Przejście

Odkąd na naszej ulicy wymalowano pasy i zainstalowano światła dla pieszych, handel w przejściu podziemnym zamarł. Pierwsze upadły piekarnia i cukiernia; wkrótce po nich wyniosła się sympatyczna rodzina prowadząca najlepszy w okolicy sklep z warzywami i owocami. Najdłużej przetrwały kwiaciarnia oraz kiosk ze słodyczami, prasą i papierosami; jednak i one nie zdołały zatrzymać przy sobie klientów, którzy bez cienia skruchy przestali je odwiedzać, ledwie zyskali możliwość przechodzenia na drugą stronę na światłach, nagle wolni od przymusu zstępowania po stromych schodach do słabo oświetlonego, chłodnego i niezupełnie czystego korytarza w tym tylko celu, by na jego końcu tracąc dech wspinać się po takich samych schodach z powrotem na powierzchnię. Na nic zdały się budowane przez lata relacje ze stałymi klientami, zapamiętywanie imion i ulubionych towarów, rozmowy o rodzinach, o pogodzie, o sytuacji politycznej w kraju. Wytyczenie nowego przejścia brutalnie obnażyło przykry aspekt natury ludzkiej: każdy wyżej ceni sobie własną wygodę niż związki przyjaźni i interesy bliźnich, zwłaszcza gdy w grę wchodzi różnica między światem naziemnym i podziemnym.

Po opuszczeniu lokali przez ostatnich spośród dotychczasowych najemców społecznicy publikujący na łamach prasy lokalnej starali się nagłośnić problem dalszych losów przejścia podziemnego, wskazując na niebezpieczeństwa związane z pozostawieniem takiej przestrzeni samej sobie; nie od dziś wiadomo, że wszelkiej maści tunele, piwnice czy katakumby pozbawione nadzoru wabią element kryminalny i patologiczny, sprzyjając rozbojom, nadmiarowemu stosowaniu używek oraz rozwiązłości. Oczywiście nikt z organów miejskich nie potraktował poważnie postulatów, by opustoszałe pomieszczenia pasażu kupieckiego zaadaptować na otwartą galerię sztuki, magazyny dla mieszkańców czy parking rowerowy. Przez pewien czas poważnie rozważano zasypanie korytarza i zamurowanie wejść do niego; ostatecznie względy finansowe zadecydowały jednak, że rozpoczęto poszukiwania nowych chętnych do prowadzenia działalności handlowo-usługowej w przejściu, zainteresowanie próbując rozbudzić znacząco obniżonymi cenami czynszu.

Liczono ponoć przede wszystkim na reprezentantów branży gastronomicznej; ktoś z decydentów zarzekał się, że za granicą widział urządzone w starych przejściach modne bary i kawiarnie, cieszące się dużym powodzeniem, zwłaszcza wśród turystów; ktoś inny w rozmarzeniu dodawał, że za granicą często miał okazję bywać w takim właśnie barze, i to jeszcze połączonym z kręgielnią. Niestety, jak miało się okazać, jedyni przedsiębiorcy, którzy zgłosili się z ofertami najmu podpowierzchnych lokali, mieli zgoła inne pomysły na ich wykorzystanie i aranżację, świadczące o pożałowania godnym braku rozeznania wśród rozwiązań obowiązujących w wielkim świecie. Nasi urzędnicy, radzi nieradzi, z kwaśną miną podpisali umowy i przekazali im klucze, w niektórych wypadkach godząc się jeszcze na dodatkowe negocjacje w sprawie wysokości opłat.

Tak oto rozpoczął się nowy rozdział w historii przejścia podziemnego pod naszą ulicą. Z dużą dozą pewności można przyjąć, że przeważająca część mieszkańców, przywykła do egzystencji w całości przeniesionej na poziom dróg i chodników, nie śledziła już tych zmian, a może wręcz zapomniała, że w głębi, pod wystukującymi równy rytm stopami i pod kołami rozpędzonych pojazdów, kwitło kiedyś życie, toczyły się interesy, że setki osób zmierzających w różne strony, w różnych sprawach, mijały się tam każdego dnia, tworząc może anonimową, ale jednak – społeczność. Z przejściem w jego nowej, niepokojącej odsłonie miały zatem okazję bliżej się zetknąć tylko dwie grupy: właściwa klientela otwartych tam teraz przybytków oraz – znacznie mniej od niej liczni – podobni nam oryginałowie: zbyt niecierpliwi, by czekać na zmianę światła; obdarzeni na tyle dobrym zdrowiem, by zbieganie i wbieganie po schodach traktować jako trening kondycji, a nie przeszkodę; wystarczająco odważni lub nieroztropni, by nie lękać się ponurych spojrzeń rzucanych przez gości i pracowników owych zakładów dziwnych a podejrzanych, przed których drzwiami wystawali w małych grupkach, bez względu na porę dnia, popalając papierosy i żywiołowo dyskutując głosami jednakowo zachrypłymi.

