Potwór

Późnym wieczorem przechadzałem się po mieście w towarzystwie trzech znajomych. Rozmowa nasza była tak zajmująca, a widok pogrążającej się w mroku niezwykłej architektury dzielnicy, do której zabrnęliśmy, tak uwodzicielski, że w pewnym momencie nie zauważyłem odsuniętej pokrywy włazu studzienki kanalizacyjnej i runąłem do środka. Nie spadałem długo i tylko lekko się potłukłem. Cicho jęcząc, bardziej z przyzwyczajenia niż z faktycznego bólu, podniosłem się z mokrej betonowej podłogi, otrzepałem ubranie z największego brudu i zadarłem głowę do góry. Nad sobą, na tle rozgwieżdżonego nieba, ujrzałem pochylone głowy moich towarzyszy. „Czy nic ci nie jest?„ – zakrzyknęli. „Nie lękajcie się o mnie, jestem cały i zdrów” – odkrzyknąłem, tworząc tubę z dłoni przyłożonych do ust. Po chwili milczenia zawołali znowu: „Czy nie możesz stamtąd wyjść?„. Spojrzałem na pordzewiałe drążki metalowej drabinki prowadzącej ku górze i w zamyśleniu przejechałem palcami po jednym z nich. Westchnąłem ciężko, wreszcie odpowiedziałem: „Mogę, mogę wyjść, koledzy drodzy, ale myślę, że już tutaj pozostanę”. „Nie słyszymy, co mówisz, krzycz głośniej! Co się stało?„ – usłyszałem z góry. „Zostaję tu” – wrzasnąłem z całych sił. Moje słowa poniosły się echem po niskim korytarzu rozciągającym się za moimi plecami. Zaciekawiony, odwróciłem się w jego stronę, ale panowała tam zupełna ciemność. „Nie rozumiemy cię!„ – krzyczeli koledzy – „Czy mamy po ciebie zejść?”. „Ani się ważcie” – mruknąłem przez zęby, po czym zaraz wykrzyczałem to samo zdanie, ponownie odchyliwszy głowę do tyłu. „Mamy cię więc zostawić?„. „Tak, bardzo was o to proszę! Jest mi tu dobrze!”. Na dłuższy czas przestali się do mnie odzywać. Dobiegały do mnie tylko urywki prowadzonej na powierzchni żywiołowej narady. Wreszcie jeden z nich włożył głowę głęboko do otworu, niemal zupełnie odcinając dopływ tej niewielkiej ilości światła, która do mnie docierała, i z wyraźnym niepokojem zapytał: „Jak zamierzasz tam żyć? Czym będziesz się żywił?„. Byłem wzruszony ich troską. Odrzekłem, starając się przydać swoim słowom tonu pokrzepienia: „W kanałach tego miasta mieszka potwór, czarnej, gęstej masie podobny. Potwór ten potrafi dzielić się na mniejsze, samodzielne części, które rozpełzają się na wszystkie strony, by potem w jakimś rozgałęzieniu na powrót spotkać się i połączyć. Tym sposobem potwór przebywa we wszystkich miejscach jednocześnie i władny jest śledzić subtelne zmiany zachodzące w całym podpowierzchnym świecie. Jego to adoptowanym synem zostanę i on to będzie mnie karmił pożywieniem znalezionym w wilgotnych korytarzach miejskich podziemi”. Odpowiedź ta musiała ich zadowolić, bo po kolejnej krótkiej naradzie ten sam znajomy pochylił się nad włazem, krzyknął krótko: „Odchodzimy zatem. Uważaj na siebie!“ – i zaraz już ich nie było. Uradowało mnie, że wszystko odbyło się tak gładko, bo rozmowa z nimi zaczynała mnie nużyć, i gardło miałem już zdarte od krzyczenia. Bałem się, że będą konieczne dłuższe targi i negocjacje, a nie miałem do tego nastroju. Gdzieś z głębi korytarza dotarł do mnie zwielokrotniony echem plusk kapiącej wody. Zgarbiłem się i na ślepo macając zimną ścianę, poszedłem w tamtą stronę. W całkowitym mroku nie było widać, że uśmiecham się szeroko.