Droga

Szedłem boso środkiem wiejskiej drogi, mrużąc oczy od słońca. W nieznośnym skwarze ubranie lepiło mi się do ciała, jeszcze bardziej utrudniając mi ruchy. Na zgiętych palcach prawej dłoni niosłem parę nowych czarnych trzewików, prawie po cholewki unurzanych w zaschniętym już błocie.

Buty te kupiłem sobie na dzień przed wyjazdem. Już przy kasie przypuszczałem, że jednak okażą się na mnie za małe. Wybrałem je sobie w akcie desperacji, opływając potem i walcząc z mdłościami, o które przyprawił mnie zawrotnie duży wybór fasonów, agresywny przepych wystroju kolejnych odwiedzanych sklepów, cały ceremoniał przymierzania oraz rozmowy z nie zawsze rozgarniętymi sprzedawczyniami. Było mi już wszystko jedno, chciałem tylko jak najszybciej wrócić do domu, kupiłem więc pierwsze buty, które wydały mi się w miarę przyzwoite, nie zważając na to, że nawet w największym dostępnym rozmiarze lekko mnie uwierały, gdy zrobiłem w nich kilka niepewnych kroków po sklepowej posadzce. „Rozepchają się, kiedy trochę je ponoszę” – powiedziałem sobie. „W razie czego zawsze będzie można je wymienić”.

Teraz zaś kuśtykałem na czarnych jak smoła, poranionych kamieniami stopach wystających spod kilkakrotnie podwiniętych nogawek ciemnoszarych wełnianych spodni z kantem. Musiałem wyglądać komicznie w tym pagórkowatym krajobrazie, pomiędzy zagonami pszenicy a rozłożystą łąką otoczoną lasem. Od dawna nie było mi jednak do śmiechu. Czułem się najnieszczęśliwszym i najdotkliwiej upokorzonym stworzeniem we wszechświecie. Przeklinałem całe swoje życie, szczególną uwagę poświęcając ciągowi idiotycznych, coraz bardziej poniżających zdarzeń, który doprowadził mnie do tej pożałowania godnej sytuacji. Chociaż zdjąłem marynarkę i rozpiąłem trzy guziki koszuli, gorąco było nie do wytrzymania. Czułem, że upał powoli przyprawia mnie o szaleństwo. Nie miałem nic do picia – oprócz ubrania nic przy sobie nie miałem – i nie wiedziałem, jak daleko znajduje się droga do najbliższego miasta. Nie wiedziałem nawet, kiedy uda mi się odnaleźć jakieś gospodarstwo, gdzie mógłbym odpocząć i się posilić. Od kiedy wyszedłem z lasu, nie minąłem jeszcze żadnego domu. Miałem ochotę się rozpłakać, ale nie potrafiłem. Wydałem więc z siebie głośny, przeciągły ryk, w którym chciałem zawrzeć cały bezmiar swojej rozpaczy. Nic mi to nie pomogło.

Gdy dotarłem do stojącej przy drodze dzikiej, usychającej jabłoni, poczułem, że coś się we mnie załamuje. Poddałem się. Nie miałem już siły, nie miałem ochoty. Spuściwszy bezwładnie głowę, padłem na kolana; z tej zaś pozycji przewróciłem się do przodu, twarzą w ziemię. Przepełniło mnie coś w rodzaju poczucia ulgi, zadowolenia, że nie muszę już więcej walczyć, starać się, męczyć.

Nie straciłem przytomności; gorąco pragnąłem jednak niczego nie być już świadomym. Ślubowałem sobie nie poruszyć się nigdy więcej, niczego nie brać już pod uwagę. Oddychałem tylko jedną dziurką od nosa, uniesioną tuż nad powierzchnią ziemi. To oko, które mogłem otworzyć, miałem zamknięte. W ustach robiło mi się coraz bardziej sucho. Od czasu do czasu czułem przysiadające i pełzające po mnie owady. Wszystko to obchodziło mnie bardzo niewiele.

