Misja

Raporty nadsyłane do nas przez członków ekspedycji badawczej z biegiem czasu poczęły przyjmować formę niepokojącą i dwuznaczną. W zakłopotaniu przeglądaliśmy liniowane arkusze pokryte pismem niestarannym i w wielu miejscach rozmytym, w którego dających się odcyfrować fragmentach tylko przy najprzychylniejszym nastawieniu można było dopatrzyć się śladów posłuszeństwa prawidłom składni i gramatyki. Wplecione w tekst chaotyczne, pajęczynowo rozgałęziające się diagramy i przyklejone na niektórych stronach jakąś żółtawą substancją gazetowe wycinki nie dostarczały żadnych wskazówek, a jedynie bardziej gmatwały obraz całości. Załączane do każdej przesyłki klisze fotograficzne, w których pokładaliśmy największe nadzieje, okazały się w połowie prześwietlone, w połowie zaś zawierały zdjęcia tak ciemne i nieostre, jakby pochodziły z aparatu obsługiwanego przez nierozumne dziecko albo dzikie zwierzę. Kiedy częstotliwość raportów zaczęła gwałtownie spadać, aż wreszcie ustały całkowicie – posmutnieliśmy, ale nie byliśmy zaskoczeni. Jeśli się nie mylę, ostatnia koperta nie zawierała nic prócz kulek utoczonych ze sreberek po cukierkach i kilku wypisanych długopisów.

Zawiodły próby kontaktu telefonicznego; w nieopisanie rzadkich przypadkach, gdy dochodziło w ogóle do połączenia, po drugiej stronie nie odzywał się głos ludzki, a jedynie jakieś obelżywie brzmiące świsty i chrobotania. Zawsze chętny do przypodobania się przełożonym i znudzony rutyną mojej codziennej pracy, zgłosiłem się na ochotnika do wyprawy ratunkowej. Kilka osób zaprotestowało przeciwko mojej kandydaturze, powołując się na moje niedostateczne doświadczenie oraz cechującą mnie rzekomo słabość charakteru, ale też nikt nie kwapił się mnie wyręczyć. Z panującego nastroju można było wyczytać, że wszyscy dawno już machnęli ręką na nieszczęsną ekspedycję; w prowadzonych w kuluarach rozmowach nabrała ona charakteru wstydliwej porażki, do której lepiej było się nie przyznawać, rany niewartej rozdrapywania. Ponieważ jednak przyzwoitość nakazywała chociaż zamarkować wolę ustalenia losów zagubionych badaczy, udzielono mi błogosławieństwa i wyznaczono cztery dni na podróż do miejsca przerwanych prac i przeprowadzenie tam niezbędnej rewizji.

Tak byłem podekscytowany doniosłością powierzonej mi misji, że w nocy poprzedzającej mój wyjazd długo nie potrafiłem zasnąć, tylko wierciłem się w łóżku, rojąc fantazje o niechybnie czekającym mnie awansie; kiedy zaś nad ranem poczułem się wreszcie zmęczony, przeraziłem się, że jeżeli teraz pójdę spać, na pewno zaśpię na pociąg, i dlatego nie zmrużyłem już oka. Na dworzec przybyłem otępiały i półprzytomny, a na dodatek, z winy przesadnej gorliwości – o pół godziny za wcześnie. Kilka minut przed odjazdem pociągu ze zdumieniem spostrzegłem, że na peronie dołączył do mnie zdyszany kolega, przysłany zapewne przez naszych zwierzchników z poleceniem odprowadzenia mnie. Jąkając się z przejęcia, udzielił mi jakichś bełkotliwych pouczeń i porad, a następnie, przyjąwszy uroczystą minę, obco wyglądającą na jego tępej rumianej twarzy, wręczył mi matową czarną teczkę, objaśniając, że powinienem zaznajomić się z jej zawartością przed podjęciem jakichkolwiek konkretnych kroków w sprawie członków ekspedycji. „Zawiera utajnione akta dotyczące ich działalności. Najlepiej będzie, jeśli przeczytasz to sobie w drodze” – tłumaczył, drepcząc za mną, gdy zacząłem iść w stronę mojego wagonu. Nie wiedział, że całą podróż miałem zamiar przedrzemać.

