Przygoda urzędnika gminnego
Najbardziej lubił las właśnie o tej porze roku. Komary jeszcze nie gryzły, zalane po roztopach mokradła roztaczały woń dziwną i odurzającą, zaś niewybujała roślinność pozwalała widzieć więcej, odsłaniała ścieżki boczne, mniej oczywiste.
Jedną z takich ścieżek podążył W. owego dnia, gdy pozostawiwszy samochód na parkingu pod urzędem gminy, postanowił pójść do domu na piechotę, przez las. Nie była to droga krótka, ale korzystał z niej już wiele razy, nigdy dotąd wprawdzie w dniach pracy. Teraz jednak pragnął jak najdłużej odroczyć swój powrót, i może jeszcze odwrócić spacerem uwagę od swoich zmartwień, znaleźć w nim coś na kształt ukojenia. Dlatego poszedł zarośniętym poboczem odbiegającej prostopadle od głównej ulicy miasta asfaltowej jezdni, z ogromnymi halami fabryk spożywczych i hurtowni po jednej stronie oraz warsztatami, sklepami z wyposażeniem łazienek i wzniesioną na obraz starożytnej świątyni SALĄ BANKIETOWĄ po drugiej, by w pewnym nieoznaczonym, można rzec: zamaskowanym, miejscu skręcić w piaszczystą drogę biegnącą wzdłuż żółtych łąk i nielicznych zabudowań, która od pewnego odcinka, zapowiedzianego nagłą zmianą krajobrazu na pagórkowaty, falujący w górę i w dół, wchodziła, nareszcie, nareszcie – w las.
W domu czekała go kolejna z rozmów, w których sens przestał wierzyć już dawno i do których stracił też wszelką cierpliwość. Tuż przed przerwą obiadową w jego biurze zmaterializowała się nieznana mu wcześniej – na wywiadówki chodziła raczej jego żona – matka dziewczynki z klasy jego syna i nie znoszącym sprzeciwu tonem zażądała z nim rozmowy. Kuląc się pod rzucanymi mu znad biurek krytycznymi spojrzeniami – czuł, że jej zadziwiająco ostry makijaż jakoś dodatkowo go pogrąża – wyprowadził ją czym prędzej na klatkę schodową, na szczęście zupełnie pustą, i tam usłyszał, jak to syn jego znęca się rzekomo nad jej córką, doprowadzając ją do łez i stanów histerycznych, i jest w swoich złośliwościach tak zajadły, że koleżanka ta, dotąd wzorowa uczennica, każdego ranka żarliwie wzbrania się teraz przed odwożeniem jej do szkoły. Siląc się na spokój, przeprosił tę kobietę, jak potrafił, obiecał wyjaśnić tę sprawę, podjąć odpowiednie kroki, i na koniec odważył się nawet wyrazić opinię, że podobne sceny były zupełnie zbędne i nikomu by nie zaszkodziło, gdyby odbyli tę samą rozmowę w bardziej dogodnych dla nich obojga okolicznościach. Było przy tym dla niego jasne, że owa lwica o krwistoczerwonych wargach specjalnie wyśledziła go i zaskoczyła w pracy, by wprawić go w zakłopotanie, poniżyć publicznie i może jeszcze odciąć mu drogę ucieczki – tak jakby rzeczywiście miał dokąd przed nią uciekać.
Musiał więc znaleźć sposób, by opowiedzieć o tym wszystkim żonie, dosyć już cierpiącej, zajmującej się w ostatnich latach przede wszystkim cierpieniem; co gorsza, musiał znów wykonać wobec syna serię owych ostrych i stanowczych gestów, tak doskonale już przećwiczonych: czegoś nowego mu zabronić, czymś nowym mu pogrozić, jak za każdym poprzednim razem drżąc przy tym ze strachu, że czysto rutynowy charakter owych zabiegów przestanie być w końcu ich wspólnym niewypowiedzianym sekretem i wypłynie na powierzchnię, ostatecznie druzgocąc resztki jego autorytetu, obnażając jego słabość, jego zupełny brak pomysłów.
O takich sprawach myślał, o takich sprawach starał się nie myśleć, maszerując dróżką odbijającą od niewielkiej polany ze stojącą w centrum zbitą z desek niską amboną. Dróżka ta nie należała do oznaczonych numerami dojazdów pożarowych, czyli po prostu głównych dróg leśnych łączących okoliczne miejscowości; była to trasa poboczna, dodatkowa, wytyczona, jak sobie wyobrażał, na użytek grzybiarzy czy może myśliwych, biegnąca przez rejony gęstsze, ciemniejsze, całkiem niemalownicze, ale właśnie ciekawsze przez swoją dzikość, swoją omszałą pierwotność. Jeżeli dobrze to sobie przedstawiał, i jeżeli dróżka ta nie zakręcała gdzieś zdradziecko w bok, idąc nią miał szansę dotrzeć do domu jeszcze przed zmrokiem.