Musiałem przeleżeć tak kilka godzin, bo temperatura zdążyła stać się znośniejsza. Usłyszałem zbliżające się dziecięce głosy; zaraz potem – dziecięce głosy tuż nade mną, podniecone moim widokiem, obradujące, co ze mną uczynić. Łamiąc dane sobie postanowienia, nagle ożywiony, zacząłem nasłuchiwać z uwagą. Rozbawiło mnie, że oto moje ciało przedstawiało teraz dla kogoś problem. Byłem ciekaw, co dalej się ze mną stanie. Nie planowałem jednak nikomu niczego ułatwiać, nie zamierzałem odzywać się ani tym bardziej wstawać. Ktoś dźgnął mnie kijkiem w lewy bok; ktoś inny lekko trącił końcem buta w bok prawy. Sprawiło mi to satysfakcję, jakiej nie czułem, odkąd wyruszyłem na tę nieszczęsną przygodę.

Dziecięce głosy oddaliły się, by niedługo potem powrócić w towarzystwie trzech tubalnych głosów męskich, rozbrzmiewających z silnym regionalnym akcentem. Zostałem dość brutalnie przewrócony na plecy. Odruchowo otworzyłem oczy, ale natychmiast je zacisnąłem, nim zdążyłem rozpoznać cokolwiek więcej niż przycupnięte nade mną grubo ciosane sylwetki na tle ciemnogranatowego nieba. Wymierzono mi kilka bezceremonialnych policzków i nakrzyczano na mnie, abym powiedział, kim jestem, i przestał się wygłupiać, bo widać, że jestem przytomny. Wszystko to zniosłem z godnością, robiąc, co w mojej mocy, aby przybrać najbardziej zmartwiały wygląd, na jaki było mnie stać. Głosy klęły siarczyście, wymieniając się pomysłami, co należałoby ze mną począć. Wreszcie jeden z nich rozkazał synowi pobiec po taczki. Śmiałem się w duchu, bo wszystko wskazywało na to, że gdybym minąwszy dziką jabłoń poszedł jeszcze jakieś kilka minut, dotarłbym do upragnionego ośrodka cywilizacji. Po upływie krótkiego czasu, wypełnionego ożywioną rozmową, w której wysuwano najbardziej śmiałe spekulacje na temat mojej tożsamości, dwie pary silnych rąk uniosły mnie z ziemi i zapakowały na taczki. Moja głowa, ramiona i nogi poniżej ugiętych kolan zwisały bezwładnie poza krawędzie pojazdu. Przykryto mnie marynarką, na którą rzucono jeszcze oba buty. Nie było mi wprawdzie najwygodniej, ale bawiłem się wyśmienicie. Nie byłoby przesadą powiedzieć, że w owym momencie czułem się prawdziwie szczęśliwy.

Jak się zorientowałem, na powitanie orszaku wiozącego moje ciało wyszła kobieta o piskliwym głosie. Ganiła męża, że sprowadza do domu nie wiadomo kogo, i że na pewno wyniknie z tego jakieś nieszczęście. Mąż w odpowiedzi coś warknął i kazał naszykować dla mnie wody i ciepłej strawy. Z taczek przeniesiono mnie do wnętrza przepełnionego niezwykłą wonią, którą potrafiłem zidentyfikować tylko jako mieszaninę zapachu mokrej szmaty i spalenizny. Byłem w siódmym niebie, gdy ostrożnie układano mnie do łóżka. Łapczywie wychłeptałem całą podaną mi wodę, ale zasznurowałem usta, gdy próbowano mnie nakarmić podsuwanymi na łyżce gorącymi ziemniakami.