Przychodzi pora, by nakreślić charakter działalności owych punktów, owych biznesów, dla których do dziś nie potrafimy nawet znaleźć właściwej nazwy. Z naszej relacji wyłączymy funkcjonujący pośród nich mały i wstrętny sklep monopolowy; jakkolwiek jego wyłącznym przeznaczeniem było zaopatrywanie gości pozostałych lokali w tym samym rzędzie – nie widzieliśmy nigdy, aby na zakupy do niego schodzili zwykli obywatele błogich krain podsłonecznych – różnił się od nich znacząco właśnie ze względu na swoją prostolinijnie konkretną, nie pozostawiającą żadnych wątpliwości naturę, dla większego spokoju ducha wyłożoną jeszcze w piśmie na niebiesko-żółtym szyldzie: ALKOHOLE 24H. Należy bowiem wyjaśnić, że inne drzwi i okna w przejściu nie były w żaden sposób opisane; brakowało na nich nie tylko napisów, ale nawet prostych ilustracji reklamowych, zachęcających do wyboru danego przybytku spośród całej reszty. Jedynym, co umożliwiało jakiekolwiek ich rozróżnienie – z wyjątkiem pozycji w szeregu – był rodzaj materii, jaką odgraniczały się od świata zewnętrznego i za którą skrywały swoje sekrety: niektóre z szyb zaklejone były folią jednolicie czarną lub białą, w innych zamontowane zostały metalowe żaluzje czy też rolety.

Nie ulega wątpliwości, że prowadzący owe ajencje adresowali swoje usługi wyłącznie do odbiorców z góry wtajemniczonych, do wysublimowanych koneserów wymieniających się informacjami w obrębie swoich wąskich koterii. Profani w rodzaju podobnych nam przypadkowych przechodniów byli w tych miejscach nie tylko niepotrzebni, ale wręcz niepożądani, toteż w interesie właścicieli leżało zatajać przed nami swoje intencje, zazdrośnie skrywać oferowane skarby. We wszystkich drzwiach zainstalowane zostały domofony lub dzwonki, na których trzeba było wygrać z góry ustalony rytm czy melodię, by zyskać dostęp do środka. Rolę mniej bezpośredniego, choć co najmniej równie skutecznego sygnału ekskluzywności pełniły wspomniane już grupy stałych bywalców, w zmieniających się składach pełniące straż przy wejściach.

A jednak strzępy wiadomości na temat owych sezamów, owych fortec tajemniczych z wolna zaczęły przedostawać się na zewnątrz, początkowo w postaci częściowo zaszyfrowanej, częściowo zniekształconej w procesie transmisji, ale dającej już pewne wstępne wyobrażenie o specyfice odbywanych tam praktyk. Do naszych uszu docierały przekazywane szeptem przez innych podekscytowanych pasjonatów fantastycznie brzmiące pogłoski, sugestywne anegdoty, podsycające tylko naszą ciekawość i domagające się niezależnej weryfikacji.

Dogodnej okazji po temu dostarczyły łatwe do przeoczenia remonty i renowacje, odnotowane już w pierwszych miesiącach po inauguracji nowego oblicza przejścia i odtąd dające się tam dostrzec z pewną regularnością. Jak bowiem nie uszło uwadze bardziej wnikliwych obserwatorów, chociaż sumaryczny obraz prowadzonego w przejściu procederu wydawał się niezmienny, poszczególne przedsiębiorstwa panowały w swoich sektorach relatywnie krótko. Dochodziło do licznych, choć nierzadko sygnalizowanych tylko najsubtelniejszymi zmianami w wyglądzie zewnętrznym lokali, przejęć, bankructw i przeprowadzek. Dokonywała się powolna rotacja, w której starsze interesy zamykały się i ustępowały miejsca nowym, przy czym każda kolejna generacja w niedocieczony sposób wydawała się bardziej szemrana od poprzedzających. Owe pokątne transformacje i mętne transfery, jakkolwiek przeprowadzane cichaczem, z dala od wścibskich spojrzeń, prowokowały mimo wszystko drobne, często tylko przez okamgnienie trwające okazje do zerknięcia poza zasłonę tajemnicy. Oto ktoś wynosił z wnętrza jakiś zagadkowo ukształtowany mebel; oto gdzieś z głębi dawały się posłyszeć odgłosy przypominające szarpanie tkanin; oto zwykle szczelnie zamknięte drzwi pozostawiono na moment kusząco uchylone, ujawniając drobny fragment kryjących się za nimi niezwykłości.

Przyuważanie tego rodzaju zjawisk musiało być za każdym razem dziełem przypadku; nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się czatować w przejściu specjalnie po to, by podglądać uwijających się przy remontach robotników i prowadzić systematyczne badania. A jednak nasze małe grono zainteresowanych rozwojem spraw amatorów okazało się dość liczne, by z urywków indywidualnych relacji, często nic nie znaczących w odosobnieniu, poskładać teorię zaskakująco kompletną i szczegółową.