Jak się jednak okazało, ani o lekturze, ani o śnie nie mogło być mowy. Trafiłem do jednego przedziału z grupą hałaśliwych młodzieńców, powracających chyba z wakacji, którzy jeszcze nim upchnąłem na półkach swoje bagaże, wciągnęli mnie do swoich niedorzecznych rozmów i gier towarzyskich. Odpowiadałem im półsłówkami, przez całą drogę trzymając się nadziei, że jeśli odpowiednio długo będę ostentacyjnie wpatrywał się w okno, odwrócony do nich bokiem, dadzą mi wreszcie spokój. Nadzieja ta pozostała niespełniona.

Na całe szczęście nie musiałem spędzić z nimi więcej niż kilka godzin. W istocie, droga do celu okazała się śmiesznie krótka, z czego dotąd, z racji mojej wrodzonej niechęci do map i braku wyobraźni przestrzennej, nie zdawałem sobie sprawy. Uświadomiłem sobie, że każdy z nas mógł pofatygować się do tego miasta nawet po godzinach pracy, sprawdzić, co stało się z badaczami – choćby natychmiast po tym, gdy słana przez nich korespondencja po raz pierwszy okazała się odbiegać od normy – po czym jeszcze tego samego dnia powrócić do domu; zresztą już samo mówienie o „ekspedycji” wydawało się w tych warunkach nieco na wyrost.

Droga z peronu prowadziła na wąską metalową kładkę nad torami, brakowało jednak znaków informujących, w którą stronę należało kierować się dalej. Zdecydowałem się skręcić w lewo; kiedy jednak zaszedłem między jakieś zamknięte magazyny a przestronny teren ogrodzony siatką, zza której poczęły na mnie ujadać dwa dorodne wilczury, uznałem, że powinienem zawrócić. Po przeciwnej stronie kładki istotnie udało mi się znaleźć właściwą drogę do miasta. Nie miałem głowy do napawania się widokami, ale solidność i prostolinijna rzetelność mijanych przeze mnie starych kamienic i domów kupieckich zdołała natchnąć mnie spokojem i nadzieją.

Przy rynku odnalazłem hotel, który miał stanowić bazę wypadową naszej ekspedycji. Z plączącym się z senności językiem jąłem wypytywać o miejsce pobytu jej członków młodą, bladą recepcjonistkę. Dziewczyna była wystraszona moją stanowczością i gubiła się w zeznaniach. Wpierw oznajmiła, że badacze, owszem, zatrzymywali się w tym hotelu jeszcze przed paroma tygodniami, ale w pewnym momencie opuścili go bez uprzedzenia i nie pozostawiając żadnych wytłumaczeń. Kiedy jednak próbowałem dowiedzieć się o szczegóły, zaczęła naraz gorąco zapewniać mnie, że wcześniej popełniła omyłkę, a żadnych badaczy nigdy tu nie było, i, między nami, nie wiedziała nawet, co oznacza to słowo. Gdy w odpowiedzi na to zacząłem przemawiać nieco podniesionym głosem, wybuchnęła płaczem i tłumacząc przerywanymi szlochem słowami, że idzie poszukać swojego dyrektora, zniknęła za grubą kotarą.

