Gniazdo

Zmartwiali, na pół śpiący, sprowokowani jakąś urwaną myślą, której istota zdążyła już nam umknąć, próbujemy przypomnieć sobie szarą chatkę stojącą samotnie na niewielkim pagórku pośród rosochatych, rzucających ażurowy cień drzew, ale każdy z obrazów niemrawo podsuwanych przez nasz umysł tylko drażni nas, gra nam na nerwach. Było to przecież miejsce zupełnie rzeczywiste, chłodno ewidentne w świetle rześkiego, wczesnowiosennego poranka, ale wszystko, co można powiedzieć o nim teraz, po latach, musi brzmieć żenująco nieprawdopodobnie. Jest tak, jakby miejsce to umyślnie zbudowało wokół siebie mur dziwaczności, obwarowało się faktami wątpliwymi, wzajem do siebie nieprzystającymi, aby tym sposobem na zawsze ochronić swój sekret. Jego faktyczności, jego nagiej, bezspornej realności mogliśmy doświadczyć tylko raz, bezpośrednio, podczas naszej jedynej tam wizyty; od tej pory dostęp do niego możemy uzyskać tylko pod postacią szytego grubymi nićmi kłamstwa, śmiechu wartego zmyślenia.

Gdybyśmy natrafili na tę chatkę na skraju lasu, na wsi albo chociaż na dalekich przedmieściach, pamięć o niej nie wywoływałaby w nas tego sprzeciwu, który teraz burzy nasz spokój i przeszkadza nam osunąć się w lepką, obezwładniającą drzemkę. Niestety, dane nam ją było odnaleźć niedaleko od ścisłego centrum miasta, na półdzikich, kiedyś podobno należących do wojska obszarach sąsiadujących z nowym osiedlem na południu dzielnicy przemysłowej. Nie powiemy nic więcej o tych półdzikich obszarach, ani o tym osiedlu, ani o widokach, jakie zastaliśmy po drodze, chociaż wiele moglibyśmy powiedzieć. Wiele moglibyśmy odtworzyć, odmalować, ułożyć w wyliczenia, ale przed tym właśnie musimy się wzbraniać: zastawiona na nas przez chatkę zasadzka czy też rzucone na nas przez chatkę zaklęcie służy właśnie temu, aby zagubić nas w detalach, skompromitować nas detalami, których za dużo jest, które zbyt barwne są, zbyt charakterystyczne, aby można w nie było uwierzyć. Żółte łąki ciągnące się wzdłuż cuchnącego kanałku, zapuszczone ogródki działkowe jak miniaturowe miasteczko szyderczych i zawistnych gnomów, różnokolorowe góry na składowiskach złomu i gruzu, szkoła jazdy konnej z cyrkowym namiotem z czerwono-żółtej plandeki, pozostałości po koszarach z rudej cegły przeświecające wśród późniejszej zabudowy, skrzypienie pordzewiałej furtki, szamotanie się niewidocznych ptaków w zaroślach – wszystko to musi pozostać przemilczane, pominięte. Tylko wyobrażając sobie ową chatkę w abstrakcji, w oderwaniu, zdołamy ją przywołać taką, jaka rzeczywiście była; tylko tym sposobem doprowadzimy nasze wyobrażenie do końca.

Ściany z poziomych, drewnianych desek, niezupełnie równych, próchniejących, szarych, poczerniałych wręcz. Dach chyba też drewniany, jeżeli to możliwe, jeżeli zdarzają się dachy z drewna? Drzwi zamknięte, małe okna, po jednym po każdej stronie drzwi, z wybitymi szybami. Wszystko w cieniu drzew, pomiędzy drzewami, wsunięte głęboko między drzewa. Trawa od frontu w promieniu dobrego metra gęsto zastawiona naznoszonymi przez wiele miesięcy darami czy ofiarami. Są to przede wszystkim stojące w plamach skrzepłego wosku świece i znicze, takie same, jak na cmentarzu, wszystkie dawno zgasłe, z wyjątkiem dwóch czy trzech najbliższych brzegu, które musiano dostawić w ciągu ostatnich dni, tlących się jeszcze. Pomiędzy nimi leżą też wiązanki nadgniłych kwiatów i błyszczące w przebijających się między liśćmi promieniach słońca monety, medaliki i naszyjniki; a także małe lalki i zniszczone od wilgoci maskotki, zapewne przyniesione tu przez dzieci albo niedojrzałe emocjonalnie kobiety. Z braku miejsca na ziemi zaczęto też wieszać łańcuszki i drobne, przewiązane wstążkami przedmioty na pobliskich gałęziach; one może wyglądają najdziwniej, najupiorniej, zwłaszcza gdy huśtają się w jednym rytmie przy najmniejszym podmuchu wiatru.