Po lewej stronie dróżki ciągnął się wąski rów wypełniony stojącą wodą, odprowadzoną zapewne z pobliskich bagien. Szedł zapatrzony w ten rów, w pływające w nim podgniłe liście i drobne patyczki, i przez to tym mocniej poczuł się zdezorientowany, gdy gdzieś z zarośli dobiegł go cienki głosik: „Hej, hej, panie”. Rozejrzał się, bezmyślnie rozchylając przy tym usta, ale nie zobaczył żywej duszy. Głosik zaraz odezwał się znowu: „Tutaj, tutaj, mój panie”, tym razem z bardziej określonego kierunku. W. przestąpił rów i rozgarniając kępy krzaków, przeszedł kilka kroków w stronę grubego powalonego drzewa, którego splątane korzenie, wciąż częściowo obłożone ubitą ziemią, przypominały macki jakiegoś podmorskiego stworzenia. Dokoła rosło kilka młodszych drzew, i to właśnie z jednego z nich, z góry, ktoś do niego przemawiał. W. zadarł głowę. Na długiej gałęzi, jakieś półtora metra nad nim, siedział karzełek w tabaczkowym surducie i wesoło przebierał cienkimi nóżkami w białych pończochach, ozutymi w błyszczące buciki ze złotymi klamerkami.
– Piękny panie, jak to dobrze, jak dobrze, że dziś do nas zawitałeś! – zawołał śpiewnie karzełek. – To wszystko nie potrwa już długo, już wkrótce wszystko to na dobre się skończy, a ocaleją tylko nieliczni. Napij się naszego nektaru. Poczujesz od razu ulgę, rozpogodzisz się, a gdy przyjdzie co do czego, los może obejdzie się z tobą łaskawiej. Im częściej będziesz przychodził pić, tym większe będą twoje szanse na przetrwanie.
Minęła chwila, nim W. odzyskał głos.
– Dobrze… zgoda… gdzie ten nektar? – zapytał przez ściśnięte gardło.
– Ale, ale, panie mój, przyniosłeś nam chyba mięsa? Bez mięsa nie możemy cię niczym uraczyć – twarz karzełka przybrała wyraz troski.
W. smętnie spuścił głowę.
– Żadnego mięsa niestety nie mam – oświadczył głuchym, nieswoim głosem.
Zaraz jednak coś mu zaświtało i oparłszy aktówkę na obrośniętym hubą pieńku, począł przetrząsać jej zawartość, by wkrótce tryumfalnym gestem wydobyć zawiniętą w szary papier kanapkę, której nie zdołał zjeść z powodu niezapowiedzianej wizyty tamtej przesadnie umalowanej kobiety. Ostrożnie rozchylił kromki i wydobył spomiędzy nich plasterek szynki, który ujął między kciukiem i palcem wskazującym i uniósł na wysokość wyciągniętego ramienia, poddając go pod ocenę karzełkowi.
Karzełek prychnął donośnie.
– Panie, czy pan stroi sobie żarty, nam potrzeba mięsa świeżego, krwistego! – zauważając jednak desperację malującą się na twarzy W., dodał zaraz tonem bardziej polubownym: – No dobrze, tym razem jakoś zadowolimy się nawet tym. W przyszłości jednak będziesz pan musiał starać się bardziej!
W. uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Zagrzeb pan to mięso w dziurce tutaj, pod drzewem, a nektar zaraz dla ciebie popłynie.
W. przykucnął i gołymi dłońmi rozgarnął ziemię, tworząc płytkie wgłębienie, w którym delikatnie umieścił plasterek szynki, jakby układał do snu szmacianą lalkę, po czym pieczołowicie przysypał go resztkami próchniejącego drewna. Podniósł blaszany kubeczek oparty o pień, ostukał go o udo, palcem wygarnął z niego resztki brudu i przystawił pod pordzewiały kranik czy raczej prostą rurkę wbitą pod kątem w korę drzewa. Karzełek klasnął w dłonie, we wnętrzu drzewa coś zaświergotało, zabulgotało, i z kranika poleciała ciurkiem prosto do ściskanego przez W. kubeczka gęsta, zielonkawa ciecz, wypełniając go mniej więcej do połowy. W. zapukał w rurkę i upewniwszy się, że nic więcej już z niej nie wypłynie, podniósł się na nogi, przystawił kubeczek do nosa, obwąchał, i wypił maleńki łyczek, na razie na spróbowanie. Ciecz miała aromat słodki i gryzący zarazem, podobny trochę do imbiru czy cynamonu, ale bardziej od nich ziemny, błotnisty. Stwierdziwszy, że mu zasmakowało, W. wychylił większy, odważniejszy łyk, a potem już jednym haustem opróżnił kubeczek do dna. Po całym jego ciele rozlało się uczucie błogości i nabrał graniczącego z pewnością przeczucia, że wszystko będzie musiało skończyć się dla niego dobrze. Rękawem marynarki otarł usta, odstawił kubeczek na miejsce i zamknąwszy aktówkę na zatrzask począł sposobić się do dalszej drogi.
