Podopieczny

Ulitowałem się nad nim i przygarnąłem go do domu. Był mały i wąsaty. Gdy zobaczyłem go porzuconego na chodniku w ciemnej uliczce na tyłach dużej hali targowej, odzianego tylko w brudny drelichowy kombinezon, który krępował bezradne ruchy jego krótkich kończyn, ogarnęło mnie wzruszenie i nie mogłem powstrzymać się, aby nie wziąć go na ręce. Okazał się lekki jak piórko, jak gdyby jego włochate, śniade ciało było puste w środku. Upewniwszy się, czy na pewno nie ma w okolicy jego właściciela, który może pozostawił go na ziemi tylko na chwilę, zabrałem go ze sobą.

Najpierw wyczyściłem go na tyle dokładnie, na ile było to możliwe. Nie pozwolił zdjąć z siebie kombinezonu i próbował się wyrywać, gdy szorowałem go namydloną gąbką. Jednak po wysuszeniu go odniosłem wrażenie, że nie tylko wyglądał teraz schludniej, ale że i w jego dużych, niewinnych oczach pojawił się nieobecny dotąd blask.

Nie wiedziałem, czym go nakarmić, ustawiłem więc na podłodze w kuchni wszystkie swoje miski i do każdej nałożyłem po małej porcji innego rodzaju jedzenia. Podczołgał się do nich nieufnie, ale zaraz zaczął z zapałem zajadać soczewicę, którą ugotowałem dla siebie poprzedniego dnia. Stronił od tartych jabłek, ale chętnie wychłeptał mleko, którego krople wytarłem potem ściereczką z jego gęstych, czarnych wąsów.

Prędko okazał się na tyle samodzielny, że nie wahałem się pozostawiać go samego w domu, gdy wychodziłem do pracy. Potrafił sam korzystać z toalety; zamykał za sobą drzwi, podnosił i opuszczał klapę, spuszczał wodę. Poprzedni jego państwo nie zaniedbali widać jego wychowania. Stopniowo oswoił się z kąpielami, na czas których godził się już zdejmować kombinezon (dostarczając mi dobrej okazji, aby porządnie go wtedy wyprać). Nie pozwalał mi się tylko golić, musiałem więc podsadzać go przed lustro i wkładać mu do małej dłoni moją własną maszynkę, modląc się w duchu, aby przypadkiem się nie zaciął. Mniej więcej raz na tydzień sam strzygł sobie wąsy nożyczkami. Wychodziło mu to raz lepiej, raz gorzej, ale i tak byłem z niego dumny.

Nie wyprowadzałem go na spacery i nie pozwalałem mu nawet wychodzić na balkon, obawiając się zazdrosnych spojrzeń sąsiadów.

Porozumiewał się ze mną prostą, rzeczową mową. Gdy czegoś potrzebował, przychodził do mnie i mówił o tym głośno i bez ogródek. Postanowiłem nie poprawiać jego błędów językowych, przekonany, że niczego w ten sposób nie wskóram, a tylko wyrządzę mu przykrość.

Jedyny kłopot, który dość szybko dał o sobie znać, był taki, że brakowało nam wspólnych rozrywek. Przez większość czasu potrafił na szczęście zająć się sam sobą. Poruszał się między kuchnią, łazienką a przedpokojem, gdzie z zaciekawieniem przeglądał zawartość moich szaf i szuflad, albo wdrapywał się na wysokie meble, by umościć się tam do długiego snu. Przesypiał bowiem znaczną część dnia. Czasem jednak domagał się ode mnie, abym się nim zajął. „Poróbmy coś razem”– prosił płaczliwie. Drżałem na myśl o tych chwilach, bo żaden z nas nie potrafił zaproponować niczego, co w równym stopniu zadowalałoby obie strony. Nasze poglądy i doświadczenia okazały się tak odmienne, że prowadzenie dłuższych konwersacji było dla każdego z nas katuszą. Za żadne skarby świata nie był w stanie przyswoić sobie zasad gier, których chciałem go nauczyć. Starałem się więc dopasować do jego poziomu i brać udział w wymyślanych przez niego zabawach: bezładnym bieganiu po wszystkich pokojach, chowaniu się, gdy drugi szukał (zawsze wybierał te same kryjówki, więc z bólem serca musiałem sztucznie przedłużać czas poprzedzający jego odnalezienie), czy w udawaniu samochodów lub czegoś podobnie niedorzecznego. Nie znajdowałem jednak w tych zajęciach żadnej satysfakcji, a często wręcz czułem, że stanowią obrazę dla mojej wrażliwości i intelektu.

