Długie wakacje

Za oknami było jeszcze ciemno, gdy zjawił się u mnie Dallmeyer. Zbieg okoliczności sprawił, że mimo wczesnej pory zastał mnie na nogach; kilkanaście minut wcześniej z krzykiem przebudziłem się ze straszliwego snu i nie potrafiłem już zasnąć z winy wciąż zapełniających mój umysł niepokojących obrazów.

Dallmeyer od progu kazał mi ubierać się i pakować. Najpóźniej za godzinę do mojego mieszkania miała wtargnąć specjalna jednostka policji, aby zakutego w kajdanki wyprowadzić mnie przed kamery rozstawiających się już na moim podwórku ekip telewizyjnych. Nowy rząd planował uczynić z mojej sprawy popisowy proces; miałem stać się twarzą odchodzących w niesławie dawnych elit. Zdaniem Dallmeyera, który dowiedział się o wszystkim podczas nocnego zebrania w ministerstwie, nie było też wykluczone, że zamiast tego jeszcze w moim mieszkaniu wykonano by na mnie egzekucję, która później zostałaby przedstawiona opinii publicznej jako wypadek sprowokowany stawianym przeze mnie oporem.

Słyszałem o ludziach, którzy lubią zabawiać się rozmyślaniem, jakie przedmioty w pierwszej kolejności ratowaliby ze swojego domu, na przykład w razie pożaru. Mnie podobne fantazje były zawsze obce. Nie miałem więc gotowego pomysłu, co wrzucić do plecaka oprócz pośpiesznie złożonych ubrań i saszetki z niezbędnymi środkami higieny; poprzestałem na teczce z kilkudziesięcioma arkusikami kremowego papieru i zapasie półtwardych ołówków. Miałem nadzieję, że czas spędzony poza domem, z dala od obowiązków i zwykłych źródeł rozproszenia, pozwoli mi na napisanie powieści, którą wymarzyłem sobie jeszcze w odległych latach młodości.

Dallmeyer zapytał mnie, czy istnieje jakieś tylne wyjście z mojego budynku. Po zastanowieniu odpowiedziałem, że moglibyśmy wejść na strych i z niego przedostać się do sąsiedniej klatki schodowej, wychodzącej akurat na wąską uliczkę, przy której zaparkował Dallmeyer. Przed wyjściem zapytałem go jeszcze, czy nie powinienem pozostawić jakiejś żartobliwej wiadomości dla moich prześladowców; odradził mi to, mówiąc, że mogłoby im to ułatwić ustalenie naszego położenia.

Dopiero w samochodzie podziękowałem Dallmeyerowi za jego pomoc; dobrze zdawałem sobie sprawę, że ryzykuje dla mnie stanowiskiem, a biorąc pod uwagę klimat ostatnich tygodni – może nawet własną głową. Zapytałem, dokąd mnie zabiera. Opowiedział o domku pod miastem, który na fałszywych papierach utrzymywał właśnie na potrzeby podobnych ewentualności, chociaż czasem zdarzało mu się z niego korzystać jako miejsca weekendowych wypadów z kochankami. Radził mi przesiedzieć tam w ukryciu przynajmniej kilka miesięcy, dopóki zamieszanie wokół mojej osoby trochę nie przycichnie; później mieliśmy zastanowić się nad możliwościami przerzucenia mnie przez granicę.

Aby zmylić ewentualny pościg, wedle planu Dallmeyera mieliśmy wsiąść do pociągu podmiejskiego na dworcu centralnym, a następnie przesiąść się kilka razy na serii prowincjonalnych stacji. Niestety, skoro tylko dobiegliśmy na peron z parkingu, na którym zbyt długo szukaliśmy wolnego miejsca, okazało się, że nasz pociąg uciekł, obracając całą misterną intrygę w niwecz. „Nic nie szkodzi” – powiedział Dallmeyer z kamienną twarzą – „jest jeszcze inny domek”. Pognaliśmy więc do pierwszego odjeżdżającego pociągu.

„Ten domek też do ciebie należy? Też jeździsz tam z kochankami?„ – próbowałem zagaić już w wagonie. Dallmeyer błądził wzrokiem po wzorze na obiciu mojego siedzenia. „To jest inny domek, to po prostu inny domek” – potrafił mi tylko odpowiedzieć.