– Zajrzyj do nas wkrótce, piękny panie. Jak długo płacisz mięsem, będziemy cię poić nektarem – pożegnał go cienki głosik za jego plecami.
U wyjścia z lasu po stronie swojego osiedla spotkał sąsiadkę, przedszkolankę, z towarzyszącym jej sporym czarnym rottweilerem, zajętą układaniem przywleczonych skądś desek i płaskich kawałków kolorowego plastiku w poprzek ogromnej kałuży wypełniającej całą szerokość drogi. Przeskoczył po tych kładkach na wąską suchą wysepkę pośrodku – musiał chwycić się tam jakiejś giętkiej gałęzi, aby nie stracić równowagi – i stamtąd zagadał wesoło do kobiety:
– Jak to pięknie, że dba pani o nasze przejście! Potopilibyśmy się tutaj wszyscy inaczej!
Uśmiechnęła się filuternie.
– Będę tędy jutro przeprowadzać grupę maluchów na wycieczkę, bez tego to nie ma mowy…
Rzuciła w wodę kolejną deskę, a pies zastrzygł uszami na powstałe chlupnięcie.
W domu okazało się, że syn wciąż siedział w swoim pokoju z korepetytorem nad przykładami z matematyki. W. miał więc aż nadto czasu, aby ochłonąć i na spokojnie obmyślić strategię postępowania. Zamknął się na klucz w łazience i począł stroić przed lustrem srogie miny, podpatrzone w starych filmach o policjantach i gangsterach…
Nazajutrz w pracy prześladowało W. gniotące poczucie, że powinien przedsięwziąć pewne zdecydowane działania. Im dłużej jednak nad tym myślał, im plastyczniej wyobrażał sobie siebie owe działania przedsiębiorącego, tym większych nabierał wątpliwości, tym bardziej chybiony wydawał mu się jego pomysł. Był przez to cały czas roztargniony, niespokojny, mylił się ciągle w rachunkach, raz połamał grafit ołówka od nazbyt mocnego nacisku i spędził potem dobrych kilka minut gapiąc się szeroko otwartymi oczami na rozsypane na papierze połyskujące czarne drobinki, zanim zdmuchnął je na bok… Pod koniec dnia nie wytrzymał, podniósł się szurając nogami krzesła o podłogę, wyszedł na korytarz i stanowczo, może trochę zbyt stanowczo, zastukał do drzwi działu obok. Nie był pewien, czy dosłyszał ze środka jakieś słowo zaproszenia, ale przycisnął klamkę.
Tylko jedno biurko było o tej porze zajęte i do tego właśnie biurka W. zbliżył się i oparł się na nim obiema dłońmi, nachylając się nad siedzącym po drugiej stronie gładko uczesanym mężczyzną w okularach w drucianej oprawie, którego spojrzenie wyrażało w tej chwili zdumienie i wyczekiwanie.
– Bertelmann, pan jest człowiekiem światowym – oznajmił wreszcie W. zdecydowanym głosem.
Bertelmann odłożył pióro i łagodnie skinął głową.
– Bywał pan za granicą. Niejedno pan widział. Zna pan języki – ciągnął W. – Horyzonty pańskie są szerokie, zwłaszcza jak na nasze tu warunki, nieprzeciętnie wprost szerokie.
Bertelmann zmrużył oczy jak głaskany kocur i wciąż przysłuchiwał się bez słowa.
– Wszyscy tutaj w urzędzie bardzo ufamy pańskiemu wyczuciu, pańskiemu osądowi. Pan o tym wie. Opinia pańska zawsze się dla nas liczy. I właśnie z prośbą o pańską opinię dzisiaj do pana się zwracam. Tyle że, rozumie pan – dodał W. zniżając głos – chodzi o sprawę prywatną, sprawę ze wszech miar delikatną.
– Sprawę prywatną! – powtórzył Bertelmann z wyraźnym zaniepokojeniem, na tyle głośno, że W. obejrzał się nerwowo, czy na pewno nikt ich nie słyszy.
– Tak, właśnie tak – W. począł tracić animusz. – Sprowadza się to do tego… Słowem… Chciałbym zapytać, czy znalazłby pan dla mnie chwilę po pracy. Coś chciałbym panu pokazać, coś muszę z panem skonsultować, do nikogo innego doprawdy nie mógłbym się w tej sprawie zwrócić.