Udało się więc przede wszystkim ustalić, że wszystkie podziemne lokaliki świadczyły podobne usługi o profilu w najogólniejszym zarysie dającym się określić jako rozrywkowy. Niektóre umożliwiały wprawdzie zakup zimnych przekąsek, jak również drobnych suwenirów czy upominków nawiązujących do swojej właściwej oferty, była to jednak działalność poboczna, uzupełniająca, obliczona na wyciągnięcie dodatkowych pieniędzy z portfeli już złowionych klientów. Udostępniane rozrywki miały charakter w szerokim rozumieniu wizualny czy widowiskowy, chociaż niektóre doniesienia wspominały o zamontowanych pod sufitem głośnikach, sączących ciche dźwięki, w założeniu mające pogłębić doświadczenie oglądania lub poszerzyć je o dodatkowy wymiar. Ogniskiem najgwałtowniejszych sporów pozostawała niestety istota samych przedmiotów oglądu. Mówiło się rozmaicie o dioramach, o żywych obrazach czy też o tak zwanych „wystawach”; na jednym z naszych spotkań padło raz wyrażenie „szopki”, niezwłocznie zyskując sobie popularność wśród niewielkiej, ale głośnej grupy dyskutantów. Pewien otyły i wiecznie spocony student, który za wszelką cenę pragnął być postrzegany jako główny specjalista od spraw niewyjaśnionych, upierał się, że odpłatne pokazy urządzane w podziemiach były co do ogólnej zasady przedstawieniami teatrzyków kukiełkowych, być może częściowo zmechanizowanymi; oprócz kilku ogłupiałych sympatyków nikt jednak nie dawał mu posłuchu, chyba głównie ze względu na jego złe maniery i nie budzącą zaufania powierzchowność.

Udało się nam osiągnąć konsensus przynajmniej w kwestii rozplanowania wnętrz omawianych zakładów oraz obowiązujących sposobów korzystania z zapewnianych przez nie uciech. Wszystkie funkcjonowały bowiem wedle jednolitego modelu, zapewne wypracowanego i przez lata udoskonalanego w jakichś innych miastach, być może na wschodzie kraju. Przez niepodpisane drzwi wchodziło się do rodzaju wąskiej poczekalni, oprócz kilku siedzeń zaopatrzonej zwykle w automat z napojami, a czasem także w przeszkloną, podświetloną gablotę ze wspomnianymi już pamiątkowymi drobiazgami. Było tam też stanowisko dla pracownika zakładu, dzielącego swój czas między obowiązki ochroniarza i biletera, czasem odgrodzone symboliczną ladą, czasem – sprowadzone do postaci ustawionego w rogu krzesła polowego. Główny element wystroju stanowiła natomiast ścianka z dykty, przeważnie wymalowana we wzory o stylistyce inspirowanej po równi wozami cyrkowymi i tatuażami motocyklistów. W wywierconych w ściance otworach, w liczbie od dwóch do pięciu, umieszczone były wizjery podobne do tych znanych z drzwi mieszkań, ale przemyślnym sposobem połączone z otworami na monety lub na wydawane przez pracownika ośmiokątne żetony; wizjery otwierały się na określony, odmierzany tykaniem czas tylko po uiszczeniu stosownej opłaty. Zwykle każdy wizjer na danej ściance zamontowany był na innej wysokości, aby dogodzić potrzebom klientów każdego wzrostu.

Zastanawiające, że z wyjątkiem tego jednego ustępstwa taki sposób udostępnienia pokazów zdawał się celowo zaniedbywać wygodę widzów. Wizjery nie były wyposażone w wyprofilowane oparcia na czoła i kości policzkowe ani we wgłębienia na nosy; dawało się przez nie patrzeć tylko jednym okiem naraz i tylko w pozycji stojącej. Ponieważ jednak żaden z konkurujących ze sobą interesów nie pokusił się o wprowadzenie udogodnień modernizujących tę formułę, można przypuszczać, że stały za nią dobrze przemyślane racje. Z jakichś względów zatrzymanie przy sobie tego samego gościa na dłuższy czas nie było widać pożądane; może cyrkulacja wciąż zmieniających się miejscami klientów była po prostu bardziej intratna, a może obawiano się, że zbyt długie i baczne przyglądanie się scenom po drugiej stronie ścianki umożliwiałoby wyśledzenie jakichś zakulisowych machinacji, kluczowych tricków objętych tajemnicą handlową.