Po dłuższej chwili wynurzył się zza niej starszy, bardzo wysoki mężczyzna o smutnej, mięsistej twarzy, odziany w wiśniową marynarkę. Patrząc mi w oczy z łagodnym wyrzutem, rozłożył swoje wielkie dłonie i powiedział niskim, melodyjnym głosem: „Doprowadził pan naszą biedną recepcjonistkę do histerii swoimi napastliwymi pytaniami i gruboskórnymi żądaniami. Nie spodziewała się podobnych przykrości, gdy ubiegała się u mnie o pracę, i trudno mi ją za to winić. Pan tego nie rozumie, ale my jesteśmy hotelarzami” – słowo to wymówił z dziwnym naciskiem, jak gdyby zawierały się w nim najobfitsze treści i zrozumiałe same przez się wyjaśnienia. „W naszym zawodzie codziennie widujemy ludzi przyjeżdżających i odjeżdżających. Nie wolno nam się do nich przywiązywać, wręcz przeciwnie, przyjmuje się, że do dobrego smaku należy, abyśmy o gościach naszych potrafili zapominać jak najprędzej. Doświadczonego hotelarza poznać można po tym, że nie rozróżnia swoich gości, że oduczył się dostrzegać w nich istoty obdarzone twarzami czy jakimikolwiek znakami szczególnymi. Umieć opowiedzieć coś o gościu własnego zakładu – byłoby to pogwałcenie najświętszych przykazań sztuki hotelarskiej, którego nie dopuściłby się żaden szanujący się przedstawiciel naszej profesji. Ale ktoś taki jak pan, oczywiście, nigdy nie zdoła tego pojąć” – zamilkł, spuszczając głowę, jakby pragnął dać do zrozumienia, że pochyla się nad moją godną pożałowania ignorancją. Potrafiłem na to jedynie wydukać jakieś nieskładne przeprosiny i zapytać, czy w hotelu znajdzie się może pokój dla mnie. Na to mężczyzna wyraźnie ożywił się i z błyskiem w oku wręczył mi błyskawicznym gestem dobyty z przegródki klucz. „Jaki byłby ze mnie dyrektor hotelu, gdybym nie potrafił znaleźć wolnego pokoju dla strudzonego wędrowca?” – zapytał tonem tak ujmującym, aż zdjął mnie wstyd, że ośmieliłem się w niego wątpić.

Podczas rozpakowywania bagaży dokonałem odkrycia tak straszliwego, że na chwilę zakręciło mi się w głowie i musiałem przysiąść na łóżku. Nie miałem ze sobą matowej czarnej teczki. Musiała zostać w pociągu. Oczyma duszy widziałem, jak moi nieokrzesani współpodróżni rozrzucali jej zawartość po całym przedziale, wyrywając sobie wzajem z rąk tajne papiery i z wysiłkiem odczytując wśród wybuchów wulgarnego śmiechu na chybił trafił wybrane z nich ustępy. Nie zamierzałem jednak się poddawać, a tym bardziej – zawiadamiać szefostwa o tym zaniedbaniu. Uznałem, że jeśli z największą skrupulatnością będę działał na własną rękę, w oparciu o tę wiedzę, którą i tak dotąd posiadałem, skończy się to równie dobrze, co w sytuacji, gdybym zapoznał się z materiałami z teczki. Przywołałem w myślach wszystkie osoby z mojej rodziny, które nie szczędziły mi nigdy zapewnień o posiadanych przeze mnie talentach i czekającej mnie wielkiej przyszłości; pocieszyło mnie to na tyle, że odzyskałem siły, by wstać z łóżka i opuścić pokój.

Chociaż była dopiero wczesna pora popołudniowa, czułem, że senność nazbyt przytłumiła moje zmysły, abym mógł rzetelnie rozpocząć planowane poszukiwania. Powtarzając sobie, że to również stanowi pewną formę rekonesansu, zwiedziłem nieśpiesznym spacerkiem centralną część miasta, zjadłem obiad w tamtejszym dość podłym barze, a następnie, powróciwszy do hotelu, udałem się na spoczynek. W nocy śniłem, że nad moim łóżkiem stała szczupła recepcjonistka i milcząc, mierzyła mnie wzrokiem wyrażającym pobłażanie i dezaprobatę.

Zbudziłem się znacznie później, niż sobie to zaplanowałem; przez szpary między zasłonami w oknach przedzierały się promienie ostrego, południowego słońca. Zerwałem się, kłuty wyrzutami sumienia, dokonałem pobieżnej toalety i założywszy specjalnie zakupiony na okoliczność wyprawy strój podróżny w kolorze jasnobeżowym, czym prędzej zbiegłem na dół. Zamierzałem zapytać w recepcji o drogę do dzielnicy, w której nasi badacze mieli prowadzić zasadniczą część swoich prac. Za ladą nie zastałem jednak nikogo. Wahałem się, czy nie zajrzeć za kotarę w poszukiwaniu obsługi. Przypomniał mi się jednak mój sen; wzdrygnąłem się i wyszedłem na rynek.