Bertelmann kręcąc głową powoli podniósł się z miejsca i począł przechadzać się pod oknem z rękami złożonymi na plecach.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem, W., mam dziś spotkanie klubu szachowego. O co takiego chodzi, dokąd to mielibyśmy pójść?
– Do lasu – odparł W., przełykając ślinę.
– Do lasu? – Bertelmann zatrzymał się i uniósł podejrzliwie brew – Tutaj nie ma żadnych lasów.
W. zaśmiał się niepewnie.
– Co też pan wygaduje, Bertelmann, czy pan się wygłupia, las jest zaraz tu, na północ, sam mieszkam przecież pod lasem, był pan u mnie raz z wizytą!
Widząc, że tamten wciąż się waha, W. załamał dłonie w geście błagalnym:
– Zaklinam pana, Bertelmann, chodzi o rzecz o potencjalnie pierwszorzędnym znaczeniu, nie tylko dla nas, dla całej społeczności!
Słowo „społeczność” najwyraźniej udobruchało Bertelmanna, bo spojrzał na W. znacznie życzliwiej znad swoich szkieł, ściągnął usta, na koniec zaś powiedział, przeciągając każde słowo, jakby chciał wyzyskać każdą pozostałą chwilę niepewności W.:
– Dobrze, W., dobrze, przychylę się do pańskiej prośby, skoro tak bardzo panu zależy. Zaciąga pan jednak u mnie dług, po którego spłatę zgłoszę się do pana w stosownym czasie.
W. cały promieniał.
– Ależ oczywiście, Bertelmann, to się samo przez się rozumie. Doskonale, doskonale! Spotkajmy się zatem o piątej na dole, i zaprowadzę pana do lasu. Wcześniej będziemy musieli jeszcze na chwilę wstąpić do delikatesów mięsnych.
– Delikatesy mięsne, no, no… – Bertelmann zacmokał. – Co też pan znowu najlepszego wymyślił, W.?
W nocy spadł deszcz i droga była bardzo rozmokła. Żaden z mężczyzn nie miał właściwego obuwia na tego rodzaju wyprawę, a po lesie kręciło się widać nie dość wiele rzutkich sąsiadek-przedszkolanek, aby w każdym miejscu zapewnić przejście suchą stopą. Bertelmann głośno i teatralnie narzekał, że skarpetki do cna przesiąkły mu wodą, a świeżo wypastowane buty unurzały się w błocie po cholewki. W., który z przejęcia stał się bardzo gadatliwy, obiecywał mu, że u celu drogi czeka ich godna rekompensata za wszystkie niedogodności, roztaczał wizje niecodziennych i intrygujących wrażeń, żywo przy tym gestykulując dłonią, z której przegubu zwisała siatka z wielkim kawałem soczystego steku wołowego. Bertelmann wydawał się niepocieszony, i opędzając się od niewidocznych, zapewne wyimaginowanych chmar owadów, powtarzał co jakiś czas: „Że też ja panu zaufałem, W.! Proszę o nic więcej nigdy mnie nie prosić!“.
Wreszcie przez prześwit w gąszczu przedarli się do wywróconego drzewa.
– Dziś będą potrzebne dwie porcje – powiedział do karzełka W., wykonując niejasny gest w stronę Bertelmanna.
Karzełek, wciąż zajmujący to samo miejsce na gałęzi, na ich widok zamajtał radośnie nóżkami i wykrzyknął:
– Ach, dobry panie, już wróciłeś, i przyprowadziłeś nam jeszcze kolegę! Wspaniale, wspaniale, dla każdej dobrej duszy znajdzie się tu pocieszenie. Kres jest bliski, coraz bliższy! Kto przynosi mięso, mięso krwawe, dostanie u nas nektaru.
– Dziś mam… takie… – W. z namaszczeniem odpakował stek i zaprezentował go karzełkowi, który pokiwał głową z aprobatą.
W. zabrał się do kopania niewielkiego dołka pod drzewem przy użyciu przyniesionej z domu poręcznej łopatki ogrodowej. W tym czasie Bertelmann podniósł z ziemi długi wilgotny patyk i w zadumie próbował trącić nim karzełka, który przestraszony zasłaniał się dłońmi w irchowych rękawiczkach.
– Pan go zostawi – zganił go przez ramię W., zajęty zagrzebywaniem steku w ziemi.
Chwilę później z kranika popłynął strumień zielonej cieczy. W. wychłeptał zawartość kubeczka łapczywie, jakby od tygodnia nie miał w ustach ani kropli wody, po czym oblizał wargi i odetchnął głęboko z satysfakcją.
Bertelmann przyglądał się temu z niesmakiem.
– Ja tam nie wiem – powiedział ostrożnie. – Ja to bym z tym uważał, ja bym tego nie ruszał.