Wyjście ze stacji prowadziło od razu na główną ulicę wsi, biegnącą w linii prostej jeszcze przez wiele kilometrów. My jednak skręciliśmy bardzo wcześnie w niewielką zieloną alejkę, która wkrótce zawiodła nas pod las. Minęliśmy cegielnię i stadninę koni, zaraz za nimi weszliśmy zaś na jakieś nieużytki, zarośnięte wysokimi chwastami łąki, i po krótkim marszu na przełaj dotarliśmy do owego drewnianego domku, do którego kiedyś może prowadziła jakaś droga, ale dawno musiała zostać zatarta przez czas, pochłonięta przez naturę.

„Witaj, zacny, skromny domku” – powiedziałem, szeroko rozkładając ręce – „ty więc będziesz mi ostoją i więzieniem”. Odpowiedziało mi głośne szczekanie psa, wychudłego kundla z krótką szarą sierścią i dziwnie zamglonymi, może ślepymi oczami, uwiązanego na łańcuchu do wbitego w ziemię palika. „Kto go karmił, zanim tu przybyliśmy?„ – zapytałem, przekrzykując ujadanie. „Zawsze znajdzie się jakaś dobra dusza” – odparł Dallmeyer.

Zbliżyliśmy się do psa na odległość około pół metra, w której pozostawaliśmy poza jego zasięgiem, chociaż podrywał się i próbował skakać nam do gardeł, po czym przeszliśmy do drzwi po półokręgu o centrum znajdującym się w paliku i promieniu większym o pół metra od długości łańcucha, podczas gdy pies podążył za nami, poruszając się po własnym, odpowiednio mniejszym półokręgu, z którego nie miał szans nawet trącić nas nosem. Rozzłoszczony własną bezradnością zaczął szarpać się i krążyć wokół własnej osi, plącząc się w łańcuch, co obserwowaliśmy z rozbawieniem już sprzed progu. „Ten łańcuch jest dużo za krótki, to zupełnie niepraktyczne” – zauważyłem. „Czy to twój pies, czy on cię zna?„ – zapytałem Dallmeyera. „Pies należy do domku” – odpowiedział. „Będę musiał coś zrobić, aby przestał na mnie szczekać, a zaczął mi służyć” – powiedziałem. „Będzie miał dość czasu, aby się do ciebie przyzwyczaić” – odparł Dallmeyer i dodał w zadumie: „Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia”. Przycisnął klamkę, która ustąpiła bez oporu; drzwi nie były zamknięte na klucz.

We wnętrzu unosił się silny zapach stęchlizny i panował bezład właściwszy dla szopy czy składziku niż dla miejsca przeznaczonego do zamieszkania. Położyłem plecak na jakimś odrapanym taborecie i zdumiony pytałem Dallmeyera o rozmaite egzotyczne sprzęty rozstawione pod ścianami; on zaś podnosił je i objaśniał mi ich zastosowanie, czasem odgrywając z nimi drobne scenki dla większej jasności. Nie było końca mojej ciekawości, ale w końcu Dallmeyer zerknął na zegarek i powiedział, że będzie musiał wracać do miasta zanim jego nieobecność zostanie zauważona. „Jeszcze tylko szybko cię oprowadzę” – mruknął.

Zabrał mnie do kuchni, pokazał, jak obsługuje się kuchenkę gazową, po czym kolejno otwierał szafki ścienne.

W pierwszej szafce znajdowało się pięć dużych puszek kawy zbożowej oraz trzy paczki cukru. W drugiej szafce na górnej półce znajdowało się trzynaście saszetek zup w proszku do zalewania wrzątkiem w kubku, zaś na dolnej półce tyle samo opakowań makaronów instant. W trzeciej szafce na górnej półce znajdowało się dwadzieścia jeden puszek z nasionami roślin strączkowych, zaś na dolnej półce tyle samo puszek z mięsem ryb. W czwartej szafce na górnej półce znajdowało się trzynaście opakowań sucharów, zaś na dolnej półce osiem puszek z pasztetem i trzynaście puszek z szynką konserwową. Smaki lub rodzaje produktów każdej kategorii oraz ilość opakowań produktów w każdym z tych smaków lub rodzajów mógłbym dokładnie wyliczyć, gdybym tylko przewidywał, że zdoła mnie to rozerwać. Gdybym tylko przewidywał, że zdoła mnie to rozerwać, mógłbym też udawać, że począwszy od tamtego, pierwszego dnia, śledziłem ubywanie produktów każdej kategorii w ich poszczególnych smakach i rodzajach w miarę ich spożywania, i w stosownym momencie przedstawić rodzaj podsumowania, wskazujący na zmienność lub, przeciwnie, na niezmienność moich nawyków żywieniowych.