Udałem się do biura informacji turystycznej, które zauważyłem poprzedniego dnia podczas przechadzki głównym deptakiem. Pozorując zainteresowanie barwnymi ulotkami i mapami wystawionymi na obrotowym podajniku, niby mimochodem wspomniałem nazwę dzielnicy. Pracownik biura, długowłosy młodzieniec w obcisłym brązowym golfie, zmierzył mnie wzrokiem zdumionym i nieufnym. „Tam przecież nic nie ma” – powiedział jakby z obrzydzeniem, ale zapisał mi na świstku papieru numer autobusu i wyrysował nawet drogę na najbliższy przystanek. Czułem na plecach jego osądzające spojrzenie, gdy wychodziłem przez oszklone drzwi.

Z rozkładu jazdy dowiedziałem się, że mój autobus kursuje tylko raz na godzinę. Miałem jednak szczęście, bo nie musiałem czekać na niego więcej niż kilka minut. Wraz ze mną wsiadła grupa barczystych, zarośniętych mężczyzn, którzy już na przystanku przypatrywali mi się z otwartą wrogością. Musieli to być robotnicy zatrudnieni przy jednej z budów, o których wiedziałem z pierwszych raportów. Towarzyszyli mi przez całą drogę. Z zaciekawieniem starałem się śledzić ich rozmowy, licząc na to, że wspomną coś może o zaginionych badaczach. Przez mój brak subtelności pomiarkowali jednak szybko, że są podsłuchiwani, i łypiąc groźnie w moją stronę, zniżyli głosy.

Mój przystanek był ostatnim na trasie. Z widoków przemykających za oknem zorientowałem się, że okolica, do której jechałem, nie była wcale właściwą częścią miasta, a raczej jego dalekim przedmieściem. Krajobraz industrialny z wolna zaczął przechodzić w półwiejski; nazwy przystanków, mamrotane przez kierowcę do mikrofonu, brzmiały coraz bardziej obco i nieprawdopodobnie.

Wreszcie autobus zatrzymał się na pętli na niewielkim placu graniczącym z ciągnącym się długo w obu kierunkach wysokim ogrodzeniem z płyty wiórowej, zza którego było widać bryły nieukończonych bloków mieszkalnych w nowoczesnym stylu. Gdy w ślad za robotnikami opuściłem autobus, dobiegły mnie z tamtej strony hałasy pracujących pełną parą maszyn i pokrzykiwania pracujących na rusztowaniach mężczyzn w odblaskowych kamizelkach i kaskach. Ku memu zdumieniu kierowca nie wyłączył wcale silnika i nie czekał na kolejnych pasażerów, tylko natychmiast zatrzasnął za nami drzwi i okrążywszy plac, odjechał z niezwykłą prędkością.

Ledwo zdążyłem stanąć na chodniku i rozejrzeć się wokół – po przeciwnej stronie jezdni ujrzałem wysuszoną łąkę i pozostałości jakiegoś ceglanego budynku – gdy uprzytomniłem sobie, jak bardzo nieprzemyślany był cały mój plan. Nie tylko brakowało mi pomysłu, w którą stronę się kierować, ale nie wiedziałem nawet, czego właściwie powinienem szukać. Czy mogłem się spodziewać, że zastanę gdzieś rozstawione przez zaginioną ekspedycję przyrządy miernicze albo ślady jej tymczasowych obozowisk? Jak miały one wyglądać? Samego zdumiewało mnie, że mogłem przyjechać tu tak słabo przygotowany; jeszcze większą zagadką przedstawiało to, że ktokolwiek w pozycji władzy mógł zgodzić się na mój udział w tym przedsięwzięciu, wymagającym bądź co bądź elementarnej odpowiedzialności.

