Kotek

Gdzieś w tym domu musi być maleńki kotek, którym obiecaliśmy się zaopiekować pod nieobecność jego właścicieli. Szukaliśmy go już chyba wszędzie: w ogrodzie, w garażu, w piwnicy, na parterze, na piętrze, a nawet na strychu (na który kotek nie miałby przecież którędy się dostać, prowadzi tam bowiem tylko zamykana klapa z opuszczaną drabiną). Zaglądaliśmy do wszystkich wnęk i zakamarków, pod łóżka, do szaf, często zawstydzeni, że naruszamy w ten sposób prywatność mieszkających tu osób, usprawiedliwiając się jednak pilnością naszych poszukiwań. Udało się nam w ten sposób natrafić tylko na dwie pochodzące z różnych par skarpetki oraz na skrzętnie ukrytą, w połowie pustą paczkę papierosów. W niezliczonych punktach przystawaliśmy pochyleni, z dłońmi wspartymi na ugiętych kolanach, i w nieokreślonym bliżej kierunku szeptaliśmy czule, pieszczotliwie: „kici-kici”, albo cierpliwie przemawialiśmy: „no, chodź, mały, gdzie się chowasz?“. Wszystko na nic. Kotek przepadł. Jak wytłumaczymy się jego właścicielom? Zawiedliśmy ich już pierwszego dnia. I co też mogło stać się z tą biedną, bezbronną istotką? Gdzie teraz jest, jak się czuje? Czy nie umiera aby z głodu? Przez ułamek sekundy wydaje się nam, że gdzieś z dołu dociera do nas stłumione piskliwe miauczenie. Zatrzymujemy się jak skamieniali, wstrzymując oddech, ale dźwięk nie powtarza się; musiało to być skrzypienie desek podłogi pod naszymi własnymi stopami.

Nasz wstyd potęgowany jest jeszcze poczuciem naszej nieadekwatności w tych czystych, przestronnych i z rozmysłem urządzonych wnętrzach. Nie bywamy zwykle w tak bogatych domach. Nikt z naszej rodziny, nikt z naszych znajomych tak bogatych domów nie ma; nam samym nigdy, nigdy nie zdarzy się zamieszkać w tak bogatym domu, tego możemy być pewni. Jedno z pomieszczeń na piętrze, do którego zaglądaliśmy, okazało się być pralnią. Pralnią! Dla nas coś takiego może brzmieć tylko absurdalnie. Te wszystkie bibeloty, akcesoria, te meble wymyślne i dziwnie skomplikowane, te wszystkie ubrania w jasnych kolorach równo poskładane, są w naszych oczach jak przedmioty przywiezione z kosmosu, którym można się tylko dziwić. I chociaż przemierzając te świeże, zadbane pokoje, zdarza się nam spojrzeć na coś i pomyśleć wyniośle: „ależ to w złym guście”, być może chcemy tylko ukryć pod tymi słowami naszą złość, naszą wściekłą zazdrość rozbudzoną widokiem tych wszystkich świadectw życia rodzinnego, świadectw spokojnego ładu rodzinnego. Otoczeni nimi, agresywnie nimi ze wszystkich stron napastowani, nie możemy odpędzić od siebie myśli, że pozwolono nam opiekować się kotkiem tylko z litości: abyśmy pod tym pretekstem mogli przez kilka dni pomieszkać jak ludzie, w przyzwoitych warunkach.

Dopiero teraz zauważamy, że przez cały ten czas w lewej dłoni ściskaliśmy wilgotną od potu i zmiętą ze zdenerwowania kartkę z zaleceniami, jak karmić kotka, znalezioną na stole w jadalni. Rozprostowujemy ją, składamy ostrożnie we czworo i wsuwamy do kieszonki na piersi. Z ciężkim sercem, dręczeni poczuciem winy, powoli schodzimy po schodach – wciąż rozglądając się bacznie, wciąż nasłuchując.

Na dole dokonujemy odkrycia, które przywraca nam przynajmniej odrobinę nadziei. Przy poprzednim obchodzie przeoczyliśmy niskie drzwiczki do skrytki pod schodami, zamaskowane wśród równych pionowych desek. Rozsądek kazałby pytać, jakim niby sposobem kotek miałby otworzyć te drzwiczki i jeszcze je za sobą zamknąć, ale my jesteśmy zdesperowani i sprawdzaliśmy już mniej prawdopodobne miejsca. Przykucnięcie nie wystarczy, musimy położyć na ziemi, aby zajrzeć do środka. Wnętrze skrytki jest ciemne, puste i zaskakująco głębokie. Wsuwamy tam dłoń, macamy wokół i nie napotykamy na ścianę.