„A na poddaszu jest pokoik, gdzie będziesz mógł się rozłożyć” – powiedział Dallmeyer i poprowadził mnie schodami na górę. Obejrzeliśmy pokoik, po czym zeszliśmy z powrotem na dół. Nie o wszystkim warto jest opowiadać w detalach. Objaśnił mi, jak się myć, jak się, bo ja wiem, załatwiać. Czy to niby jest ciekawe? Nie przy wszystkim można się zatrzymywać, pewne rzeczy trzeba pomijać, skracać, inaczej do niczego się nie dojdzie.

„Czas na mnie. Będziesz musiał radzić sobie beze mnie” – powiedział Dallmeyer, gdy wszystko już zobaczyłem i gdy wszystko było już jasne. Padliśmy sobie w objęcia. „Przyjadę tu za tydzień, najpóźniej dwa. Postaram się przywieźć jakieś zapasy. Czy czegoś jeszcze ci tu potrzeba?„. Pokręciłem głową. „Mam tu wszystko, czego tylko mógłbym zapragnąć”. Padliśmy sobie w objęcia. „Jeszcze raz bardzo ci za wszystko dziękuję. Bez ciebie bym przepadł” – powiedziałem. „Zawsze możesz na mnie liczyć” – odparł Dallmeyer. Padliśmy sobie w objęcia.

Na koniec Dallmeyer udzielił mi przestrogi: „Nie możemy mieć pewności, czy na pewno nikt za nami nie podążał. Agenci służb specjalnych lubią posługiwać się tak zwaną metodą opóźnionego działania. Aby uśpić czujność ściganego, potrafią przeczekiwać całymi dniami, tygodniami, w rzadkich przypadkach nawet znacznie dłużej, aby dopiero w momencie największej wrażliwości, największego odsłonięcia się celu bezwzględnie ruszyć do akcji. Zachowaj zatem ostrożność, zwłaszcza przez pierwsze dni”.

I już go nie było.

Później, gdy rozpakowałem już swoje rzeczy w pokoiku na poddaszu, zjadłem dwa skromne posiłki, zwiedziłem wszystkie zakamarki domku i słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, nakarmiłem psa zawartością jednej z puszek, po czym spuściłem go z łańcucha w nadziei, że będzie krążył wokół domku i chronił mnie przed intruzami, a przynajmniej zawiadamiał mnie o ich nadejściu szczekaniem. On wolał jednak pobiec w stronę lasu, w którym przepadł, pozostawiając mnie samemu sobie. Zbity z tropu przez chwilę patrzyłem za nim, coś wołałem, starałem się nasłuchiwać, ale na marne. Powietrze zaczęło szybko się ochładzać, powróciłem więc do środka.

Przed ułożeniem się do snu wyjrzałem jeszcze przez okno mojego pokoiku na poddaszu na oświetloną blaskiem księżyca połać wysokiej łąki, poruszanej słabymi podmuchami wiatru. Zobaczyłem zjawisko, które odtąd powtarzało się codziennie po zachodzie słońca, z niewielkimi, ale znaczącymi wariacjami. Z mroku powoli wynurzyła się postać odziana w długi trencz, miękki filcowy kapelusz i okulary z dużymi ciemnymi szkłami. Było wykluczone, aby mogła w nich cokolwiek widzieć o tej porze, co tłumaczyło może jej ospałe i ostrożne ruchy, przywodzące na myśl kogoś bardzo chorego, kto podniósł się z łóżka tylko z największym trudem i szedł po ciemku do toalety, próbując nie zbudzić żadnego z domowników. W dłoni postaci tkwił trzymany na sztorc nóż o długim ostrzu, połyskującym złowieszczo w bladym księżycowym świetle.