Pozostawiono mnie samego. Moi wybawiciele przenieśli się za ścianę, przekonani, że zapadłem teraz w uzdrawiający sen. Dobiegały do mnie przytłumione dźwięki dyskusji, ale nie byłem w stanie rozpoznać słów. Nagle powstało jakieś poruszenie. Ktoś hałaśliwie odsunął krzesło, po czym ciężkimi krokami przeszedł pod drzwi pomieszczenia, w którym leżałem. Stamtąd usłyszałem dźwięk nakręcania tarczy telefonu i początek prowadzonej niewprawnie uprzejmym tonem rozmowy. W jednej chwili pojąłem, co się dzieje. W wewnętrznej kieszeni marynarki musieli odnaleźć moją wizytówkę, a na niej – numer centrali instytutu. Byłem bliski porwania się z łóżka i błagania ich, aby się rozłączyli, aby tylko mnie nie zdradzali. Wówczas jednak dopominaliby się wytłumaczeń i oczekiwali z mojej strony jakichś inicjatyw. Z dwojga złego wolałem więc dalej odgrywać swoją komedię.

Ten sam mężczyzna, który przed chwilą rozmawiał przez telefon, głośno człapiąc wszedł do mojej izby i nachylając się nade mną ogłosił, że mój kolega z instytutu przyjedzie po mnie za kilka godzin, w środku nocy. Na tę wieść drgnąłem nerwowo, co mężczyzna musiał uznać za dobrą oznakę, bo stał nade mną jeszcze długi czas, podejmując kolejne próby ocucenia mnie i nawiązania ze mną pogawędki. Konsekwentnie trwałem w bezruchu i milczeniu, dopóki nie zniechęcił się i nie odszedł. Nie odnajdywałem już w tym jednak niedawnej przyjemności. Wiedziałem, że teraz już tylko odwlekam nieodwołalne.

Przemknęło mi przez myśl, aby jak najszybciej stamtąd uciec, choćby oznaczało to przedzieranie się po omacku przez pola i lasy. Myśl, że miałbym zostać wyrwany z tej nowo zyskanej idylli i na powrót skonfrontowany z całą nienawistną sferą moich obowiązków i odpowiedzialności, wydawała mi się wstrętna. Ale przeczucie, że nigdy nie uda mi się umknąć przed wrogimi siłami, że prędzej czy później mnie dopadną, wywołała we mnie tylko kolejny przypływ odrętwienia i bierności. „Niech się dzieje, co chce. Nie mam już do tego siły” – powiedziałem sobie i pogrążyłem się w półdrzemce, przerywanej głosami sposobiącej się do snu rodziny.

Zbudziło mnie warczenie parkującego przed gankiem samochodu i trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Serce załomotało mi w piersi i poczułem, jak napinają się wszystkie mięśnie w moim ciele. Udawanie martwego wydało mi się naraz śmieszne i głupie. Przysiadłem więc na łóżku i ujrzałem krzątających się po domu rozespanych domowników. Zaraz zapalono światło i otwarto drzwi wejściowe. Usłyszałem krótką wymianę zdań, po czym do izby wpadł mój kolega z gniewnym wyrazem twarzy. Zmierzył mnie lekceważącym spojrzeniem, po czym rzucił mi moją marynarkę i buty, i chwyciwszy mnie za łokieć jednym zdecydowanym ruchem podniósł mnie na nogi. „Idziemy stąd” – warknął przez zęby.

„Najmocniej państwa przepraszam. Przepraszam państwa za kłopot i bardzo dziękuję za okazaną mi troskliwą opiekę” – jąkałem się, czerwieniejąc na widok surowych twarzy wypełniających izbę. Kolega ciągnął mnie za rękaw, drugą ręką wciskając jednemu z chłopów dobyty skądś banknot. Z głową spuszczoną ze wstydu niewiele widziałem z naszej drogi do samochodu. Czułem jednak na plecach odprowadzające nas oskarżycielskie spojrzenia wszystkich członków rodziny.

