Chłopiec

Jeżeli spotkam gdzieś jeszcze tego chłopca – może przypadkiem wpadniemy na siebie wczesnym popołudniem w parku, gdy obaj będziemy wyprowadzali psy i tak oto wyjdzie na jaw, że już od kilku lat mieszka w tej samej, co ja dzielnicy – po pierwsze powiem mu, że nigdy go nie szanowałem, nigdy nie bawiły mnie jego żarty, a jego towarzystwo było dla mnie zwyczajnie męczące. Nic z tego, ściśle rzecz biorąc, nie będzie prawdą, ale liczy się, że sprawię mu w ten sposób przykrość. Tak już jest, że z dawna tłumioną złość najchętniej wylewamy na osoby najłagodniejsze, najbardziej niewinne i najmniej zdolne do stawiania oporu. Swojemu psu rozkażę, aby rzucił mu się do gardła i szarpał, szarpał, szarpał bez litości. Jego pies będzie oczywiście zbyt słaby, zbyt łagodny, aby skutecznie bronić swojego pana i prawdopodobnie odbiegnie gdzieś z cichym skomleniem, ciagnąc za sobą czerwoną smycz. Niebo będzie w owej chwili stalowoszare. Chmary wron na wysokich drzewach, z których opadły już niemal wszystkie liście, będą drzeć się wniebogłosy, tylko potęgując moje poirytowanie i dręczący mnie już od przebudzenia ból głowy.

Słodki blondynek, uroczy blondynek o rumianych policzkach. Jak bardzo go nienawidzę, jak bardzo nim gardzę, chociaż wiem, że jestem w tym przecież niesprawiedliwy. Być może po prostu czegoś mu zazdroszczę, a tylko nie potrafię się do tego przyznać. Wiele powodów by się znalazło: jakaś ogólna czystość, ogólny spokój, ogólne ułożenie. Podejdę do niego tak, jakbym zamierzał go kopnąć, ale zamiast tego podam mu rękę i pomogę mu wstać, ciągnąc jednak trochę zbyt mocno. „Powinieneś się cieszyć, że nie mam psa” – powiem i splunę na bok – „nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieć psa.” „Ale co będzie z moim psem?” – zapyta zmieszany, próbując otrzepać spodnie – „musimy iść go poszukać”. „Twój pies uciekł i nigdy już nie powróci. Twój pies jest słaby i nic nie warty. Zapomnij o nim, nie zasługuje na twoją miłość. Chodź teraz ze mną, pojedźmy razem na wycieczkę.”

Nie będzie przesadą powiedzieć, że takich samych chłopców, jak on, znałem w swoim czasie dziesiątki. Nigdy naraz, rzecz jasna, nigdy w tym samym czasie w takiej ilości, ale łącznie, w sumie, na przestrzeni lat. Najgorzej jest trafić na takiego człowieka i zobaczyć w nim siebie. Najgorzej jest poczuć, jak własna słabość w kontakcie z kimś takim zostaje obnażona. „Znałem” to może zresztą zbyt wiele powiedziane; często jednak nawet rozmowa nie jest konieczna, aby poczuć się zupełnie zmiażdżonym przez człowieka tego rodzaju. Pamiętam na przykład chłopca, z którym stałem kiedyś na przystanku, i który wydał mi się nagle tak obrzydliwie do mnie podobny, że musiałem zrezygnować z planów, wrócić do domu i natychmiast położyć się na łóżku, twarzą do materaca, z całej siły ściskając głowę pomiędzy dłońmi. W pozycji tej, wydawałoby się, zastygłem już na zawsze.

Spodziewam się, że moja propozycja wzbudzi w nim wątpliwości i że będzie próbował jakoś się wykręcić; ja jednak udobrucham go zapewnieniem, że chodzi wyłącznie o krótką podróż pociągiem podmiejskim i że z wielką przyjemnością zafunduję mu bilety w obydwie strony. Kiedy wreszcie ulegnie moim prośbom, zaśmieję mu się w twarz i wytłumaczę, że tylko żartowałem: „Nie wyobrażam sobie, że mógłbym razem z tobą gdziekolwiek pojechać”. Spojrzy na mnie z wyrzutem, a po jego policzku spłynie pojedyncza łza; ja zaś obrócę się wtedy na pięcie i tak go pozostawię w tej alejce parkowej, samotnego, z ramionami śmiesznie spuszczonymi w geście krańcowej kapitulacji. Ciekawe, jak wytłumaczy swojej żonie, że wrócił do domu bez psa; przez resztę tygodnia będą zapewne przyklejać do latarń ogłoszenia przyrzekające znalazcy wysoką nagrodę. Tego słabego, żałosnego psa traktowali bowiem jak członka rodziny.

W skrytości ducha sam będę jednak trochę żałował, że tak go potraktowałem. Mogliśmy przecież pojechać do lasu, lasy są piękne o tej porze roku. Gęsta pokrywa chmur idealnie przesłania słońce, przepuszczając jedynie chłodne, rozproszone światło, które pozbawia wszelkie kształty wyraźnych konturów. Wieje idealnie chłodny wiatr. Tylko na takim wietrze daje się myśleć, tylko w takich warunkach można w ogóle mówić o podejmowaniu jakichś postanowień. Wszystko to zapewne byłbym w stanie mu pokazać, jakoś mu to wytłumaczyć, wymagałoby to najwyżej odrobiny cierpliwości, odrobiny starania. Na podobne myśli jest już jednak za późno; muszę się trzymać raz obranego celu. Mój własny pies, czarny i ogromny jak niedźwiedź, wynurza się z krzaków, trzymając w pysku martwą wronę. Zanurzam palce w jego sierści, długiej i nieprawdopodobnie gęstej, i wygląda to tak, jakby moja ręka miała zatonąć w niej już na dobre.