Wtedy, pierwszego wieczoru, byłem oczywiście przekonany, że mój koniec jest bliski, że oto wysłannik moich prześladowców, którzy bez trudu zdołali mnie odnaleźć, którym może nawet na moment się nie wymknąłem, idzie mnie zaszlachtować. W napięciu śledziłem każdy jego krok, próbując oszacować swoje szanse w bezpośredniej konfrontacji. On jednak, skoro tylko dotarł pod moje okno, zawrócił zaraz i odszedł z powrotem ku ciemności, zniechęcony lub zażenowany, nie potrafiłem tego odczytać z jego ruchów. Długo nie mogłem zasnąć, lękając się jego powrotu. Nie pojawił się jednak, pojawić się miał dopiero następnego wieczoru, kiedy powtórzył całą swoją pantomimę, najwyżej bardzo nieznacznie ją zmieniając, nieznacznie, ale znacząco, w końcu więc zasnąłem, gdy opadło ze mnie pobudzenie wywołane wszystkimi zdarzeniami tego dnia, ustępując miejsca potężnemu zmęczeniu.

Następne dni upłynęły mi na przechadzaniu się, rozglądaniu, rozeznawaniu się w moim nowym położeniu. Dosyć prędko dało o sobie znać ponure widmo braku zajęć.

Nie mogłem oddalać się od domku z obawy, że ktoś mnie zauważy i rozpozna. Moje ruchy na zewnątrz musiały ograniczać się więc do najbliższego otoczenia domku. Mogłem zatem przede wszystkim okrążać domek w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara lub okrążać domek w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Te dwa podstawowe rodzaje okrążeń mogłem następnie łączyć w serie, wybierając pomiędzy seriami okrążeń o jednakowym kierunku lub seriami okrążeń o zmiennych kierunkach, w których kolejność obieranych kierunków mogła być pozostawiona czystemu kaprysowi lub też podyktowana rozmyślnym planem. Plan taki mógł potencjalnie bardzo wiele wyrażać, mógł odznaczać się rytmem, harmonią, mógł stanowić odbicie porządków występujących w przyrodzie lub porządków całkowicie abstrakcyjnych, o ile cokolwiek z tego wydawałoby mi się choć trochę pociągające.

Większych nadziei upatrywałem w zajęciach wewnątrz domku i na nich postanowiłem skupić swoje dążenia.

Miałem niby zająć się pisaniem powieści. Kiedy jednak przyszło co do czego, nie potrafiłem znaleźć właściwego głosu i zniechęciłem się po kilku próbach. Dobrą powieść mogłem napisać właśnie wcześniej, gdy nie miałem na to czasu ani ochoty. Dobre powieści powstają na przekór okolicznościom, w których się żyje, w sprzeciwie wobec tego, co się widzi, co się zna. Tylko dopóki jest się zanurzonym w życiu, czyli w tym, co na pierwszy rzut oka jest pisaniu najbardziej przeciwstawne i nienawistne, można pisać, bo wtedy ma się dostęp do tematu, bo wtedy samo życie ma jakiś temat, nawet jeśli jest to temat narzucony i nielubiany. Bez tematu, w oderwaniu od wszystkiego, nie można pisać nic, można najwyżej wyobrażać sobie, że się pisze. Kiedy życie się rozjeżdża, to, co można by było powiedzieć, tak samo się rozjeżdża, przekształca w jakieś bzdury, głupoty. Człowiek chwyta się byle czego, a i tak przecieka mu to przez palce.

Słyszałem o ludziach, którzy lubią wyobrażać sobie, co by zrobili, gdyby byli jedynymi, ostatnimi istotami na ziemi, na przykład po zagładzie atomowej lub Sądzie Ostatecznym. Sam nigdy nie zastanawiałem się nad podobnymi sprawami; moje obecne położenie uzmysłowiło mi jednak, że większość wymarzonych przedsięwzięć traci wszelki urok, jeżeli miałoby się je realizować w zupełnym odosobnieniu.

Na całe szczęście na jednej z półek odkryłem dwie jednakowej wysokości sterty starych, pożółkłych czasopism. Pierwszą stertę tworzyły trzy niepełne roczniki magazynu przedrukowującego opowiadania fantastyczne i fantastyczne powieści w odcinkach autorstwa pisarzy zagranicznych i krajowych. Na drugiej stercie leżały natomiast przemieszane kolorowe tygodniki kobiece. W nich zasmakowałem bardziej, oferowały bowiem nieporównanie większą różnorodność. W pismach fantastycznych można było natknąć się wyłącznie na opowiadania, fragmenty powieści oraz dosyć nieporadne teksty krytyczne i popularnonaukowe. Tymczasem pisma kobiece oszałamiały barwną feerią działów poświęconych życiu gwiazd, modzie, higienie, wizażowi, wystrojowi wnętrz, ogrodnictwie, ziołolecznictwie, gotowaniu, psychologii związków, wychowaniu dzieci oraz szczególnie ekscytujących na moim odludziu ilustrowanych poradników seksualnych. Zamieszczone w niektórych numerach krzyżówki, chociaż wszystkie rozwiązane, mogłem przynajmniej sprawdzać w poszukiwaniu błędów. Wychwyciłem ich kilka, więcej niż można by się było spodziewać.

