Nocny lekarz

Dawno już zapadł zmierzch, a ja wciąż czekałem na telefon od lekarza. W przychodni powiedziano mi, że doktor zaczyna dzwonić do pacjentów po południu; kiedy próbowałem dopytać się o konkretną godzinę, usłyszałem tylko, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Na pewno nie zostanę pominięty, moje skargi będą wysłuchane, nikt nie zlekceważy moich cierpień. Był więc już wieczór, a ja wciąż siedziałem przy biurku w jedynym oświetlonym kącie mojego mieszkania, sztywno wyprostowany, z dłońmi płasko położonymi na blacie, i z uwagą wpatrywałem się w aparat telefoniczny z czarnego bakelitu, pozostałość po poprzednich lokatorach. Oddychałem miarowo. Starałem się przełykać ślinę możliwie jak najrzadziej, bo każde przełknięcie burzyło mój spokój i wydawało się zbyt głośne w panującej dokoła ciszy. Co pewien czas od nowa zadawałem sobie pytanie, czy nie powinienem może wstać i zająć się czymś innym, po czym zaraz od nowa odpowiadałem sobie, że nie, nic podobnego: takie oczekiwanie jak to, oczekiwanie w ważnej sprawie, wymaga pełnego skupienia, pełnego poświęcenia, i pod żadnym pozorem nie wolno mi opuszczać posterunku. Niewiele więcej mogłem zdziałać w swoim położeniu, ale w tych wąskich ramach chciałem wykazać się sumiennością. Chociaż nie mogłem przyspieszyć biegu zdarzeń, w ten sposób zyskiwałem przynajmniej prawo czucia się jego aktywnym uczestnikiem.

A wszystko to przez to, że ogólnie rzecz biorąc jestem dobrego zdrowia i nadzwyczaj rzadko zdarza mi się chorować; dlatego też nie byłem zaznajomiony z podstawowymi realiami korzystania z systemu opieki zdrowotnej. Chociaż więc tego ranka w swoim przekonaniu specjalnie postarałem się, aby przybyć do przychodni wcześnie, bo na kilka minut przed otwarciem, okazało się, że w istocie byłem tam grubo spóźniony: pod drzwiami stało już kilkanaście innych osób, rozcierających dłonie i potupujących dla rozgrzania na kilkustopniowym mrozie. Kiedy zostaliśmy wpuszczeni do środka i wreszcie doczekałem się swojej kolei, pani w okienku rejestracji powiadomiła mnie chłodnym tonem, że wszystkie terminy są już zajęte. Gdy dramatycznie rozłożyłem na to ręce i zapytałem: „Co w takim razie robić?”, pani wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z koleżanką i zniżając głos, powiedziała: „Moglibyśmy zaaranżować dla pana konsultację telefoniczną”. Nie słyszałem wcześniej o takim obyczaju i nie kryłem zdumienia: w jaki niby sposób lekarz zdoła mnie zbadać na odległość? Skąd będzie wiedział, czy przypadkiem nie symuluję? Skąd sam będę miał czerpać pewność, że faktycznie mam do czynienia z lekarzem, a nie z podającym się za niego oszustem? Niestety, moja rozmówczyni dała mi poznać, że w najmniejszym stopniu nie interesuje jej snucie podobnych dywagacji; podyktowałem jej więc tylko swój numer i gorliwie podziękowałem za zaproponowanie mi tego rozwiązania. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, wydało mi się, że słyszę, jak obie kobiety chichoczą za moimi plecami; dawno już jednak nauczyłem się nie wierzyć w to wszystko, co mi się wydaje.

Muszę podkreślić, że w ogóle nie byłem zdenerwowany wyczekiwaniem jako takim. Wieczorami mam co do zasady pogodny nastrój, bo wiem, że po zmroku nic mi już raczej nie grozi; aż do następnego ranka mogę mieć względną pewność, że nikt nie będzie ode mnie niczego się domagał. Dnie natomiast spędzam zwykle na antycypowaniu jakiejś katastrofy; ze ściśniętym gardłem nasłuchuję odgłosów na klatce schodowej, przekonany, że wkrótce ktoś donośnie zapuka do moich drzwi. Nie, nie przeszkadzało mi wcale, że musiałem tak długo czekać, aż zadzwoni do mnie lekarz. Bądź co bądź pełniłem w ten sposób jakąś funkcję i byłem w coś zaangażowany, ustosunkowany wobec czegoś zewnętrznego, a to zawsze jest w cenie. Uczucie dyskomfortu, jakie od pewnego czasu mi towarzyszyło, wiązało się tylko z narastającą obawą, że mógłbym w jakiś sposób przegapić ten telefon. Mój czarny bakelitowy aparat, odziedziczony po poprzednich lokatorach, dzwoni wprawdzie wyjątkowo głośno, ale co, jeżeli akurat w tym samym momencie coś odciągnęłoby od niego moją uwagę? Przymknąłem na chwilę zmęczone oczy i spróbowałem wyobrazić sobie takie zdarzenie, wystarczająco spektakularne, by zagłuszyć głos dzwonka. Najpierw długo nic nie chciało mi przyjść do głowy; wreszcie wyobraziłem sobie taki scenariusz aż nazbyt plastycznie i przeszły mnie od tego dreszcze. Wielkim wysiłkiem umysłu odgoniłem od siebie tę przerażającą wizję.