– To całkiem orzeźwiające, proszę, pan sam spróbuje – W. wyciągnął w jego stronę dłoń z kubeczkiem, ale widząc, że Bertelmann się nie kwapi, sam napełnił go pod kranikiem.
Bertelmann odebrał kubeczek z miną wyrażającą skrajne powątpiewanie i zakręcił nim lekko kilka razy, badając konsystencję nektaru. Widząc, że W. z uniesionymi brwiami wykonuje zachęcające gesty, przystawił kubeczek do warg i pociągnął mały łyk, by zaraz wypluć go na ziemię z największym obrzydzeniem.
Wciąż krzywiąc się okrutnie, powiedział tonem grobowo poważnym:
– Na pana miejscu nie angażowałbym się w to, W. Z tego mogą wyniknąć tylko jakieś problemy.
– Nie możemy tak tego zostawić. Myślę, że powinniśmy spróbować jeszcze jednego psychologa – mówiła żona W. konspiracyjnym szeptem, obawiając się, że syn może podsłuchiwać ich z góry z uchem przyłożonym do podłogi. Nie byłby to pierwszy taki przypadek.
– Rozmawiałam już o tym z Elizą. Poleciła kogoś, podobno prawdziwego cudotwórcę. Sama chodziła tam z bliźniakami. To człowiek z podejściem, z podejściem, rozumiesz? Tyle że gabinet ma w R. Musielibyśmy go tam wozić, ale możemy to robić na zmianę, wyszłam z wprawy, ale przypomnę sobie, jak się prowadzi. Mamy przecież na to pieniądze, nie możemy tego tak po prostu zostawić. Z czasem będzie się robiło coraz gorzej, teraz jestem tego pewna.
Kilka chwil wcześniej W. ze zmieszaniem i nie bez wyrzutów sumienia zdał sobie sprawę, że twarz jego schorowanej żony wydawała mu się naraz niewypowiedzianie nudna, i nie potrafił dłużej niż przez sekundę patrzeć jej w oczy. Jego spojrzenie ześlizgiwało się co i raz na wiszący za jej plecami obraz, brunatno-brudnozieloną abstrakcję namalowaną przez córkę ich znajomych. Miał wrażenie, że właśnie z jego obecnej pozycji, właśnie pod tym kątem, potrafił rozpoznać na płótnie pewne bardzo konkretne kształty. Gdyby tylko mógł przez dłuższą chwilę skupić się na tym obrazie, na spokojnie prześledzić konfigurację wszystkich plam, zdołałby niechybnie rozwiązać pewną trapiącą go od dawna zagadkę, myślał sobie, zagadkę najistotniejszą…
Niezupełnie pewien, kiedy żona jego przestała mówić i od jak dawna oczekiwała jego reakcji, powiedział schrypniętym głosem:
– Może być inny sposób.
Widział to teraz wyraźnie. Obraz wyobrażał wielki, bajkowy zamek w otoczeniu kalafiorowatych drzew. W otwartych na oścież wrotach stała figura nie do końca ludzka, w której pozie W. odnajdywał coś nadzwyczaj sympatycznego, zachęcającego.
– Może być inny sposób – powtórzył. – W ostatnich tygodniach nawiązałem bliskie kontakty z pewną liczącą się instytucją dobroczynną. Chciałbym tam zabrać Karola, oni tam powinni mieć odpowiednie programy wsparcia, programy opieki… Dodatkowa korzyść jest taka, że nie trzeba by było jeździć aż do R., bo to zaraz tu, pod lasem, a właściwie w samym lesie…
– Jak to: w lesie? W jakim lesie? – zapytała żona W., niepewna, co W. może mieć na myśli.
– To na obiad? – syn W. obmacywał siatkę z zagadkowym pakuneczkiem, którą podniósł, żeby na tylnym siedzeniu zrobić miejsce na torbę ze strojem do dżudo.
– Poniekąd… niezupełnie. Zostaw to na razie i zamknij drzwi – odparł zniecierpliwiony W. Zajęcia syna przeciągnęły się niezapowiedzianie i W., który przesiedział w samochodzie ponad pół godziny, zdążył stracić natchnienie do wygłaszania budującej mowy, której treść przez całą drogę przygotowywał sobie w myślach. Zamiast tego powiedział tylko krótko, przekręcając kluczyk w stacyjce: – Przed domem jeszcze gdzieś wpadniemy.
Syn przerzucił siatkę z ręki do ręki.
– Jakieś kotlety? Ale ja nie chcę nigdzie wpadać, dzisiaj chciałem obejrzeć w telewizji… – przerwał, dostrzegając w lusterku rozdrażnione spojrzenie ojca.
– Kotlety cielęce. Odłóż, mówię – warknął W. i zmarszczył nos. – Czy wy tam w ogóle bierzecie prysznice?