Podnosimy się i zaczynamy rozglądać się za latarką; wreszcie znajdujemy ją w szafce w przedpokoju, obok skrzynki z narzędziami. Wracamy do naszej skrytki i świecimy do niej: niska przestrzeń z podłogą i ścianami z surowego cementu zdaje się ciągnąć w nieskończoność, przechodzić w długi tunel. Nie zgadza się to z naszym rozumieniem planu domu. Wstajemy znowu, podchodzimy do schodów, opukujemy ścianę obok najniższych stopni, potem same stopnie, drapiemy się w głowę. Rzecz z całą pewnością wymaga zbadania. Obecność takich tuneli w domu może oznaczać istnienie kryjówek, których do tej pory nie podejrzewaliśmy; nawet jeśli kotek nie mógł wejść do tej akurat skrytki, być może natrafimy w niej na inne ważne tropy.

Jeżeli płasko przylegniemy do ziemi, uda się nam wczołgać do środka. Jest tu wprawdzie wąsko, ale nie ma raczej ryzyka, abyśmy utknęli. Tylko cofanie się może okazać się kłopotliwe; biorąc pod uwagę okoliczności, gotowi jesteśmy jednak zaryzykować. Latarkę początkowo trzymamy w tej samej dłoni, którą się odpychamy; nie jest to wygodne, przekładamy ją więc sobie do ust. Posuwamy się do przodu powoli, ale w równym tempie. Spodziewaliśmy się, że w tunelu będzie chłodno, dlatego zaskakują nas narastające fale gorąca buchające z kierunku, w którym się czołgamy. Domyślamy się jakiegoś połączenia tunelu z instalacją ociepleniową domu.

Może to być tylko złudzenie spowodowane utratą punktów odniesienia umożliwiających orientację, ale wydaje się nam, że od pewnego odcinka podłoże zaczęło pochylać się lekko ku dołowi; nasze ruchy przychodzą nam łatwiej i przyspieszamy, nawet, jeśli odbywa się to samą mocą sugestii. I gdy cieszymy się już, że musimy być bliscy końca naszej drogi, światło latarki kilka razy złowieszczo mruga, po czym gaśnie na zawsze. Zabrnęliśmy już za daleko, aby teraz się wycofywać; postanawiamy więc przeć do przodu, może nawet jeszcze bardziej niż przedtem zdeterminowani. Tu, w zupełnej ciemności, niskie, miarowe dudnienie, które towarzyszyło nam od pewnego już czasu i które wiązaliśmy z pracą jakichś urządzeń grzewczych czy wentylacyjnych, przez swoją regularność zaczyna przypominać oddychanie: spokojne, głębokie wdechy i wydechy; a gdy wsłuchujemy się w nie uważniej i zwracamy uwagę na modulujący te dźwięki stale obecny chrypliwy warkot, trudno nam oprzeć się wrażeniu, że nie może to być nic innego niż kocie mruczenie.

W pewnym momencie wyczuwamy, że korytarz zaczyna się rozszerzać; przestajemy zawadzać o ściany łokciami i po raz pierwszy możemy odgiąć głowę do tyłu, rozprostowując kark. Wreszcie nasza dłoń trafia na coś miękkiego i kosmatego – na sierść, na futerko. Odpychamy się po raz ostatni i wygrzebujemy się z tunelu, lądując we wnętrzu miękkiego, ciepłego i rozkosznie pulsującego równomiernym mruczeniem śpiwora. To nasz kotek, którego szukaliśmy, znacznie większy, niż mogliśmy podejrzewać, i wywrócony na lewą stronę. Był tutaj, przez cały czas, czekał na nas, a my wreszcie odnaleźliśmy właściwą drogę do niego. W jego przenicowanym ciele jest nam słodko i przytulnie. Opada z nas zdenerwowanie, opuszczają wszystkie zmartwienia. Tylko jak mamy się teraz nim opiekować, czym mamy go karmić? O tym nie było chyba mowy w pozostawionej dla nas wiadomości; jest zresztą teraz zbyt ciemno, aby to sprawdzać. To raczej on zaopiekował się nami. Tak bardzo jesteśmy mu za to wdzięczni. Tu dopiero czujemy się bezpieczni. Pozostaniemy tak chyba, owinięci kotkiem, wtuleni w niego, przez najbliższy czas, przynajmniej do powrotu jego właścicieli. A może i potem uda się coś wymyślić; to przecież dobrzy ludzie, serdeczni ludzie, na pewno pójdą nam na rękę.