Po uzgodnieniu kompromisowej wersji wniosków płynących z zestawienia wszystkich znanych doniesień, naszkicowanej tu w pewnym skrócie, nasze środowisko zebrane na nadzwyczajnej konferencji zwołanej w salce na tyłach lokalnej piwiarni podzieliło się w kwestii dalszych kroków, jakie należało podjąć w związku z tak zwanymi podziemnymi wystawami czy też szopkami. Członkowie pierwszej, bodaj najliczniejszej frakcji oświadczyli, że ich ciekawość została w pełni zaspokojona, i że zamierzali od tej pory ograniczyć swoje wizyty w przejściu, aby przypadkiem nie kusić złego. Powodowani religijnymi czy też parareligijnymi motywacjami krzykacze, niemal co do jednego kościści mężczyźni w wieku średnim, z osobliwą predylekcją do ostentacyjnie wysoko podciągniętych szarych prążkowanych skarpet i eksponujących je przykrótkich spodni, domagali się natychmiastowego ukrócenia podziemnej działalności i wygrażając pięścią wyimaginowanym wrogom porządku publicznego zapowiadali demonstracje i pisanie petycji. Przedstawiciele frakcji umiarkowanej starali się ostudzić ich zapędy, sugerując raczej przekazanie zgromadzonych przez nas informacji rzetelnym reporterom albo niezależnym ciałom nadzorującym; podkreślali, że chociaż pole do snucia domysłów było szerokie, nie udało się nam ustalić żadnych twardych faktów świadczących o niemoralnym czy nielegalnym wymiarze uprawianych w przejściu praktyk. Śmiali radykałowie pod wodzą otyłego studenta zgadzali się co do ostatniego punktu, ale odnajdywali w nim tylko zachętę do wzięcia spraw we własne ręce. Mówili o potrzebie eksploracji, dywersji, infiltracji; chcieli wysłać kogoś z własnych szeregów, aby pod przybraną tożsamością przeniknął do jednego z punktów usługowych i przyniósł stamtąd obszerniejsze wieści oraz, w miarę możliwości, rzeczowe dowody popełnianych tam świętokradztw czy wykroczeń.

Reszta tego wieczoru upłynęła na jałowych kłótniach; w salce doszło nawet do przepychanek, z trudem poskromionych przez interwencję obsługi baru. Obrażony protokolant w przypływie bezsilnej złości podarł jedyny egzemplarz dokumentu podsumowującego obrady i utopił jego strzępy w do połowy pełnym kuflu jakiegoś chudzielca z wąsikiem, który od kwadransa piskliwym głosem dowodził mu niesłuszności jego racji. Trudno było o osiągnięcie porozumienia, skoro zebranych nie łączył żaden wspólny interes, a jedynie fascynacja zagadką podziemnych wystaw, u każdego motywowana innymi względami. W następstwie zwycięstwa postaw doktrynerskich i rozbudzenia wzajemnej wrogości nie doszło już do następnych spotkań naszego grona. Poskutkowało to ograniczeniem przepływu opinii i informacji, prowadzącym z kolei do wyraźnego spadku zainteresowania całą sprawą. Przez pewien czas można było odnieść wrażenie, że prosperujące w chtonicznych mrokach salony dwuznacznych ekscytacji zostały przez wszystkich zapomniane lub zaakceptowane. Rozsądniejsi powrócili do zaniedbywanego życia rodzinnego lub oddali się zamiłowaniom bezpieczniejszym i bardziej popularnym; nieposkromieni aktywiści i agitatorzy przenieśli zaś swoją uwagę na inne skandale zagrażające organicznej spoistości naszej dzielnicy, takie jak plany wyburzenia podupadłego domu towarowego i wybudowania na jego gruzach nowoczesnego biurowca.

Wobec opisanych wypadków, potwierdzających tylko nasze wcześniejsze uprzedzenia względem wszelkiej aktywności opartej na współpracy większych grup ludzkich, także i nam udzielił się nastrój impasu i bezradności. Nie mieliśmy innego wyboru niż przyznać, że wszystko, co przy użyciu legalnych i niezagrażających zdrowiu środków dało się ustalić w dziedzinie przejścia, zostało już ustalone. W trosce o higienę psychiczną postanowiliśmy nie karmić naszej wyobraźni rojeniami i czczymi spekulacjami. Jeżeli teraz zdarzało się nam zapuścić do tunelu pod naszą ulicą, to jedynie z powodów najbardziej niewinnych i ściśle pragmatycznych; nic nie naruszyło bowiem naszego przekonania, że była to wciąż najprostsza i najszybsza droga dotarcia na drugą stronę jezdni. Fasady anonimowych lokali i ich stłoczoną w korytarzu klientelę zaszczycaliśmy najwyżej przelotnym, chłodno rzeczowym spojrzeniem, z czasem zaś nauczyliśmy się je ignorować niemal zupełnie. W rzadkich przypadkach, gdy rozpoznawaliśmy nadchodzącą z przeciwnego kierunku sylwetkę któregoś z naszych dawnych współkonspiratorów, poprzestawaliśmy na powściągliwym skinieniu głowy połączonym z przyspieszeniem kroku. Było dla nas przedmiotem niemałej radości, że i oni nie starali się nawiązać z nami kontaktu; w milczącej zgodzie, jaka najwidoczniej zapanowała między jeszcze niedawno dzielącymi niezdrową pasję podpatrywaczami, zawierała się obietnica, że nic już nie wzbudzi w nas znaczącymi wyrzeczeniami zduszonego ognia ciekawości.