– Tato, a co robiła ta pani przy szlabanie, jak parkowałeś?
W., który szedł przodem, wyznaczając trochę zbyt szybkie jak na możliwości chłopca tempo, obrócił się i mrużąc oczy spróbował odczytać wyraz jego twarzy. Jak zdarzało się ostatnimi czasy coraz częściej, nie potrafił ocenić, czy pytanie o tirówkę było wyrazem czystej dziecięcej niewinności, czy może próbą podpuszczenia go, zakpienia sobie z niego. Już kiedy musieli ją wyminąć, obejść jej stanowisko, i wypadło to jakoś niezgrabnie, W. spocił się cały ze skrępowania i od tej pory przeklinał ten moment. Starał się wtedy patrzeć twardo przed siebie, udając, że nie dostrzega w ogóle jej obecności, ale syn akurat zaplątał mu się pod nogami; W. zachwiał się przez to, zerknął przelotnie na znudzoną twarz dziewczyny, i odnalazł w jej spojrzeniu wrogość i jakieś bezgraniczne lekceważenie…
– Nie wiem, może na kogoś czekała – odpowiedział po namyśle. Syn próbował dopytywać się dalej, ale W. uciszył go gestem. Z rosnącym niepokojem nasłuchiwał dobiegających gdzieś z naprzeciwka dźwięków.
Już z daleka rozpoznał sytuację i opadły go zaraz najgorsze przeczucia. Na polanie z amboną stała długa przyczepa z ułożonymi w nierówny stos świeżo pociętymi balami drewna. Z gęstwiny słychać było pracę piły mechanicznej i pokrzykiwania męskich głosów. W. bez zastanowienia wcisnął synowi do rąk aktówkę i siatkę z pakuneczkiem, przedarł się między próbującymi go powstrzymać stłoczonymi pod przyczepą robotnikami w pomarańczowych kamizelkach odblaskowych, i szaleńczym pędem puścił się swoją boczną dróżką. Coś za nim krzyczeli, ale nie zwracał na to uwagi. Przeskoczył rów, sforsował krzaki i zdyszany zatrzymał się tam, gdzie jeszcze przed kilkoma dniami leżało duże powalone drzewo. Teraz już go tam nie było, nie było też żadnego z drzew stojących wokół. Pozostały po nich tylko niskie pnie, tuż przy samym gruncie. Rozrzucona ziemia poznaczona odciskami butów z traktorową podeszwą wydzielała odrażający zapach gnijącego mięsa. W. musiał aż zasłonić sobie twarz rękawem.
Znów biegiem powrócił na polanę, odtrącił kogoś krzyczącego „Gdzie się pan pchał, tam prace trwają”, i dopadł do stojącego pod przyczepą krępego mężczyzny z tabliczką z klipsem, którego uznał za zarządcę drwali.
– Gdzie karzełek, co zrobiliście z karzełkiem? – bełkotliwie zawołał W. Złapał mężczyznę za ramiona i próbował nim potrząsnąć, ale ten okazał się zaskakująco stabilny; W. puścił go więc i z zażenowaniem schował ręce do kieszeni, po czym zaraz je stamtąd wyjął.
– Nie wiem, o jakiego karzełka pan pyta, tu nic takiego nie było. Pan stąd pójdzie, tu się drzewa wycina – odburknął drwal. Kilku jego kompanów zaśmiało się pogardliwie. W. wodził po ich twarzach rozwścieczonym wzrokiem.
– Karol, chodź tu – zakomenderował. Syn W., który dotąd z niewyraźną miną przyglądał się temu widowisku z pewnego oddalenia, posłusznie się zbliżył. W. położył mu dłonie na ramionach, jakby okazywał go wszystkim zebranym do oceny.
– Oto jest mój syn – powiedział patetycznie. – Mamy z nim poważne kłopoty. Czy panowie nie mają własnych dzieci? Panowie nie wiedzą, jak to jest? Tylko karzełek mógł mu pomóc. I co wy narobiliście?
– Mówię panu, że żadnych karzełków tu nie ma i nie było. My tu tylko wycinamy drzewa.
W. zatupał w bezsilnej złości, chociaż poczuł, że wypada to jakoś komicznie. Zaczynał rozumieć, że nic tu nie wskóra, że wszystko stracone, ale wciąż rozpierała go potrzeba robienia awantury.
– A dlaczego, dlaczego wycinacie właśnie teraz? Co to za pomysł? Kto wam niby kazał? – zakrzyknął łamiącym się głosem.
Drwale, którzy przez cały ten czas patrzyli na niego jak na wariata, teraz dopiero wydawali się prawdziwie skonsternowani. Zapadła niezręczna cisza.
– No, dziedzic kazał. To wszystko przecież jego lasy – odezwał się w końcu najstarszy z nich, łagodny olbrzym z pożółkłymi siwymi wąsami.