Gdy nudziło mnie czytanie czasopism, rozkładałem je i podnosiłem do nosa, chłonąc tajemniczy, pobudzający jakieś niejasne, odległe wspomnienia zapach starych, przesiąkniętych wilgocią kartek. Gdy i to mnie nudziło, oddawałem się zadumie nad tożsamością ich poprzednich właścicieli. Czy była to jedna osoba, dzieląca swoje zainteresowania porówno między prozę fantastyczną a sprawy kobiece? Czy też dwie osoby, z których jedna interesowała się wyłącznie prozą fantastyczną, zaś druga wyłącznie sprawami kobiecymi? Czy może dwie osoby, z których każda wykazywała jednakowe zainteresowanie zarówno prozą fantastyczną i sprawami kobiecymi, i dostarczyła równego wkładu w zawartość każdej sterty? Czy może dwie osoby: jedna zdecydowanie bardziej zainteresowana prozą fantastyczną, ale mająca też pewne zrozumienie dla spraw kobiecych, i druga będąca jej zupełnym przeciwieństwem, przynajmniej w dziedzinie lektury czasopism, czyli interesująca się przede wszystkim sprawami kobiecymi, ale poczytująca też prozę fantastyczną, z których każda wniosła wkład w zawartość stert proporcjonalnie odpowiadający stopniowi własnego zaangażowania w każdą z dziedzin? Czy też – i tę ewentualność traktowałem jako najbardziej prawdopodobną – nieokreślona, ale większa od dwóch liczba osób, które w nieplanowy i nieskoordynowany sposób czytywały różne pisma, to fantastyczne, to znowu kobiece, i dorzucały kolejne ich numery na sterty, często może nie mając wzajem ze sobą kontaktu, nie mając wręcz o sobie wzajem pojęcia za wyjątkiem tego, co można było wywnioskować na podstawie zmian w zawartości obu stert, które to zmiany wcale nie musiały przy tym sprowadzać się do linearnego wzrostu, pism obu kategorii mogło wszak także ubywać, zaś każda ze stert mogła zmieniać swoją liczebność we własnym tempie, zanim doszło do idealnego wyrównania ich wysokości w okresie poprzedzającym moje przybycie.

Dallmeyer nie przyjechał zapowiedzianego dnia, nie przyjechał też i tydzień później ani dwa tygodnie później. Jednak dwa tygodnie po zapowiedzianym dniu przyjazdu Dallmeyera przyszedł list od niego. Kto go dostarczył? Nie wiedziałem. Czy do mojej samotni mógł dotrzeć listonosz? Czy wobec tego całe zawracanie głowy z moim ukrywaniem się nie przybierało charakteru komedii? Mogłem oczywiście założyć, że to Dallmeyer przyjechał tylko po to, by zakraść się, gdy jeszcze spałem, pozostawić list zatknięty w szparze między drzwiami a futryną, po czym natychmiast się oddalić. Mogłem też założyć, że list dostarczyła jedyna osoba, którą widywałem w okolicy mojego domku, czyli człowiek w trenczu, miękkim kapeluszu i ciemnych okularach. Rzecz jasna, nie mogłem też całkowicie wykluczyć, że list zmaterializował się w szparze między drzwiami a futryną samoistnie, na przekór dotąd obserwowanym przeze mnie prawidłowościom. Kopertę poddałem uważnemu oglądowi. Znaczki wyglądały na prawdziwe, ale pieczątka na nich zdawała się być niechlujnie narysowana wypisanym flamastrem.