Przywitaliśmy więc z niemałym zaniepokojeniem sygnały, że nie wszyscy z naszego grona byli gotowi przyjąć postawę równie dojrzałą i roztropną. Pewnego dnia na szybie zlikwidowanego sklepu mięsnego zauważyliśmy przyklejoną kartkę z odbitą na kserografie pisemną odezwą opatrzoną nagłówkiem, który dla większego efektu obwiedziono pomarańczowym zakreślaczem: STOP ZGNILIŹNIE PIWNICZNEJ. Jej autor, przedstawiający się tylko jako „Zatroskany Sąsiad”, uderzając w kasandryczne tony, ostrzegał okolicznych mieszkańców – „a rodziców dzieci w wieku szkolnym przede wszystkim” – przed „narkomanią, zboczeniami itp. występkami” szerzącymi się rzekomo w przejściu i nawoływał do donoszenia o nich służbom porządku publicznego, a w miarę możliwości także przedstawicielom władz samorządowych. Być może ten sam Sąsiad lub jakiś bliski jego współpracownik wymalował wkrótce potem na stropie daszku nad schodami do przejścia enigmatyczny komunikat: SZOPKI WON. Nie mylimy się chyba w przypuszczeniach, że to właśnie tego rodzaju działania zaczepne przyczyniły się do rozniecenia animozji, które poskutkowały pożałowania godnym incydentem, odnotowanym w kronikach wypadków dwóch lokalnych gazet. Oto pewnego piątkowego wieczoru doszło do brutalnej bójki między ludźmi podziemia a intruzami z zewnątrz, po tym, gdy grupa mężczyzn pod wodzą niezidentyfikowanego podżegacza, któremu mimo poświadczonej przez gapiów tuszy udało się zbiec przed przyjazdem policji, próbowała siłą wtargnąć do jednego z przybytków w przejściu. W bezpośrednim następstwie tego zajścia konsorcjum podziemnych przedsiębiorców zdecydowało się skorzystać z usług zewnętrznej firmy ochroniarskiej, której melancholijni funkcjonariusze przesiadywali od tej pory w budce z przeszklonymi ścianami usytuowanej pod ścianą w samym centrum tunelu. Nastąpiła też wyczuwalna zmiana w nastawieniu regularnych klientów bezimiennych lokali: każdy obcy, który ośmielił się zbłądzić na ich teren, obrzucany był teraz spojrzeniami wyrażającymi już nie podejrzliwość, ale nieskrywaną nienawiść.

Nie trzeba było długo czekać na reakcję sojuszu środowisk wrogich przejściu. Jego ochotnicy zręcznie dostosowali się do nowej sytuacji, porzucając próby walki bezpośredniej na rzecz intensyfikacji działań propagandowych, zmierzających do obrócenia opinii publicznej, dotąd pogrążonej w dziecinnej nieświadomości, pochłoniętej niewinnymi zagadnieniami świata na powierzchni, przeciwko rozkwitającej tuż poniżej pola widzenia obcej zarazie. Zwieńczeniem tej obrzydliwej kampanii nienawiści była publikacja niepozornej, niewyraźnie odbitej na cienkim, różowawym papierze broszury, dystrybuowanej w najludniejszych punktach naszej dzielnicy, w pobliżu wyjść z urzędów i na rogach ulic.

Egzemplarz tego wstrząsającego w swojej bezczelności paszkwilu trafił również i w nasze ręce; zdecydowaliśmy się go zachować jako ważne świadectwo szaleństwa, jakie na krótki, ale znaczący moment zawładnęło umysłami mieszkańców okolicznych ulic. Całe dziełko liczy sobie raptem szesnaście stron formatu octavo, zadrukowanych sporą czcionką. Na pierwszej stronie widnieje rysowane niewprawną ręką wyobrażenie mężczyzny w brudnej koszuli, z lubieżnie wywieszonym językiem zaglądającego przez dziurę w ściance, przedzielającej obrazek w połowie; z mroku po drugiej stronie ścianki, sygnalizowanego ukośnym szrafowaniem, wyłania się niewykończony zarys monstrum o ciele kałamarnicy czy podobnego morskiego stwora, przedstawiony w najlepszym stylu znanym z ostatnich stron zeszytów nastoletnich chłopców. Nad ową poruszającą ilustracją góruje napis złożony dużymi stylizowanymi literami: „GUSŁA W PODZIEMIACH OBNAŻONE”, opatrzony skromniejszym podtytułem: „Relacja naocznego świadka”.