– Co za dziedzic, jaki dziedzic, mieszkam tu już czterdzieści lat, a o żadnym dziedzicu nie słyszałem! – pieklił się W.
Drwale wymienili się spojrzeniami.
– No tam, z pałacu… – odrzekł olbrzym.
W. i syn W. zapatrzyli się na jego ogromny, poznaczony głębokimi bruzdami palec z niezwykłym nagromadzeniem brudu pod grubym paznokciem i dopiero po chwili podążyli wzrokiem w kierunku drogi przez ten palec wskazywanej. W. otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnował. Odebrał synowi aktówkę i siatkę, złapał go za rękę i mocno pociągnął za sobą. Drwale długo patrzyli za nimi, kręcąc głowami z politowaniem.
W. znał ten duży biały dom, mijał go wielokrotnie podczas swoich wcześniejszych spacerów, ale do głowy by mu nie przyszło nazywać go pałacem. Kiedyś nawet próbował dowiedzieć się od sąsiadów, kto tu mieszka, ale nie potrafili mu powiedzieć nic konkretnego.
Zgarbiony łysy sługa dosyć obcesowo próbował odprawić ich spod drzwi, ale W. nie dawał za wygraną i żądał natychmiastowej audiencji u dziedzica, powołując się na swoje stanowisko i znajomości w organach politycznych gminy T. Sługa załypał wrogo, przymknął drzwi, poczłapał gdzieś, wrócił, kazał im poczekać, znowu odszedł. Syn W. spojrzał na ojca wzrokiem beznadziejnie zmęczonym i zapytał szeptem: „Tato, co ty robisz?„. „Już ja wiem, co robię, daj mi…” – zaczął W., ale w drzwiach pojawił się inny służący, młodszy i odziany w bardziej wytworną liberię, i zaprosił ich do środka. Odebrał ich pakunki i poprowadził do przestronnego pokoju na parterze.
Pokój ten, uderzająco, nieziemsko jasny, rozświetlony słońcem wpadającym przez wielkie wykuszowe okno, ze względu na swój osobliwy, eklektyczny wystrój złożony z klawesynu ze zdobioną klapą, kilku prostych drewnianych mebli pociągniętych jasnoszarą farbą oraz nierówno rozstawionych donic z wysokimi palmami wydał się W. jakiś zagraniczny, W. nie potrafił znaleźć lepszego na to słowa. Nie mniej zagranicznie wyglądała figura zajmująca duży fotel z obiciem z materiału w białe i błękitne pasy, stojący w samym centrum, pod wykuszowym oknem. W białym garniturze i białych butach, z cerą niezdrowo bladą – „chowany w zamknięciu, z dala od świata”, przemknęło przez myśl W. – ale z czarnymi długimi włosami i czarnym pieprzykiem na prawym policzku, pulchny młodzieniec sam zdawał się emanować jakąś olśniewającą poświatą.
Dziedzic nie powstał na widok W. i jego syna, i zdawał się patrzeć między nimi czy raczej na wprost przez nich. Gdy podeszli bliżej, wyciągnął rękę w taki sposób, jakby podawał im pierścień do pocałowania, ale płynnie przedłużył ten gest i zagarnął kosmyk włosów za ucho. Ujrzawszy go z bliska, W. nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że nie jest to młodzieniec, ale ucharakteryzowana i przebrana za młodzieńca kobieta w średnim wieku.
W. odchrząknął.
– Moje nazwisko W. – powiedział i ukłonił się lekko. – Pracuję w urzędzie gminy w T. To zaś jest mój syn, Karol.
Dziedzic ani drgnął.
– Od drwali w lesie dowiedziałem się, że jest pan rządcą tych ziem. Nie zajmuję się wprawdzie ewidencją gruntów, ale byłem dotąd przekonany, że wszystkie tereny tutaj należą do państwa.
Dopiero teraz dziedzic jakby się przebudził, powoli odnalazł spojrzenie W. i skrzywił się kwaśno.
– Mylił się pan, cały obszar od granic lasu aż do jeziora to moje dobra rodowe – przemówił wysokim, matowym głosem, po czym westchnął głęboko. – Przynajmniej dopóki żyję. Co będzie dalej – nie wiadomo. Jestem ostatni w linii i nie będę miał potomstwa.
Znów zawiesił wzrok na jakimś punkcie w przestrzeni, i W., przestraszony, że utraci z nim kontakt, zaczął mówić bardzo szybko:
– Przychodzimy dziś do pana w sprawie karzełka. W lesie odkryłem obecność karzełka wydającego życiodajny nektar w zamian za mięso i od dwóch tygodni korzystałem z jego usług. Dzisiaj poszedłem tam z synem, żeby też się napił, w celach zdrowotnych i wychowawczych, ale drzewo z kranikiem, na którym siedział karzełek, zostało wyrąbane, podobno z pańskiego polecenia. Chciałbym więc prosić o wyjaśnienia: co stało się z karzełkiem, co stało się z nektarem. To rzecz bardzo dla mnie ważna osobiście, ale planowałem też nagłośnić to zjawisko w urzędzie, po przeprowadzeniu odpowiednich ustaleń, ma się rozumieć – zamilkłszy, odruchowo znów lekko się ukłonił.
