Ostatnie odkrycie

Gubisz jeździł do wuja mniej więcej co dwa tygodnie, czasem rzadziej. Na prośbę wuja zawsze przywoził ze sobą dużą siatkę kurzych łapek, które sprzedawano w sklepie mięsnym pod jego domem, a których wuj nigdzie u siebie nie mógł dostać. Jeden sąsiad wuja hodował nawet drób, ale z tym sąsiadem byli od dawna pokłóceni. Wuj od razu wrzucał na patelnię kilka tych łapek, mówił na nie pazurki, smażył, aż puściły gęsty, galaretowaty sos, wtedy dodawał posiekaną cebulkę i smażył jeszcze trochę, a potem przekładał je sobie na talerz, siadał i wgryzał się w nie, wsysał łapczywie. Zawsze chciał Gubisza tymi pazurkami częstować, ale Gubisz za każdym razem odmawiał, patrzył tylko przez stół, jak wuj zajada, i popijał swoją herbatę o dziwnym, metalicznym posmaku, to chyba przez wodę, jaka tam, u wuja, była. Siatkę z pozostałymi pazurkami wuj chował do lodówki. Starczyły mu do następnego przyjazdu Gubisza.

Wuj był kimś w rodzaju wynalazcy, złotej rączki, miał duży warsztat, ale też wiele niecodziennych poglądów na temat porządku światowego i natury rzeczywistości. Gubisz wolał chodzić do warsztatu i oglądać nowe machiny wuja, wuj dużo robił w drewnie, niż wysłuchiwać przy stole długich wywodów o spisku artystów współczesnych, o nadchodzącej wojnie i o postępującym fałszowaniu zjawisk i przestrzeni. Treść tych wywodów niewiele zmieniała się z wizyty na wizytę, najwyżej ich porządek, i Gubisz nie miał już pomysłu, co wujowi odpowiadać, kiedy ten robił dramatyczne pauzy i wbijał w niego rozogniony wzrok, oczekując reakcji. Zwykle mówił więc w takich chwilach, przybierając łagodny uśmiech: „Powinien wuj to wszystko spisać i opublikować, ludzie muszą koniecznie się o tym dowiedzieć!„, na co wuj, o ile był w dobrym humorze, rechotał i kiwał głową: „Masz rację, masz rację, złociutki, kiedyś w końcu się za to zabiorę”.

W warsztacie było dużo ciekawiej, już sam panujący tam mrok i ciężki gryzący zapach czegoś chemicznego działały na Gubisza nęcąco, a to, co można było tam zobaczyć pośród chaosu rozrzuconych narzędzi, gwoździ i śrubek, puszek z farbami, pił i imadeł, między wijącymi się kolorowymi rurami i kablami, pobudzało go w najwyższym stopniu, rekompensowało całkowicie zmęczenie po długiej drodze. Wuj dużo naprawiał sąsiadom: i sprzęty elektryczne, i meble, więc zawsze trochę tego tam się walało, jakieś rozprute odbiorniki radiowe i połamane krzesła, ale liczyły się przede wszystkim autorskie konstrukcje wuja, których przeznaczenia Gubisz nigdy nie był w stanie przeniknąć, nawet mimo rozbudowanych wyjaśnień, jakich wuj mu nie skąpił. Wśród machin wuja znajdowały się więc na przykład trzy obłe metalowe beczki, które po podłączeniu do prądu delikatnie wibrowały; obrotowa misa wypełniona niewielkimi drewnianymi kulkami, które obijały się o siebie z klekotem, kiedy się nią zakręciło; a także wysoki manekin czy strach na wróble z lustrem zamiast głowy i wiosłowatymi łapami, które można było wprawić w powolny ruch wahadłowy. Ale szczególną pasją wuj darzył duże drewniane wiatraki o dziwnie wyprofilowanych skrzydłach, które osadzał na wymontowanych skądś starych silnikach. Powstałe maszyny nazywał rotoniwelatorami i utrzymywał, że będą stanowiły ostatnią linię obrony ludzkości w sytuacji, gdy wszystkie inne środki zawiodą. Uruchamiał je na specjalną prośbę Gubisza: wychodzili przed warsztat, wuj pozwalał je włączać samemu Gubiszowi, a one produkowały wtedy silny podmuch połączony z nieznośnym jazgotem. Wolno było jednak podziwiać to tylko przez chwilę, bo rotoniwelatory zużywały przy każdym uruchomieniu bardzo dużo energii, a wuj nie miał zbyt wiele pieniędzy, i czasem musiał wręcz pożyczać od sąsiadów albo i od Gubisza, żeby mu starczyło na rachunki.