Z braku lepszego słowa nazwaliśmy sobie ten budyneczek chatką, ale trudno wyobrazić sobie, by ktoś mógł kiedykolwiek mieszkać na tym pagórku, wśród drzew, na ogrodzonych terenach, z których dawno wycofało się wojsko, ale które wciąż należą pewnie do mienia wojskowego, czekając tylko na lepsze zagospodarowanie. Właściwszą nazwą byłaby może szopa czy składzik; nie ma to zresztą większego znaczenia, bo liczy się tylko chwila obecna, zaś wszystko wskazuje na to, że obecnie budyneczek ten pełni funkcję świątyni czy kapliczki. Chcielibyśmy zrozumieć z tego coś więcej, ale na próżno szukamy wskazówek wśród rozłożonych na ziemi wotów; liczyliśmy na jakieś karteczki z modlitwami czy błaganiami, których treść dostarczyłaby nam objaśnień, ale nie możemy dopatrzyć się niczego podobnego. Najchętniej zajrzelibyśmy do środka domku. Nie może być jednak mowy o przedzieraniu się przez te wszystkie znicze i kwiaty, pomiędzy którymi nie pozostawiono nawet wąskiej ścieżki; depcząc po nich, rozrzucając je na boki, czulibyśmy się jak barbarzyńcy.

Musimy więc spróbować obejść domek dookoła. Wymaga to zagłębienia się w gęste, skłębione krzaki; odgarniamy i łamiemy drobne kolczaste gałązki, osłaniając sobie oczy ręką zgiętą w łokciu. Wreszcie udaje się nam przedrzeć na tyły domku. Jest tu na szczęście jeszcze jedno małe okno, również pozbawione szyby. Przechylamy się przez framugę i wsuwamy głowę do środka.

Szary błękit nieba w dwóch kwadratach okien po przeciwnej stronie kontrastuje z panującym we wnętrzu ponurym, głębokim mrokiem. Jest to mrok niemal podziemny, pradawny, kpiący sobie ze słońca, jak gęsta mieszanina czarnych wulkanicznych wyziewów, skrzydeł nietoperzych i ugniecionych pajęczyn, starannie rozprowadzona po wszystkich zakątkach tego niewielkiego budyneczku, który najbardziej ze wszystkiego przypomina – jak teraz sobie uświadamiamy – nieużywany domek ogrodowy widziany przez nas na jakieś działce w dzieciństwie, który bardzo nas wtedy przestraszył, chyba pod wpływem sugestii starszego od nas syna znajomych naszych rodziców. To złe miejsce, to chore miejsce, nie powinniśmy byli tu zaglądać – myślimy lub szepczemy na widok tego, co wyłania się z owego mroku, gdy tylko zdążą oswoić się z nim nasze oczy.

Większą część podłogi wypełnia skłębiona masa burych szmat i starych, podartych ubrań, skręcona spiralnie i sklejona w zwartą całość przy pomocy śluzowatej, miejscami połyskującej substancji. Bez cienia wątpliwości to ona jest źródłem unoszącego się tu ciężkiego zapachu, kojarzącego się z zapachem olejów technicznych czy smarów. Ze względu na swój kształt, wgłębiony pośrodku, masa ta przywodzi nam na myśl gniazdo albo leże. Naszemu nią obrzydzeniu dorównuje tylko ciekawość, jak mogło dojść do jej powstania. Czy te same osoby, które zapełniły teren przed wejściem do chatki świeczkami i darami, własnymi rękami zbudowały w jej wnętrzu owo gniazdo, tak jak buduje się domki dla ptaków, antycypując nadejście kogoś, kto miałby w nim zamieszkać, i kogo dary mają dopiero tu zwabić? Czy może dary zaczęto znosić już po uwiciu tego gniazda przez jego mieszkańca, teraz nieobecnego, aby złagodzić jego gniew lub zapewnić sobie jego przychylność?

Z rozmyślań tych wyrywa nas nagły ruch góry szmat, narastające konwulsyjne pulsowanie. Odskoczylibyśmy, gdybyśmy tylko w pierwszej chwili uwierzyli własnym oczom; chcemy jednak się upewnić, że rozumiemy, co widzimy, i to nas gubi: bo oto z lepkich, głębokich warstw śmierdzącej materii, jakby wypchnięta przez nią w obronnym odruchu, z odgłosem splunięcia wynurza się nienaturalnie przekrzywiona głowa, oklejona śluzem, nieruchoma i ślepa, ale niezaprzeczalnie ludzka, i doskonale nam znajoma…

I zastygamy tak, z głową w oknie drewnianej chatki, i spada na nas strach tak wielki, że odejmuje nam władzę w członkach, a wraz z nimi paraliżuje też sam czas, przeciągając tę chwilę w nieskończoność, spowalniając dudniące nam w uszach bicie serca do postaci jednostajnego basowego tonu, który wszystko wypełnia, wszystko rozrywa na strzępy swoimi drganiami. I od tej pory nie wiemy już, gdzie jesteśmy: tutaj, u siebie, pod ciepłą, świeżo wypraną kołdrą, na granicy snu, zaplątani we wspomnienie, które nie może być przecież naszym prawdziwym wspomnieniem, które musieliśmy wymyślić sobie na podstawie czegoś dawno gdzieś podsłuchanego albo przeczytanego; na tyłach chatki, wśród drzew, z drapiącymi gałązkami krzaków napierającymi na nasze plecy, na zawsze zastygli z głową w oknie, jak posąg niemej zgrozy; czy może w jej wnętrzu, zagrzebani w brudne, wilgotne szmaty, przepoceni i nadzy, dziwnie skuleni, niepodobni nam, nienarodzeni, wyczekujący.