„Drogi przyjacielu!„ – pisał Dallmeyer – „Panująca tu atmosfera wciąż jest nerwowa i napięta. O twojej sprawie mówi się w dzienniku, nasi koledzy są przesłuchiwani, służby zachowują wzmożoną czujność. Muszę więc siedzieć jak mysz pod miotłą; najmniejszy fałszywy krok mógłby mnie zdradzić. Proszę Cię więc, abyś wykazał się cierpliwością. Nie trać jednak ducha! Odwiedzę Cię wkrótce. Twój Dallmeyer”. List zaopatrzony był jeszcze w skreślony naprędce dopisek: „PS. Do listu załączam 8 saszetek zup w proszku. Zwróć uwagę, że nie są to takie zupy, jakie miałeś do tej pory, przeznaczone do zalewania wrzątkiem w kubku, ale takie, które powoli gotuje się w garnku, odznaczające się wyższymi wartościami odżywczymi”. Pod nim następował jeszcze jeden dopisek, poczyniony pismem jeszcze mniej wyraźnym: „PPS. Kupiłem ci też w kiosku po jednym numerze pisma fantastycznego i kobiecego, abyś miał tam jakąś rozrywkę”.

Ucieszyłem się, bo po raz pierwszy miałem szansę rozwiązać od zera świeżą krzyżówkę. Nie starczyło mi to jednak na długo i musiałem rozejrzeć się za czymś innym.

Arkusiki, na których planowałem pisać swoją powieść, począłem zapełniać niedoskonałymi technicznie, ale wyuzdanymi rysunkami erotycznymi. Któż mógłby mnie za to winić? Jaki człowiek przekładałby doskonałość techniczną nad wyuzdanie? Najpierw rysowałem na przemian indywidualne figury męskie i kobiece, następnie przeszedłem do rysowanych na przemian scen z jedną figurą męską i jedną figurą kobiecą, scen z dwiema figurami męskimi oraz scen z dwiema figurami kobiecymi, te zaś bardzo prędko porzuciłem, kończąc z posłuszeństwem konsekwencji i jakiemukolwiek w ogóle porządkowi, na rzecz konfiguracji o daleko wyższym stopniu dowolności i skomplikowania. W moim położeniu, charakteryzującym się dostępem do nieograniczonych zasobów wyobraźni, ale wyczuwalnie ograniczonej liczby arkusików i ołówków, poprzestawanie na rozwiązaniach pośrednich i powściągliwych byłoby oznaką daleko posuniętej niegospodarności.

Jednego chłodnego ranka wyszedłem przed domek i zastałem tam zwiniętego w kłębek szarego, prawdopodobnie ślepego psa. Był jeszcze bardziej zmizerniały niż poprzednio i głośno rzęził przy każdym oddechu. Nie wiem, czy mnie zobaczył, ale na pewno poczuł mój zapach i cichutko zaskowyczał. Przykucnąłem przy nim, pogłaskałem po wyliniałej głowie i powiedziałem: „Mój drogi psie, jakże mi miło, że zechciałeś do mnie wrócić. Od tej pory będziemy nieodłącznymi towarzyszami. Poczekaj tu, a ja zaraz przyniosę ci coś dobrego do jedzenia”. Kiedy jednak powróciłem z kuchni z miską pełną szynki konserwowej, pies już nie żył. Wśród sprzętów zagracających wnętrze odnalazłem łopatę i pochowałem go na tyłach domku. Tej nocy zauważyłem, że regularnie nawiedzający mnie człowiek z nożem przystanął w zakłopotaniu nad grobem i rozejrzał się na boki, zanim odszedł z powrotem w mrok.

Innego dnia przyszły tu dwie nieznane mi kobiety, obie blondynki. W południe zjawiła się młodsza, Edyta; o zmierzchu dołączyła do niej jej matka, Barbara. Nie zdawały się szczególnie zaskoczone moją obecnością i nie wypytywały mnie o nic. Z ich nastawienia oraz strzępków podsłuchanych rozmów pojąłem, że w domku tym musiało zatrzymywać się wiele różnych osób, nie zawsze wzajem się znających, ale połączonych czymś w rodzaju wspólnoty interesów. Powiedziały, że same były tu przejazdem, samochód zostawiły koło stacji, zamierzały zostać tu przez kilka dni, odpocząć. Pytałem je kilka razy, czy znają Dallmeyera. Odpowiadały ze śmiechem, że są „znajomymi Roberta”, co w moim odczuciu brzmiało jak jakiś eufemizm.