Gubisz lubił więc ten warsztat i te wiatraki, ale nie przepadał wcale za samym wujem, nie był to ani jego ulubiony członek rodziny, ani w ogóle nikt bliski, pod względem pokrewieństwa czy jakimkolwiek innym. Podczas tych wizyt nierzadko przyłapywał się na nieładnych myślach, zdarzało mu się na przykład powiedzieć sobie w duchu: „co za okropny dom, jak można tak mieszkać, o jakim to upadku musi świadczyć”, albo wręcz o samym wuju: „co za żałosny stary człowiek”, i nie czuł się zbyt źle z tymi myślami. A jednak jeździł do wuja, jeździł regularnie, i robił to zupełnie z własnej woli. Było to jego jedyne ustępstwo, w taki sposób to sobie tłumaczył, jedyne ustępstwo na rzecz ludzi. Jeździł opiekować się wujem i dzięki temu miał już coś na swoją obronę, nie musiał się już starać dla nikogo innego. Nie była to zresztą nawet opieka w ścisłym tego słowa znaczeniu, wuj był przecież zupełnie samodzielny, tylko samotny, chodziło więc raczej o dotrzymywanie towarzystwa. Towarzystwa, o które, należy nadmienić, sam wuj wcale się nie dopominał. Jeżeli jednak Gubisz narzucał się ze swoimi odwiedzinami, to sam nic o tym nie wiedział, nic podobnego nie przyszłoby mu nigdy do głowy.


Gdy przyjechał tam znów pewnego wczesnomajowego popołudnia, od razu poznał, że w życiu wuja musiało dojść do jakiejś doniosłej przemiany, bo pierwszy raz wuj nie był wcale zainteresowany siatką z kurzymi łapkami, położył ją tylko w roztargnieniu na stole, i złapawszy Gubisza za przedramię, zaciągnął go na podwórko, za warsztat. Gubisz ujrzał wykopany w trawniku szeroki, ale dość płaski dół wyłożony brezentową płachtą przytrzymywaną kamieniami na narożnikach. Dół wypełniała mętna, biaława substancja. Podeszli bliżej.

– Skąd to…? To wuj to tak tu rozrobił, rozmieszał? – zapytał, próbując wykazać się zaangażowaniem i fachowym rozeznaniem, którego niestety zupełnie mu brakowało.

– Nie, skąd – odparł wuj, zaśmiewając się. – To samo tu nawpadało, nazbierało się.

– Samo…? – Gubisz zrobił wielkie oczy, a wuj podszedł i zanurzył swoją wielką dłoń w białawej substancji. Pogmerał tam trochę i wyciągnął z dna coś spuchniętego i gruzłowatego. – Powoli się już formują – objaśnił. – Chodź, możesz pomacać.

Gubisz zbliżył się niepewnie i końcem palca dotknął tego czegoś na dłoni wuja. Było miękkie i bardzo lepkie. Wuj z powrotem wrzucił to do rowu.

– Właściwie to źle się wyraziłem – dodał wuj, prostując się z przykucnięcia. – To, że to nawpadało, to tylko tak wygląda z naszej pespektywy tutaj, a tymczasem widzisz, złociutki, cały dowcip polega na tym, że to było tu zawsze, a ja tylko zrobiłem dla tego miejsce, odsłoniłem to, kopiąc rów. Rozumiesz, co mówię? – Gubisz z uprzejmości przytaknął, ale wuja jakoś to nie przekonało. – W prawdziwej przestrzeni, w przestrzeni faktycznej, ta biała breja zawsze zajmowała dokładnie ten obszar, odtąd-dotąd, ja musiałem tylko ją uwidocznić tu u nas – zatoczył dłonią niewielki łuk.

Gubisz powiedział coś niewyraźnego tonem uznania, a potem wrócili do domu i obejrzeli w telewizji, bo na to wuj miał ochotę, powtórkę festiwalu piosenki. Telewizor wuja był bardzo mały i nie odbierał najlepiej, dźwięk trzeszczał, obraz śnieżył, więc Gubisz nie potrafił odnaleźć w tym oglądaniu żadnej przyjemności, niecierpliwił się tylko, wyczekując chwili, aż będzie mógł odejść. Żegnając się, powiedział jednak z troską, o którą nigdy by siebie nie podejrzewał: „wuj na siebie lepiej uważa”.