Przez dobrych dwadzieścia minut jazdy żaden z nas nie odzywał się. Wreszcie kolega nabrał powietrza, wypuścił je głośno przez nos, i przemówił oschłym, zniecierpliwionym głosem: „Naprawdę nie wiem, co ci powiedzieć. Zbłaźniłeś się. I dobrze wiesz, że nie jest to pierwszy raz. Nie mogę pojąć, dlaczego zawsze musisz pakować się… dlaczego to zawsze musi tak się kończyć. Miałem dziś pierwszy od tygodni wolny wieczór. Jadłem kolację z rodziną. Prawie nie widuję swoich córek. I co, zadzwonili nagle z instytutu i musiałem wszystko rzucać, i po nocy jechać po ciebie, szukać cię… Nie wiem, co to ma być. Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz. Po prostu brak mi słów”. Nieporadnie starałem się wyrazić skruchę, ale przerwał mi w pół słowa: „Wszystko mi już jedno. To nieistotne. Szef jest na ciebie naprawdę wściekły. Wiele oczekiwał po tej misji. Zaufał ci, chociaż naprawdę nie dawałeś mu podstaw. Nie wiem, jak ty mu się teraz wytłumaczysz. O ósmej mamy być na miejscu. Szef osobiście poprosił mnie, żebym przywiózł cię prosto do instytutu. Teraz może spróbuj się przespać”. Chociaż zżerały mnie wyrzuty sumienia, byłem istotnie zmęczony. Odchyliwszy siedzenie, poszedłem za radą kolegi i zapadłem w płytki sen.

Widok parkingu instytutu w szarym świetle poranka wywołał we mnie potężny przypływ mdłości. Wyplątałem się z pasów i chciałem jak najszybciej wyjść na świeże powietrze, ale kolega nawrzeszczał na mnie: „Co się z tobą dzieje, zamierzasz pokazać się tam z tymi nogami? I co ty w ogóle zrobiłeś ze skarpetami? Dalej, zakładaj te buty i wychodź stąd, nie mogę już na ciebie patrzeć”. Z trudem wcisnąłem wciąż spuchnięte stopy w paszcze tych narzędzi tortur. Musiałem z całych sił zacisnąć zęby, aby nie jęczeć głośno, gdy twarda skóra wpijała się we wszystkie powstałe od przetarć rany.

Mijani na korytarzach pracownicy instytutu, wliczając w to woźnych i sekretarki, wodzili za mną kpiącymi spojrzeniami. Na tyle, na ile było to możliwie w moim położeniu – w brudnym, przepoconym ubraniu, z potarganymi włosami i nieapetycznym zarostem musiałem wyglądać na zabłąkanego włóczęgę – starałem się zachować opanowanie i przybrać wyraz chłodnej nonszalancji. Nie zraziło mnie nawet, że grupka osób w windzie z wyraźnym obrzydzeniem stłoczyła się w przeciwnym rogu, starając się unikać ze mną kontaktu. Wszelkie pozory stoicyzmu opuściły mnie jednak, kiedy stanąłem wreszcie przed obitymi czerwoną imitacją skóry drzwiami gabinetu dyrektora. Czując, jak krew odpływa mi z twarzy, drżącą dłonią przycisnąłem klamkę.

Siedział nieruchomo; jego twarz zdawała się zupełnie pozbawiona wyrazu. Przypominał porzuconego w fotelu przerośniętego manekina. Odniosłem wrażenie, że zastałem go w chwili szczególnie intensywnej zadumy. Obszedłem dookoła jego szerokie, zarzucone papierami biurko i padłem mu do stóp, wybuchając płaczem, którego nie potrafiłem dłużej tłumić. „Przepraszam” – zaszlochałem – „przepraszam, tak bardzo pana zawiodłem”. Wstrząsały mną spazmy, nie dbałem już zupełnie o to, jak wyglądam i co się stanie. Chciałem tylko przedstawić mu ogrom rozdzierającego mnie poczucia winy. Łkając, z pokorą czekałem gniewnych słów obwieszczających karę. Ale nagle poczułem, jak jego duża dłoń opada na moją głowę i zaczyna głaskać ją mocnymi, lecz troskliwymi ruchami. Jednocześnie ze słodyczą w głosie zaczął szeptać: „Już, już, ćśś, nic się nie stało, mój mały”. Podniosłem ku niemu zapłakane oczy. Napotkałem spojrzenie czułe i wyrozumiałe. Uśmiechnął się, uniósł brwi i dodał: „No już, nie płacz. Wszystko będzie dobrze”. Wierzyłem w te słowa. Przepełniony nową nadzieją, ufnie tuliłem się do jego uda.