Ich pobyt przedłużył się w stosunku do pierwotnych planów, co nie dało nam jednak okazji do zadzierzgnięcia bliższych więzi. Jeżeli mieszkanie pod wspólnym dachem nie jest w stanie zbliżyć do siebie o obcych ludzi, co pozostaje? Brakowało nam może po prostu wspólnych tematów do rozmów. Przynosiły sobie ze sklepu puszki piwa i przesiadywały z nimi na kanapie, podczas gdy ja wolałem siedzieć zamknięty w swoim pokoiku na poddaszu, obłożony czasopismami. Spotykaliśmy się głównie w kuchni. Wyznaczyliśmy dyżury zmywania. Pewnego razu pokazałem im swoje rysunki erotyczne; były nimi rozbawione, prawdopodobnie zaskoczyło je, że coś podobnego mogło wyjść spod mojej ręki. Namówiłem je, aby wspólnie zapozowały mi nago; ociągały się, ale w końcu wyraziły zgodę. Niebywałe, co nuda robi z ludźmi. Wyjechały wkrótce potem. Największa korzyść z ich wizyty była taka, że pozostawiły po sobie resztki z większych zakupów zrobionych w pobliskim miasteczku.

Kilka tygodni później, kiedy przestałem już wierzyć, że jeszcze kiedyś go zobaczę, przyjechał wreszcie Dallmeyer. Jak się wydaje, najlepsze rzeczy spotykają nas dopiero wtedy, kiedy stracimy już wszelką nadzieję. Przywiózł mi jakieś puszki, kawę zbożową, nie chciało mi się tego nawet liczyć, wrzuciłem wszystko do szafek jak leci. Po tym, gdy opisał mi skrótowo sytuację w stolicy, zapytałem go, jak widzi szanse na przeszmuglowanie mnie za granicę. Skrzywił się. „Nie radziłbym, nie powinieneś wracać stąd do świata… wszystko się pod twoją nieobecność pozmieniało, ludzie noszą teraz inne buty, inne kroje spodni, pojawiły się nowe zwyczaje, nowe powiedzenia… nie pasowałbyś do tego, nie umiałbyś się w tym odnaleźć…„. Próbowałem nastawać, ale tylko dla samej zasady, w gruncie rzeczy wiedziałem bowiem, że muszę zdać się na doświadczenie Dallmeyera. Po tej wymianie zdań zapadło dłuższe milczenie i obaj wgapiliśmy się w czubki naszych butów. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i zapytałem: „Dallmeyer, powiedz mi, ale szczerze, czy to ty każdego wieczoru przebierasz się w długi trencz, filcowy kapelusz i okulary, i podchodzisz pod mój domek z nożem?”. „To wykluczone, twoje podejrzenia bardzo mnie ranią” – odpowiedział urażony.

Wkrótce pożegnaliśmy się, w tonie raczej chłodnym. Dallmeyer nie wspomniał nawet, kiedy zamierza zajrzeć do mnie ponownie. Udzielił mi tylko pouczenia: „Myślałem nad twoją sprawą i doszedłem do wniosku, że powinieneś jednak ubezpieczyć się jakoś na wypadek schwytania. Byłoby dobrze, gdybyś napisał coś w rodzaju zeznania, w którym przyznawałbyś się do wszystkiego. Jeżeli znajdą to przy tobie, na pewno okażą ci większą łaskawość, potraktują to jako okoliczność łagodzącą. Nawet gdyby mieli od razu cię zabić, może chodzić o różnicę pomiędzy wrzuceniem cię w nieopisany grób a państwowym pogrzebem z honorami. Na twoim miejscu nie lekceważyłbym tego”.

I już go nie było.

Znów nie wiedziałem, co ze sobą robić, zacząłem więc sprzątać w domku. Przetarłem meble z grubych warstw kurzu, które musiały narosnąć na nich przez długie miesiące. Z pewnymi wyrzutami sumienia usunąłem pajęczyny, życząc wynoszonym za drzwi pająkom, aby mogły prędko znaleźć sobie nowe, równie dobre tereny łowów. Uprałem firanki, dziwiąc się ilości brudu, którą puściły do miski. Zaprowadziłem pewien porządek wśród wciąż dla mnie zagadkowych mimo objaśnień Dallmeyera sprzętów poustawianych pod ścianami. Poukładałem je w kilka rzędów, szeregując je w ramach każdego rzędu wedle wysokości, wedle kształtu, wedle materiału bądź wedle koloru, dokonując wyboru między tymi kryteriami w oparciu o własne intuicje. Spędziłem na tych czynnościach łącznie około tygodnia, z każdym dniem coraz bardziej świadom, że tylko staram się przy ich pomocy odroczyć coś nieuchronnego. Koniec końców byłem jednak z siebie zadowolony: cieszyłem się, że następna osoba, która trafi do tego domku, będzie miała wszystko tak ładnie urządzone.