Przy następnej wizycie Gubisz stwierdził, że pod jego nieobecność doszło do daleko posuniętej eskalacji. Znaczna część trawnika, a także schodki i weranda domu wuja pokryte były cienką warstwą białawej mazi, w której licznych miejscach uformowały się napęczniałe pęcherzyki. Depcząc po tym z niesmakiem, Gubisz zauważył, że pod jego krokami biała powierzchnia kurczyła się i naprężała, jakby była to żywa tkanka jakiegoś organizmu. Z pewną obawą przestąpił próg domu. Uderzył go dobrze znany zapach kompotu, który wuj lubił sobie gotować i który z niejasnych przyczyn trzymał w wielkim blaszanym garze ustawionym tuż przy wejściu. „W pewnym sensie wszystko jest więc w porządku, skoro kompot jest” – pomyślał. Nie spodobała mu się jednak cienka biaława stróżka, która wiodła przez sień od progu i zakręcała w lewo.

W kuchni, w półmroku, wuj siedział przy stole, może trochę niepokojąco znieruchomiały i ponury, ale siedział; ulga Gubisza była jednak tylko częściowa, bo jednocześnie odkrył, że biała kleista naleciałość pokrywała prawie całą ścianę za wujem i wpełzała na sufit, skąd zwieszała się długimi glutami.

– Teraz już tylko takie wszystko będzie, teraz wszystko tak właśnie będzie wyglądać – powiedział wuj na powitanie niskim głosem, niższym niż zwykle. W jego spojrzeniu było coś niezdrowego.

Gubisz odłożył siatkę gdzieś na bok i z wysiłkiem przełknął ślinę.

– Żarówka się wujowi przepaliła, nic wuj nie powiedział, przywiózłbym nowe z miasta – zagaił cicho.

– Cała rozkosz – zadudnił wuj, kładąc dziwny nacisk na słowo „rozkosz” – cała rozkosz polega właśnie na tym, że gdy żarówka się przepali, nie trzeba wcale wkręcać nowej, i tylko można czekać, aż przepalą się pozostałe.

Na chwilę zapadła nieprzyjemna cisza. Wreszcie wuj powoli podniósł się z miejsca – jego ruchy były niezwykle ociężałe, Gubiszowi wydało się, że wuj musiał przesiedzieć zastygły w tej samej pozycji dobrych kilka godzin – i dał znak, by pójść za nim do sypialni.

Gubisz jęknął na widok tego, co tam zobaczył. W przenikniętej wilgocią pościeli wuja mościły się niewielkie zwierzęta o ciałach uformowanych z białej mazi.

– Nie są jeszcze zupełnie stabilne, rozpływają się czasem do postaci cieczy i potem kształtują się na nowo, ale to jest już jakiś początek, to jest już coś – powiedział wuj z pewną dumą. Dopiero teraz Gubisz zauważył, że nie tylko zmienił się głos wuja, ale że samo mówienie sprawiało mu teraz kłopot, że musiał pilnować się, aby wyraźnie wymawiać każdy wyraz.

Wuj podszedł do łóżka i sięgnął po jedno ze zwierząt.

– Są puste w środku, jak balony, jak nadęte bańki, zobacz, możesz go sobie przycisnąć – podsunął zwierzę Gubiszowi pod nos. Gubisz nie chciał niczego dotykać i cofnął się, zasłaniając twarz rękami, wstrząsany spazmem obrzydzenia.

Powrócili do stołu, ale rozmowa nie kleiła się.

– Poszedłbym już – powiedział Gubisz, skoro tylko wyczuł, że upłynęło odpowiednio dużo czasu, aby wyszło to przyzwoicie – ale nie wiem, czy mogę tak wuja zostawiać. Wuj poradzi sobie ze wszystkim? – Tak naprawdę chciał powiedzieć: „czy wuj na pewno wie, co robi?“, ale nie chciał urażać honoru starego człowieka. Honor to było wszak wszystko, co mu jeszcze pozostawało na świecie – myślał.