Utrzymany w tonie zarazem sensacyjnym i podniosłym wstęp, w którym ślady charakterystycznych językowych natręctw każą domyślać się ręki najgłośniejszego spośród amatorów prążkowanych skarpet, opisuje, jak to wydawcom pamfletu udało się wejść w kontakt z pewnym młodym magazynierem, „naturą prostą i w swej istocie dobroduszną”, który, sprowadzony na złą drogę przez znajomych z czasów szkolnych, „wpadł w sidła bodaj najgroźniejszego z nałogów współczesnych”, i od pół roku z okładem przetracał całe swoje uposażenie, a także znaczną część renty swojej matki artretyczki, w nieogrzewanych, obskurnych pakamerach ulokowanych w „nieszczęśliwie wciąż niezasypanym dawnym przejściu podziemnym”, gdzie w towarzystwie „szelm, szumowin i rozwodników” sycił swoje oczy „widokami głęboko niestosownymi nawet dla silniejszych i bardziej wyrobionych umysłów”. Nieposkromiona żądza napawania się fantastycznymi scenami skrywanymi za barierą z malowanej dykty, udostępnianymi przy każdym wrzuceniu monety tylko na drobny ułamek chwili, niechybnie doprowadziłaby go do ruiny finansowej, a wkrótce również – zdrowotnej i moralnej, gdyby mocą szczęśliwego przypadku jego drogi nie skrzyżowały się z ofiarnymi filantropami w osobach niepodpisanych redaktorów broszury. Jak podają ci aniołowie dobroci: „Wzruszeni jego losem, dopatrzywszy się w jego duszy pokładów poczciwości i przyzwoitości, skrytych pod warstwą plugastwa osiadłego wskutek prowadzenia wyniszczającego, haniebnego trybu życia, otoczyliśmy go opieką, pomogliśmy uregulować długi i udzieliliśmy niezbędnych porad życiowych, dzięki czemu teraz z dumą możemy oświadczyć, że młody magazynier zdołał uwolnić się od złych nawyków i znów wiedzie żywot przykładnego obywatela i oddanego syna”. Ponieważ jednak w tym upadłym świecie żaden dobry czyn nie pozostaje zupełnie bezinteresowny, „w zamian za wyświadczone mu przysługi młodzieniec ten, przepojony wdzięcznością, zgodził się nam wyjawić w najdrobniejszych detalach nieznane dotąd fakty na temat swojej gorszącej obsesji, jej przedmiotu oraz metod jej praktykowania”. Autorzy, zatroskani nie tylko dolą poszczególnych zbłąkanych owieczek, ale dobrem całego społeczeństwa, zdecydowali się oczywiście owe fakty upublicznić, jak o tym zawiadamiają w zdaniach kończących przydługą i samochwalczą przedmowę: „Podajemy jego opowieść w postaci niezmienionej, niecenzurowanej i nieupiększonej, licząc, że w ten sposób prawda o bezeceństwie, które szerzy się tuż pod naszymi nosami, pod powierzchnią jednej z naszych głównych ulic, będzie miała szansę wybrzmieć tym dobitniej. Oddajmy więc głos owemu nawróconemu grzesznikowi. Niechaj jego słowa będą przestrogą dla dociekliwych i źródłem nadziei dla zagubionych.”

Jeżeli rozważnemu czytelnikowi po lekturze owego wstępu mogły pozostawać jakieś wątpliwości co do autentyczności osoby nieszczęśliwego magazyniera i łzawej historii jego odkupienia, tak zwane sprawozdanie zapełniające pozostałe jedenaście stron pamfletu powinno rozwiewać wszelką niepewność. Autor owej wyssanej z palca bajeczki nie zadał sobie nawet trudu, aby przydać jej pozorów realizmu choćby w postaci stylizacji językowej; wprost przeciwnie, prostodusznemu magazynierowi zdarza się w niej przemawiać w tonie jeszcze bardziej pompatycznym i kaznodziejskim niż jego własnym rzekomym edytorom. Na domiar złego na przestrzeni zaledwie kilkunastu akapitów udaje mu się zaprzeczyć sobie samemu bodaj dziesięciokrotnie. W jednym miejscu twierdzi więc na przykład, że przystępujący do patrzenia przez wizjery mężczyźni mieli zwyczaj „obnażać się z górnej części odzienia i namaszczać torsy olejkiem, by następnie chłostać się wydawanymi przy wejściu kańczugami”, do której to praktyki i jego gwałtem przymuszano; ale już kilka stron dalej opisuje swoich sąsiadów przy ściance jako „zakutanych po uszy w grube płaszcze i szczękających zębami w mrozie panującym w pomieszczeniu bez względu na porę roku”. Raz wspomina, że z początku czuł się nieswojo, otoczony „grobowym milczeniem odurzonych nałogowców, pośród którego dało się słyszeć jedynie ich przyspieszone oddechy”, tylko po to, by chwilę później streścić „pełną niewybrednych żartów i rynsztokowych wyrażeń rozmowę, typową dla frywolnego nastroju panującego we wnętrzach tamtych klubów”.

Osobliwy wyjątek w owym potoku oszczerstw i konfabulacji, obliczonych na wywołanie jak największego szoku u odbiorców niewykształconych i skłonnych do bigoterii, stanowią opisy samych widoków rozpościerających się po drugiej stronie wizjerów. Jakkolwiek niepokojące, wręcz zatrważające, nie czerpią one z banalnego imaginarium prostych zaprzeczeń czy odwróceń zwyczajowej moralności. Być może właśnie temu zawdzięczają swoją złowieszczą efektowność: bo nie daje się ich połączyć z żadną oswojoną formą transgresji, bo ściśle rzecz ujmując, nie budzą sprzeciwu ani odrazy, ale zwielokrotnioną do nieznośnej skali konsternację. Trudno uwierzyć, aby fragmenty owe mogły być owocami tego samego umysłu, który spłodził całą resztę zamieszczonej w różowej książeczce paplaniny. Jeżeli stanowią twory fantazji – to fantazji zwyrodniałej, może nawet groźnej, ale z całą pewnością nieprzeciętnej. Wolno jednak przypuszczać, że w nich, i w nich wyłącznie, przemycone zostały drobne odpryski prawdy. Być może fanatykom odpowiedzialnym za publikację broszury udało się psim swędem podsłuchać jakąś wiele zdradzającą rozmowę; być może naprawdę znaleźli sobie jakiegoś informatora – jeżeli nie w osobie autentycznego stałego bywalca przejścia podziemnego, to przynajmniej kogoś z jego rodziny czy znajomych. Dość, że kierując się najniższymi możliwymi pobudkami, doprowadzili oni do ujawnienia informacji prawdziwie frapujących i stymulujących, których właściwe zrozumienie zdaje się domagać całych lat pogłębionych studiów i refleksji. Zważywszy na okoliczności, nie potrafimy zdobyć się na stwierdzenie, że w informacjach owych zawiera się dostateczne usprawiedliwienie publikacji różowego zeszytu czy też podstawa do przebaczenia jego autorom. Znajdujemy jednak drobne pocieszenie w myśli, że pośród całego zła i nieszczęścia wyrządzonego ich działaniami, zostały nam przynajmniej pozostawione pewne poszlaki w kwestii zagadki, która w innym razie musiałaby pozostać całkowicie niewyjaśniona.

