Kadłub

W głębi mijanej bramy kątem oka dostrzegłem jakieś zamieszanie i usłyszałem stamtąd zwielokrotnione echem głośne krzyki. Przystanąłem na rogu, aby nie rzucać się w oczy, i wychyliwszy się, zajrzałem do środka. Na podwórku grupa pięciu czy sześciu krótko ostrzyżonych, ubogo odzianych chłopców w różnym wieku z wielkim zapamiętaniem znęcała się nad czymś leżącym na ziemi, co z mojego punktu obserwacyjnego pozostawało niewidoczne. Kilku kopało to z całej siły, z jakąś nieposkromioną brutalnością; najmniejszy chłopiec, szczupły blondynek w błękitnej koszulce i spodenkach, uderzał w to ogromną, pordzewiałą rurą, którą z trudem podnosił nad głowę i opuszczał z wielkim impetem. Starsi ordynarnie rechotali i zachęcali się wzajemnie do coraz większych okrucieństw.

Moją pierwszą myślą było oddalić się jak najprędzej i zapomnieć o tej scenie. Starałem siebie przekonać, że na pewno mylnie ją odbieram – że na pewno nie dzieje się tam nic zasługującego na moją uwagę. Zaraz jednak skarciłem się za swoje tchórzostwo i postanowiłem coś przedsięwziąć. Obróciłem się i spojrzałem w głąb zupełnie wyludnionej, dosyć szerokiej ulicy, z rzędami osuwających się w ruinę starych budynków, gdzie jedynym źródłem kolorów innych niż ruda czerwień nagich cegieł i szarość obłupującego się tynku były niechlujne napisy na ścianach oraz przetarte szyldy dawno zlikwidowanych sklepów i pracowni rzemieślniczych. Miałem szukać tu policjanta? Gotowych do interwencji w słusznej sprawie obywateli?

Byłem w nieznanym mieście, do którego zabrał mnie kolega jadący na jakieś sympozjum naukowe. Miałem spotkać się z nim po południu, przedtem zaś planowałem spędzić czas na długiej samotnej przechadzce. W poszukiwaniu czegoś, co nie byłoby obmyślone na użytek turystów, czegoś prawdziwego, zawędrowałem do owej podupadłej dzielnicy. Nie wiedziałem, jak się tam poruszać ani czego się spodziewać.

„Ostatecznie to tylko dzieci” – dodałem sobie otuchy. Z zaskakującą dla mnie samego determinacją wyprostowałem się nagle, aby wydać się większym niż byłem w istocie, po czym zrobiłem groźną minę i stanowczym krokiem wszedłem do bramy. Silnie cuchnęło tam uryną.

Znalazłem się na małym, ponurym podwórku. Naprzeciw mnie wznosił się niski, częściowo nadkruszony ceglany mur, za którym rosły przesłaniające dalszy widok dwa drzewa o gęstych koronach. Nad małym trawnikiem czy ogródkiem pod murem rozwieszony był sznur z praniem. Otaczająca podwórko kamienica przedstawiała opłakany obraz. Całe jej prawe skrzydło zdawało się opuszczone: część otworów okiennych ziała pustką, część była zabita deskami. To właśnie przy wejściu do klatki schodowej po tej stronie tłoczyli się chłopcy. Na dźwięk moich kroków zaprzestali swoich działań i odwrócili się w moją stronę, jak sfora drapieżnych zwierząt zaskoczonych przy zdobyczy. Starsi patrzyli na mnie hardo i szyderczo, młodsi zaś z pewnym strachem i onieśmieleniem. Czułem, że blednę, ale z wysiłkiem przełknąłem ślinę i przez ściśnięte gardło, tak głośno i twardo, jak tylko potrafiłem, powiedziałem: „Co wy tu robicie? Zostawcie —! Nie wolno —”. Zabrzmiało to jakoś bezradnie, ale za żadne skarby nie chciałem wyjść z przybranej roli, wziąłem się więc pod boki i jeszcze mocniej zmarszczyłem brwi. Jednocześnie z niepokojem zerkałem w stronę domniemanej ofiary. Ku swemu zdumieniu ujrzałem tam nie innego chłopca i nie psa, ale brudny, podłużny kształt przypominający wymiętą skórzaną torbę.

„A co ci to przeszkadza? Skąd tu w ogóle się wziąłeś?” – z grupy śmiało wystąpił szczerbaty dryblas o złych oczach. Nie mógł mieć więcej niż czternaście lat. Zaczął z wolna zbliżać się w moim kierunku, obrzucając mnie wiązanką wyzwisk. Słysząc to, kilku pozostałych zaśmiało się głośno. Wtem zauważyłem, że dryblas sięga po coś do kieszeni. Polegając na instynkcie, odskoczyłem w bok i jednym szybkim ruchem wyrwałem zdezorientowanemu malcowi jego metalową rurę. Zamachnąłem się nią szeroko. Ktoś prychnął pogardliwie, ale chłopcy poczęli odstępować w stronę bramy. Szczerbaty, którego miałem za ich herszta, wycedził z udawanym spokojem: „Dobra, idziemy stąd. I tak mi się już to znudziło” i powoli zaczął odchodzić. Za nim poszli inni. Jeden, mijając mnie, podskoczył znienacka, próbując mnie przestraszyć, co wywołało ogólną wesołość. Ktoś splunął mi pod nogi. Jeszcze któryś obrócił się w bramie i piskliwym głosem wykrzyczał: „Jeszcze tu wrócimy, już nie żyjesz, frajerze” – ale wkrótce już ich nie było.