Pewnej nocy, gdy z krzykiem przebudziłem się ze straszliwego snu i nie potrafiłem już zasnąć, naciągnąłem na siebie kurtkę i wyszedłem przed domek. Okrążyłem go raz w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i dwa razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, ale już na początku następnego okrążenia natknąłem się na odzianą w długi płaszcz i kapelusz postać stojącą tuż pod ścianą, twarzą do ściany, jak przyklejona do niej wielka śpiąca ćma. Zbliżyłem się i położyłem dłoń na jej ramieniu. „Przestałbyś się wygłupiać, Dallmeyer” – powiedziałem – „zagrajmy wreszcie w otwarte karty”. Nie doczekałem się żadnej reakcji. Chwyciłem ramię mocniej i lekko potrząsnąłem. „Dallmeyer, powiedz mi szczerze, czy naprawdę istniał jakiś spisek przeciwko mnie? Czy naprawdę miało odbyć się jakieś aresztowanie? Nie będę na ciebie zły, powiedz mi tylko prawdę”. Znów odpowiedziało mi milczenie. Zirytowany i przemarznięty powróciłem do swojego pokoiku na poddaszu, gdzie już bez większego trudu usnąłem.

Następnego dnia rozpocząłem pisanie swojego zeznania.

Jak widać, musiałem użyć w tym celu tych samych arkusików, na których wcześniej kreśliłem swoje rysunki erotyczne. Mogę wyłącznie ubolewać nad takim stanem rzeczy, ale nie miałem wyjścia, bo wszystkie arkusiki zapełniłem rysunkami erotycznymi po obu stronach na długo przed tym, zanim podjąłem decyzję o pisaniu. Z każdym napisanym zdaniem unicestwiam więc pewien obszar rysunku erotycznego i doświadczam tego wyłącznie jako straty. Moje rysunki erotyczne mogłyby komuś się przydać; nie wydaje się nieprawdopodobne, że ktoś mógłby spojrzeć na nie z aprobatą i zainteresowaniem, a może nawet wzruszeniem. Tymczasem nie było jeszcze czegoś, co ktoś by napisał, a co przydałoby się potem komuś innemu, na dłuższą metę. Rysowałem dla przyjemności, piszę zaś z obowiązku, i jest to różnica znacząca. Ponieważ piszę ołówkiem na kształtach narysowanych takim samym ołówkiem, ryzykuję, że ani moje pismo, ani moje rysunki nie będą czytelne, gdy skończę pisać. Byłoby idealnie, gdyby ktoś patrzący na te arkusiki mógł wedle własnego uznania wybierać pomiędzy patrzeniem na samo pismo i sam rysunek; ktoś taki mógłby, na przykład, znudziwszy się przeczytaną partią tekstu, przestawić się na patrzenie na rysunek, przy nim odpocząć i ochłonąć, by zaraz powrócić do tekstu z odświeżonym umysłem i zregenerowanymi siłami. Bardzo jednak wątpię, aby takie wyjście było możliwe w praktyce. Pocieszam się, że jacyś przyszli edytorzy będą może potrafili rozłożyć moje pismo i rysunki na osobne warstwy, być może odrysowując je przez kalkę techniczną; nie mam jednak pewności, czy znajdą rozwiązanie dla każdej sytuacji wątpliwej, czy w każdym wypadku zdołają prawidłowo odróżnić literę od kępki włosów czy innego detalu anatomicznego.

Miałem więc szansę przyznać się do wszystkiego, opisać wszystko, i wierzę, że w pewnym sensie tego właśnie dokonałem, nawet, jeśli wyszło to inaczej, niż tego po mnie oczekiwano. Siepacz w trenczu, miękkim filcowym kapeluszu i ciemnych okularach zasłaniających niemal całą twarz stoi już w progu mojego pokoiku na poddaszu, ściskając w dłoni wielki nóż. Zbliża się do mnie bardzo powoli, ale nieubłaganie. Okazał mi wiele cierpliwości, pozwalając mi napisać tak wiele, chociaż niechybnie zorientował się, że próbuję grać na zwłokę, za co tym bardziej pozostaję mu wdzięczny. Już za chwilę podejdzie do mnie, aby jednym, precyzyjnym ruchem przeciągnąć ostrzem po moim gardle. I bardzo dobrze; gdyby nie było jakichś zewnętrznych powodów, żeby przestać, ciągnęłoby się to w nieskończoność.