Przytaczamy tu reprezentatywny przykład fragmentu opisującego ekspozycje udostępniane w przejściu; według zapewnień „magazyniera” scenkę tę można było swego czasu podziwiać w czwartym lokalu licząc od lewej (w którym, jak niektórzy może jeszcze pamiętają, w innej epoce mieściła się piekarnia), co nie mówi oczywiście zbyt wiele, zważywszy, że wzmiance tej nie towarzyszy data, a tym samym nie sposób określić, o które z licznych wcieleń owego lokalu mogło chodzić:

„Światło niewidocznej, umieszczonej centralnie u góry lampy było ciepłe i bardzo słabe; odnosiło się wrażenie, że to już ostatnie podrygi żarówki, że wkrótce, już za moment, całą scenę pochłonie nieprzebrana ciemność, i pozostanie tam już na wieki, unicestwiając wszelką nadzieję. W tle zwisała pomięta, intensywnie błękitna tkanina z ręcznie malowanymi puchatymi białymi chmurkami. Materiał nadymał się i marszczył lekko, poruszany nieznaną siłą, może ukrytym z tyłu wentylatorem. Ruchy te, nerwowe, nieciągłe, kontrastowały z idyllicznym spokojem obrazka; zdawało się, że pogodnym niebem wstrząsały dreszcze, dreszcze obawy i niepokoju. Na podłodze leżała gruba warstwa ubitej słomy. Była ciemna, przemieszana z czymś ohydnym, wciąż wilgotna od tego, wciąż lepka. Pomimo oddzielającej od niej bariery można było doskonale wyobrazić sobie jej smród. Na jej widok przychodziła także do głowy następująca historia: «Cyrk odjechał, pozostawiając po sobie tylko pustą klatkę, wyłożoną taką właśnie słomą. Wszyscy z miasteczka zachodzili w głowę: jakie to zwierzę mogło być trzymane w tej klatce i co też się z nim stało?». Tu, na scenie, zamiast zwierzęcia, znajdowała się tylko daleka sugestia jakiejś obecności, jakiejś żywej formy: wyrastający spomiędzy słomy prostopadłościenny blok gęstej, matowej substancji, przypominającej wosk, szare mydło czy ser. Trwał nieruchomo, niedorzecznie, dziwny słup, obca bryła, bałwan barbarzyńskiego plemienia. Gdy przyjrzało mu się uważniej, można było dostrzec, że zanurzone są w nim włosy; włosy, a może tylko jakieś włókna roślinne, pakuły lniane czy konopne albo wypełnienie wyciągnięte z rozprutego materaca”.

Nie nam oceniać, czy to właśnie opisy tego rodzaju, czy raczej daleko bardziej konwencjonalne i przewidywalne wzmianki o nierządzie, stosowaniu substancji odurzających oraz drobnych aktach sadystycznej przemocy doprowadziły do eksplozji świętego oburzenia, która wstrząsnęła naszą dzielnicą i której fala uderzeniowa w oszałamiająco krótkim czasie zmiotła wszelki ślad po rozbudowanym i intrygującym folklorze, który w ciągu niespełna roku zdążył wybujać w przejściu podziemnym. Nie trzeba było tłumów z widłami i pochodniami, zamieszek ani zorganizowanych protestów. Po nawałnicy telefonicznych zgłoszeń od zaaferowanych i zmanipulowanych mieszkańców, prężnie dotąd działające w przejściu interesy stały się celem inspekcji handlowych, podatkowych i higienicznych; ich nadgorliwi i nieczuli emisariusze, gotowi wytrzebić ze świata wszelką niezwykłość w oparciu o swoje tabele i suche przepisy, stwierdzili liczne nieprawidłowości w funkcjonowaniu owych przedsiębiorstw i nałożyli na ich zarządców niebotyczne kary, przyprowadzając ich na skraj bankructwa. Dalszych szkód dokonało sprowokowane licznymi donosami przybycie przedstawicieli mediów ogólnokrajowych, zawsze węszących za historyjkami stawiającymi prowincję w jak najgorszym świetle. Reporterzy spoza naszych stron, pozbawieni wszelkiej wrażliwości na lokalne niuanse, odmalowali wymagającą największej delikatności i rozwagi sprawę przejścia jako inwazję zgubnych zagranicznych mód na miasto będące jednym z ostatnich bastionów tradycji i normalności. Nagłośnienie tej miary było oczywiście ostatnim, czego mogli sobie życzyć właściciele podziemnych lokali. Niewypłacalni i zniesławieni, utraciwszy na domiar złego zaufanie własnych klientów, zgorszonych stopniem nadzoru, pod jakim nagle znalazła się ich bardzo prywatna pasja, zlikwidowali firmy i wynieśli się w nieznane strony, nie pozostawiając żadnego materialnego dowodu swojej niedawnej działalności.