– Ależ pewnie, idź, idź sobie, złociutki. Ja tu nad wszystkim panuję. Wszystko jest dokładnie tak, jak to przewidziałem, tłumaczyłem ci to przecież wiele razy.

Gubisz mruknął coś i wstał od stołu, niechcący naddzierając nogą krzesła część białej warstwy na podłodze. Rodzaj dreszczu przebiegł przez całą powierzchnię narośli. Wuj może i kiedyś wszystko mu to wytłumaczył; prawda była jednak taka, że Gubisz nigdy nie słuchał go zbyt uważnie.


Jak jednak miało się wkrótce okazać, wuj przewidział wszystko źle; albo i przewidział dobrze, tyle że na odwrót.

Gubisz przyjechał kilka dni wcześniej niż zwykle, zaniepokojony, że wuj nie odbierał jego telefonów. Teraz cała działka i wszystkie ściany domu były jednolicie obłożone białawą substancją, która zdążyła jeszcze napęcznieć i jakby zgąbczeć; Gubisz zauważył też, że substancja przedostała się nad żywopłotem na teren posesji sąsiada wuja, hodowcy drobiu, z którym od lat byli na wojennej stopie. Nie miał jednak czasu badać tego rozprzestrzenienia; pełen najgorszych myśli wbiegł po schodach werandy i wpadł do domu.

Tak jak się spodziewał, maź okleiła wszystkie ściany, meble i cały dobytek ruchomy wuja. Sam wuj leżał martwy w kuchni, twarzą do ziemi, częściowo obryzgany białymi smugami. To tamte zwierzęta, pomyślał Gubisz, dopadły go, kiedy pichcił sobie te swoje pazurki. A co jeśli wciąż są w domu? Lękając się o własne życie, Gubisz wybiegł na podwórko. Miał wrażenie, że biała masa próbowała przyssać, przykleić do siebie podeszwy jego butów, dlatego starał się nie stać za długo w jednym miejscu.

Nagle przez duszącą mgłę okrywającą jego umysł przebiła się jasna myśl: „Do rotoniwelatorów! W nich cała nadzieja ludzkości!“. Pognał w stronę warsztatu.

Niestety, biała maź opanowała także i warsztat, doszczętnie wchłaniając w swoją masę genialne wynalazki wuja. Jak oceniał Gubisz, zanim do tego doszło, zwierzęta i tak najpierw zdruzgotały machiny i wywróciły wszystkie sprzęty do góry nogami. Gubisz ujrzał swoje odbicie we fragmencie zbitego lustra, głowie manekina, która przeświecała spomiędzy białej otuliny. „A więc wszystko stracone” – pomyślał i poczuł, że wraca mu dawny chłód myśli. Uspokoił oddech i wyszedł z warsztatu, mocno tupiąc, bo wiedział, że sprawia tym białej formacji ból.

Nie widział sensu w sprawdzaniu, co stało się u sąsiada, doskonale potrafił sam sobie to wyobrazić. Z działki wuja poszedł więc prosto na przystanek.

W drodze powrotnej pochłaniały go kalkulacje. Do domu wuja jechało się autobusami prawie dwie godziny, z niewygodną przesiadką po drodze. Maź rozrastała się miarowo, ale jednak powoli: aby zająć całą działkę wuja, nie taką znowu wielką, i przelać się trochę do sąsiada, potrzebowała mimo wszystko kilku tygodni. Z kolei zwierzęta – mogło być już ich wprawdzie więcej, tego nie brał dotąd pod uwagę – też przemieszczają się wolno, zobaczył wtedy, że muszą mieć z tym wyraźne problemy, bo ich odnóża były tak chore i powykręcane, w dodatku wuj sam powiedział, że ich formom brakuje stabilności… Zanim więc siły te rozpełzną się na poważnie, zanim przejmą najistotniejsze punkty gospodarcze i wojskowe, zanim dotrą do miasta, do jego miasta, zdąży minąć jeszcze trochę czasu, w sam raz, aby jeszcze nacieszyć się życiem w takim stopniu, jaki Gubisza zupełnie zadowalał; potem zaś niech się dzieje, co chce – pomyślał i nawet bardzo nieznacznie się uśmiechnął. Dziewczyna w szarej kurtce siedząca naprzeciwko pomyślała, że to do niej się uśmiecha, więc też się uśmiechnęła, po czym zaraz wstydliwie spuściła oczy.