Z żalem muszę stwierdzić, że okazał się nudną, jednowymiarową osobą. Wbrew moim najlepszym chęciom, by wziąć odpowiedzialność za jego życie, uczynić je lepszym, a i samemu coś na tym zyskać, stwierdziłem wreszcie, że jego obecność sprzykrzyła mi się i stała się dla mnie już tylko nieznośna. Grał mi na nerwach, gdy podczas przygotowywania posiłków musiałem patrzeć, jak snuje się bezcelowo po kuchni. Odwracałem wzrok, ilekroć jego wąsata twarzyczka pojawiała się w drzwiach mojego gabinetu czy sypialni.

Jeżeli w ogóle to zauważył i jeżeli miał o to do mnie pretensje, nie dawał tego po sobie poznać. Znosił mój chłód i oschłość w ciszy i z godnością, i zdawał się tak samo wdzięczny jak zawsze, kiedy dawałem mu jeść.

Narastająca we mnie złość na jego przeciętność i ograniczenia znalazła wreszcie wyraz w odruchach i bezmyślnych, złośliwych zachowaniach. Nie zdając sobie z tego nawet do końca sprawy, zacząłem znęcać się nad nim na różne sposoby, z początku subtelne, potem zaś coraz okrutniejsze. Przy byle okazji budziłem go i przeganiałem z miejsca, gdzie leżał; zakradałem się od tyłu i głośno krzyczałem, aby go nastraszyć (podrywał się wtedy i odskakiwał, po czym, uspokoiwszy się, obdarzał mnie śmiesznie zdezorientowanym i zranionym spojrzeniem); podnosiłem go i kładłem na wysokich szafach i półkach, z których nie potrafił potem zejść. Na koniec zaś, gdy zupełnie straciłem już do niego cierpliwość, zamknąłem go w opróżnionej na tę okoliczność spiżarce pod parapetem. Wypuszczałem go stamtąd tylko wtedy, gdy krzykiem i głośnym stukaniem domagał się pokarmu czy wizyty w łazience.

Przyszedł w końcu tydzień, gdy miałem w biurze wyjątkowo dużo pracy. Wracałem do domu wieczorami, tak zmęczony, że nie miałem nawet sił zrobić sobie prawdziwej kolacji. Zatykałem uszy, by nie przeszkadzały mi krzyki hałaśliwych sąsiadów za ścianą, i kładłem się spać, prosząc los, bym przez sen zdołał zebrać dość energii na kolejny dzień pełen wycieńczających, niewdzięcznych zajęć.

Dopiero w piątek, gdy zasiadłszy w miękkim fotelu pokrzepiałem się lampką wina, coś mnie tknęło i przypomniałem sobie o zamkniętej spiżarce. Natychmiast zerwałem się i pobiegłem do kuchni, gdzie padłszy na kolana otworzyłem na oścież zamykane na haczyk drzwiczki. Na dolnej półce ujrzałem małe, zasuszone ciałko w drelichowym kombinezonie, wykręcone w jakimś okropnym spazmie. Skóra jego zaciśniętych w śmiertelnym skurczu piąstek była pozdzierana od uderzania w drzwi spiżarki.

Na miękkich nogach powróciłem do salonu, gdzie opadłem na fotel i w otępieniu dokończyłem butelkę wina. Odzyskawszy przytomność umysłu, zabrałem się do pakowania ciałka do czarnego plastikowego worka, który zniosłem następnie do śmieci, dziękując opatrzności, że udało mi się nie spotkać po drodze żadnego sąsiada. „Dobrze się stało” – pocieszałem się, wchodząc z powrotem po schodach – „I tak nie miało to szans potrwać wiele dłużej”.