Władze dzielnicy, aby ratować jakoś twarz w ogniu oskarżeń o niegospodarność i fatalne w skutkach decyzje, sięgnęły do kas i za znalezione tam środki, o których nikt do tej pory nie słyszał, dokonały całościowego remontu przejścia i w jego oślepiająco białych ścianach zainstalowały rodzaj świetlicy połączonej z domem kultury. Pomimo indolencji wykazywanej przez naszych urzędników w niezliczonych innych sferach, możemy wyłącznie pogratulować im tego doskonale obliczonego zagrania propagandowego. Komu bowiem przyszłoby do głowy krytykować tak szlachetne i sprzyjające zacieśnianiu więzi społecznych inicjatywy, jak organizowane tam prelekcje historioznawcze dla emerytów i warsztaty ruchowe dla matek z dziećmi? Osobną sprawą pozostaje oczywiście popularność, jaką owe publicznie fundowane atrakcje faktycznie cieszą się wśród naszych sąsiadów. Sami nie mieliśmy jednak okazji stwierdzić w tej sprawie nic pewnego, bowiem na widok wypucowanych schodów prowadzących pod naszą ulicę przepełnia nas teraz zbyt wielka gorycz, abyśmy kiedykolwiek jeszcze odważyli się nimi zejść.

Co pozostaje do powiedzenia o tak zwanych „wystawach” czy „teatrzykach”, wpierw beznamiętnie rozegnanych przez naszych współziomków, a wkrótce potem – równie beznamiętnie wymazanych ze zbiorowej pamięci? Wspominając je, nie możemy otrząsnąć się z wrażenia, że właśnie jako zbiorowość okazaliśmy się ich niegodni, że nie zasłużyliśmy sobie na nie i w ostatecznym rozrachunku słusznie się stało, że zostaliśmy przez nie porzuceni.

Pragniemy przede wszystkim podkreślić, że wbrew wszelkim fantazmatom, jakie wykwitły w ferworze moralnej paniki, lokale te nigdy nikomu nie wadziły. Nie afiszowały się ze swoją działalnością, pozostawały jak najdalsze od promocji i prozelityzmu. Nie bez powodu zagnieździły się w miejscu zbędnym, porzuconym i zaniedbanym, w ciemnym brudnym tunelu, stosowniejszym dla szczurów i ropuch niż dla ludzi. Miały wszelkie prawo liczyć na to, że zostaną tam pozostawione w spokoju; wielbiciele słońca, porządni obywatele, dostali przecież swoje przejście naziemne i jego mogli się trzymać. My jednak nie potrafiliśmy uszanować tego podziału, tych naturalnie wytyczonych granic; chcieliśmy zejść pod ziemię, zajrzeć za zasłonę, zrozumieć to, co nie było dla nas przeznaczone. Głupia pokusa kazała nam dźgać, szturchać, podglądać, próbować za wszelką cenę wywlec na światło dzienne tajemnicę jaskiniowych mroków.

To prawda, że bywalcy i właściciele tamtych ośrodków budzili niepokój swoim wyglądem i zachowaniem, i że nie kwapili się do nawiązywania dobrych stosunków z szerszą wspólnotą, a ich skłonność do izolacji można było wręcz poczytywać za rodzaj antagonizmu. Należy jednak wykazać się zrozumieniem dla ich nieufności, dla urazy zrodzonej w duszach gnębionych zakazanymi pragnieniami, dla trudnego losu ludzi, którzy w poszukiwaniu doświadczeń, jakich oficjalny świat im skąpił, musieli skryć się w zimnych i wilgotnych podziemiach.

Ich odejście jest stratą dla nas wszystkich. Nawet jeśli dla większości z nas brud i ciemność przejścia, tamtego przejścia, mogły pozostawać jedynie czysto negatywnymi punktami odniesienia, przez opozycję do których definiowaliśmy naszą tożsamość, to pozbawieni kontaktu z nimi staliśmy się nieporównanie ubożsi. Odsunęliśmy od siebie możliwość zejścia pod ziemię, dostępną każdemu z nas choćby jako daleką perspektywę, perspektywę najdalszą. Zostaliśmy skazani na poruszanie się po świecie czystym, świetlistym i na każdym odcinku wyjaśnionym. Uwięzieni na powierzchni ziemi, nic nie ukryjemy teraz przed czujnym okiem nieba; nie będziemy więc mieli podstaw do protestów, gdy w swoim czasie zostaniemy przez nie sprawiedliwie osądzeni.