Kilka razy odetchnąłem głęboko, starając się uspokoić walące serce. Odrzuciłem rurę na ziemię i z obawą podszedłem do nieforemnego obiektu leżącego przy stopniu przed drzwiami na klatkę schodową. Nie potrafiłem zrozumieć, na co patrzę. Wyglądało to jak wałek utoczony z brudu, jak wyciągnięty z dna śmietnika worek wypełniony jakąś paskudną materią. Przykucnąłem i, powstrzymując obrzydzenie, delikatnie obróciłem przedmiot do siebie. Chciałem krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle.

Choć mój umysł z całych sił powstrzymywał się przed dopuszczeniem do siebie tej myśli, pojąłem, że leży przede mną bestialsko zmaltretowany i unurzany w błocie i krwi ludzki kadłub pozbawiony rąk i nóg.

Zakręciło mi się w głowie, zrobiło ciemno przed oczami, ale wielkim wysiłkiem woli podniosłem się na nogi, zataczając się do tyłu. Oparty o ścianę, biorąc głębokie wdechy, by nie zwymiotować, wpatrywałem się w straszliwe zjawisko, gdy wtem przywidziało mi się, że ciało poruszyło się lekko, jakby wstrząśnięte drgawkami. Z trwogą zbliżyłem się do niego ponownie. Nie ulegało wątpliwości: część korpusu, którą brałem za klatkę piersiową, bardzo powoli, jakby odbywało się to niezwykłym wydatkiem sił, podnosiła się i opadała jak przy oddychaniu. Nie umiałem jednak rozróżnić żadnego otworu, którym do kadłuba mogłoby przedostawać się powietrze; jego nienaturalnie przekrzywiona, podobna raczej do ogromnej narośli głowa, zdawała się pozbawiona twarzy. Było zresztą tylko moim domysłem, że ciało w obecnej pozycji leżało na plecach, a nie na brzuchu. Coś kazało mi przyłożyć ucho do nadymającej się rytmicznie części; ze środka dobiegało nikłe, ledwie słyszalne charczenie.

Nagle za moimi plecami odezwał się ktoś tonem zrzędliwym i flegmatycznym: „No i po co zabrał pan to dzieciom”. Odwróciłem się, gotów do ucieczki. Z okna mieszkania na parterze, częściowo ukryta za kwiatami w przyokiennej donicy, spoglądała na mnie siwa, tęgawa kobieta z głową wspartą na łokciu. Nie umiałem ocenić, od jak dawna mogła tak na mnie patrzeć. Z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu, ciągnęła: „No i co oni mają teraz robić. Oni to dostali do zabawy. To dobre chłopaki, tylko nie mają żadnych zajęć. Nudzą się. Przez pana teraz pewnie poszli coś nabroić”.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc milcząc wzruszyłem ramionami i zwróciłem się z powrotem w stronę kadłuba. Na trawniku pod murem zauważyłem zwinięty wąż ogrodowy przyłączony do wyrastającego spomiędzy dwóch okien piwnicznych kranika. Zaświtała mi w głowie myśl. Uniosłem ciało – okazało się dziwnie twarde, nabite – i ostrożnie ułożyłem je na rodzaju postumentu w rogu pod murem, który zapewne niegdyś służył za podstawę stojącej tam wtedy kapliczki. Zacząłem polewać je wodą, gładząc lekko, aby dokładnie zmyć pozostałości zaskorupiałej warstwy brudu. „Pan to lepiej zostawi” – gderała kobieta. Im bardziej czysty był korpus, tym większych nabierałem wątpliwości, czy na pewno należy on do przedstawiciela gatunku ludzkiego. W umęczonym ciele, prócz dwóch głównych segmentów: głowy i tułowia, nie dawało się rozpoznać żadnych części, żadnych szczegółów. Było tak podziurawione, w tylu miejscach poprzecinane, tak zdeformowane od uderzeń, że wydawało się jedną wielką raną, jednym siniakiem, jedną blizną. Zakręcając dopływ wody, zauważyłem, że ciche dotąd rzężenie przerodziło się w spazmatyczne, świszczące jęki – jakby moje działania przysporzyły ciału tylko tym dotkliwszych cierpień. Niby w odpowiedzi na moje myśli, usłyszałem kpiący, znudzony głos kobiety: „Pan to już tego nie naprawi”.

Naraz z hukiem otworzyły się drzwi balkonu dwa piętra nad kobietą. Ujrzałem tam wielkiego, wytatuowanego faceta w samych slipach. Oparty o barierkę, zaczął wrzeszczeć, przeplatając słowa grubymi wulgaryzmami: „A co ty tam robisz? Co to ma być? Czekaj, już do ciebie schodzę” – po czym zniknął we wnętrzu swego mieszkania, ponownie trzaskając drzwiami. Na ten hałas i z innych okien poczęły wychylać się głowy.

Cóż miałem robić? Przeminęła chwila mojego bohaterstwa. Jak niepyszny pośpiesznie wycofałem się z podwórka, pozostawiając nieszczęsne ciało na piedestale.

Po kilku minutach gorączkowego błądzenia udało mi się odnaleźć przystanek tramwajowy. Gdy dojeżdżałem do śródmieścia, dochodziła już siedemnasta. Rozpoznałem kolegę w tłumku akademików wylegających z zabytkowego pałacu, gdzie odbywało się sympozjum. Stamtąd w towarzystwie kilku jego znajomych poszliśmy na piwo, żartując o czymś po drodze.