Dziedzic wydął wargi.
– Karzełek, mówi pan, karzełek… – zadumał się, po czym nagle spojrzał prosto w oczy W. z jakąś niespodziewaną złością. – To nie jest żaden karzełek, ale groźny przestępca, doskonale znany naszym służbom. Jego poszukiwania trwały od wielu lat, przy wydatnym wsparciu ze strony pałacu. Zaczepiał ludzi w lesie, podburzał, siał niepokój… Nie możemy na to przyzwalać. Moja rodzina zawsze sprzeciwiała się takim praktykom. Szczęśliwie dotarły do nas ostatnio wieści o miejscu prowadzenia jego działalności i mogliśmy podjąć niezbędne działania…
W. przeszedł dreszcz.
– Wieści? To Bertelmann doniósł, prawda? Prawda!? Niech ja go dorwę, drania, wiedziałem, wiedziałem, że nie powinienem mu ufać!
Rozluźnił ściśnięte dłonie i uspokoił oddech.
– Więc co, mówi pan, stało się z karzełkiem?
– Złoczyńca został ujęty i wtrącony do lochu.
W. ogarnęła rozpacz. Przybrał pozę pokorną i uległą.
– Słyszał pan chyba, że wszystko chyli się ku końcowi, że to już prawdopodobnie ostatni etap. Wiele się o tym teraz mówi. Tylko nektar karzełka mógł nas uratować. Chciałem leczyć nim syna, chciałem pomóc swojej rodzinie… Co teraz z nami będzie? – powiedział zdławionym głosem i poczuł, że do oczu napływają mu łzy.
Dziedzic nie poruszył nawet powieką.
– A co z maluchami z przedszkola? Czy one też nie zasługują na ocalenie? – zawołał W., załamując ręce.
– Wszyscy musimy sobie jakoś radzić – bardzo powoli odpowiedział dziedzic i przyjrzał się swoim paznokciom.
– Domagam się widzenia z karzełkiem! – wrzasnął W. na cały głos. – I co zrobił pan z drzewem wydającym nektar? Pan ukradł cały zapas nektaru dla siebie!
– Wszyscy musimy sobie jakoś radzić – powtórzył sucho dziedzic.
Na krzyki W. z drzwi po przeciwnych stronach pokoju wpadło dwóch dryblasów w pasiastych kolorowych uniformach.
– Pańskie uwagi zostały wysłuchane. Teraz proszę więcej już nas nie niepokoić – wycedził dziedzic, a dryblasi poczęli zbliżać się złowrogo w stronę W.
– Ja tego nie zostawię, będę ingerował na szczeblu samorządowym! – zawołał W., po czym chwycił syna za rękę. – Chodź, Karol, idziemy stąd.
– Chłopiec u mnie zostaje – oświadczył dziedzic. W., który już się odwracał, zatrzymał się ze zdziwioną miną.
– Chłopiec zostaje, będzie u mnie służył za pisarczyka. Trzeba go tylko będzie dobrze wykąpać. Pan najwyraźniej nie bardzo o takie rzeczy dbał – dziedzic uśmiechnął się samymi kącikami ust.
Tego było już za wiele. W. cisnął jakimś wulgarnym słowem, wyrwał się strażnikowi, który zdążył złapać go od tyłu, doskoczył do fotela i z całej siły począł okładać dziedzica po twarzy pięściami. Odciągnęli go zaraz, odwlekli na bok, dostał pod żebra kilka mocnych kopniaków…
– Wychłostać go, wychłostać! – krzyczał oburzony dziedzic, przykładając białą chusteczkę do rozciętej obrączką W. krwawiącej rany na policzku.
Zmierzchało, gdy W. z wielkim wysiłkiem wlókł się do domu leśną drogą, tak zwanym dojazdem pożarowym numer czternaście. Rozchełstana koszula kleiła się do jego zakrwawionego grzbietu. Ból był nie do zniesienia, ale dwa inne zmartwienia dręczyły go bardziej i sam nie potrafił ocenić, które z nich było pilniejsze. Jak wytłumaczy żonie, osobie chorej, mającej już tyle trosk na głowie, że przez własną nierozwagę stracił Karola, być może bezpowrotnie? I jak też ma szykować się na coraz bliższy, nieubłaganie nadciągający koniec, skoro zabrakło nektaru rozdawanego przez karzełka?