Jedyną moją nadzieją była grupka robotników, zdążających teraz w stronę bramy prowadzącej na budowę. Mogłem przeprowadzić z nimi wywiad, zapytać, czy poznali kiedykolwiek moich badaczy, a jeśli tak – to kiedy widzieli ich po raz ostatni. Pamiętałem jednak nienawistne spojrzenia, jakie rzucali mi w autobusie, i lękałem się do nich odezwać. Zamiast ich dogonić, stałem w miejscu, patrząc, jak jeden po drugim legitymują się w stróżówce i znikają za ogrodzeniem. Z odrętwienia wyrwał mnie dopiero szczęk bramy zamykającej się za ostatnim z nich. Powolnym krokiem ruszyłem wzdłuż drogi, trzymając się pobocza. Wkrótce pozostawiłem za sobą teren powstającego osiedla.

Po obu stronach szosy rozciągał się ogromny półdziki obszar, będący placem nie tyle budowy, co nieokiełznanej rozbiórki. Mijałem wysokie kupy gruzu i na pół zburzone, opustoszałe budynki, w których domyślałem się dawnych warsztatów, hal fabrycznych i hoteli pracowniczych. Na rozjeżdżonej ziemi stały czasem porzucone samochody i maszyny budowlane; nie spotkałem tam jednak żywej duszy. Wyglądało to tak, jakby po wstępnych pracach wyburzeniowych przeprowadzanych na oślep w różnych punktach okolicy cała uwaga budowniczych przeniosła się na wznoszone na ogrodzonym terenie domy mieszkalne. Co więcej, musiało dojść do tego już dosyć dawno, bo rozrzucone tu i ówdzie sterty metalowych belek i innych elementów konstrukcyjnych niejasnego przeznaczenia były pordzewiałe i obrośnięte chwastami.

Skręcałem od czasu do czasu w mniejsze ścieżki odbijające od głównej drogi i prowadzące zwykle do niedbale rozkopanych rowów, zasypanych stawów czy na dziedzińce kolejnych ruin. Błąkałem się po wnętrzach tych smutnych szkieletów, w większości doszczętnie zdewastowanych i opróżnionych ze wszystkich ruchomych sprzętów. Ze ściśniętym gardłem oglądałem powybijane okna, nadpalone stropy, warstwy ocieplenia wybebeszone ze ścian, całe pokoje wypełnione pod sufit cuchnącymi odpadkami, i nic z tego nie rozumiałem, a jednocześnie rozumiałem coraz więcej. Nie znajdowałem żadnych wyjaśnień; czułem tylko, że oto ukazywała mi się materia w stanie czystym, świat ogołocony z pretensji i złudzeń, sprowadzony do form najprostszych i bezpośrednich. Przytłoczony wrażeniem ogólnego bezładu, straciłem zupełnie niedawny zapał do bohaterskich poszukiwań tropów owej grupy, która ośmieliła się zerwać kontakt z centrum.

Przysiadłem na wywróconej do góry dnem metalowej misie przed jakąś szopą czy składzikiem – z gałęzi wyschniętego drzewa nieopodal zwisało na sznurku pęknięte lusterko – i odruchowo otrzepawszy swoje nowe ubranie z wszechobecnego pyłu, jąłem rozmyślać: „Czy istniała rzeczywiście jakaś zaginiona ekspedycja? Plik nieczytelnych, zabazgranych kartek i kilkadziesiąt nieudanych zdjęć nie mogły przecież stanowić na to wiarygodnego dowodu. Ekspedycję tę sam musiałem sobie wymyślić jako wygodny pretekst, jako pocieszającą legendę. Nie przyjechałem tu przecież niczego odnaleźć, a tylko po to, aby już tu pozostać. Nie wstanę stąd i nie wrócę już na przystanek; autobus powrotny nie przyjechałby zresztą nigdy. Będę tu siedział, aż zapadnie zmierzch; a potem nastanie kolejny dzień, a potem znowu następne; ja zaś coraz bardziej będę upodabniał się do tych gór ziemi, gór śmieci, gór gruzu, aż wreszcie wtopię się w tutejszą scenerię, zatopię się w niej i nic ze mnie nie pozostanie. Zobaczyłem już wszystko, co było do zobaczenia, pojąłem wszystko, co istotne. Nic z tego nie dałoby się jednak wytłumaczyć; nie byłoby nawet komu o tym opowiedzieć”.