Moja uwaga przeniosła się na cienki kabel wychodzący z pleców aparatu i spływający w wąską szparę pomiędzy biurkiem a ścianą. Wiedziałem, że drugi koniec tego kabla prowadzi do gniazdka znajdującego się gdzieś na wysokości moich kostek; ale co, jeżeli na jednym z końców przewód ten nagle się poluzował? Chciałem rzucić się, aby to skontrolować, ale w porę się zmitygowałem; nie wolno mi było przecież się rozpraszać! Zamiast tego uniosłem tylko delikatnie słuchawkę i przyłożyłem ją do ucha. Dźwięczny sygnał, który z niej popłynął, napełnił moje serce słodyczą. Z ulgą pomyślałem, że wszystko działa poprawnie i wszystko na pewno dobrze się skończy. Znów zmrużyłem oczy, żeby lepiej wsłuchać się w ten kojący ton i poczułem, jak na jego dźwięk rozluźniają się wszystkie moje mięśnie. Ogarnęło mnie nagłe znużenie po kilku godzinach przesiadywania w naprężeniu. Tylko ostatkiem świadomości dopilnowałem, aby poprawnie odłożyć słuchawkę na widełki…

Obudziłem się oparty o biurko w pokoju rozświetlonym bladą łuną księżyca w pełni. Żarówka w lampce musiała się przepalić, kiedy drzemałem. Z przestrachem zdałem sobie sprawę, że musiało być już bardzo późno. Poczułem suchość w ustach. Czy było możliwe, że przespałem wyczekiwany telefon od lekarza? Machinalnie podniosłem słuchawkę. Nie usłyszałem w niej żadnego sygnału. Zakręciło mi się w głowie, a słuchawka, nagle bardzo ciężka w mojej dłoni, poczęła zsuwać się w dół po moim policzku. Wtedy to nagle wydało mi się, że dobiega z niej jakiś nikły szept albo świst. W jednej chwili przyłożyłem ją z powrotem do ucha. Coś tam bardzo cicho szeleściło czy szumiało, jakby w odległym pomieszczeniu nalewano do blaszanej balii wodę.

„Halo” – powiedziałem i przestraszyłem się dźwięku własnego głosu, który zabrzmiał jakoś głucho i obco. W słuchawce dalej słychać było tylko ten sam szmer. Wstrzymałem oddech i przez chwilę przysłuchiwałem się w napięciu. Odniosłem wrażenie, że owe stłumione dźwięki układają się w pewien rytm, że zawiera się w nich pewna regularność, pewna wyczuwalna intencja. „Czy to pan doktór? Czy mam przyjemność z panem doktorem?” – zapytałem. Coś jakby zachrzęściło i zachrobotało. Nie do końca pewien, czy doczekałem się w ten sposób odpowiedzi, na wszelki wypadek ciągnąłem dalej: „Bardzo mi miło, że znalazł pan doktór dla mnie chwilę mimo tak późnej pory. Niestety bardzo słabo pana słyszę, jest bardzo złe połączenie. Ja panu może po prostu opiszę teraz wszystkie swoje objawy…” Im dłużej mówiłem, tym bliższy byłem pewności, że z drugiej strony dobiegają mnie odgłosy przytakiwania, zachęcające pomruki, a nawet krótkie prośby o sprecyzowanie niektórych moich sformułowań. Starałem się przedstawić wszystkie szczegóły swojego stanu skrupulatnie, ale w miarę możliwości zwięźle; miałem bowiem świadomość, że lekarz musiał obdzwonić tej nocy wielu pacjentów i sam był już zapewne zmęczony. Kiedy dobrnąłem wreszcie do końca swoich wywodów, usłyszałem nagle jakiś nieprzyjemny trzask, po czym wypowiedziane bardzo głośno i wyraźnie słowa: „BĘDZIE PAN ULECZONY”. Zerwałem się z krzesła, mimowolnie wypuszczając słuchawkę z ręki. Mogłem bowiem przysiąc, że słowa te dotarły do mnie wcale nie z telefonu, ale zza ściany sąsiedniego pokoju.

Odczekałem może pół minuty bojąc się poruszyć. Moje uszy nie wyłowiły już jednak żadnych dźwięków dochodzących z tamtej strony. Na miękkich nogach podszedłem tam i ostrożnie wychyliłem się za futrynę. W drugim pokoju też było jasno od księżycowej poświaty, nie musiałem więc nawet zapalać światła, aby upewnić się, że nie było tam żywej duszy. Był to więc tylko kolejny raz, kiedy niepotrzebnie uległem swoim złudzeniom. Wszystko to nerwy, nerwy i zbyt bujna wyobraźnia. Przestąpiłem próg, w zadumie zbliżyłem się do okna i uchyliłem je, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Moją twarz musnął przyjemny mróz; wziąłem głęboki oddech i od razu poczułem się lepiej. Przysiadłem na parapecie i zapatrzyłem się na księżyc, wyjątkowo duży i świetlisty tej nocy, i zamyśliłem się nad ostatnimi wydarzeniami. Nie miałem pewności, czy wszystko w mojej rozmowie z lekarzem przebiegło tak, jak należało; z drugiej jednak strony nie miałem ani własnych sprecyzowanych oczekiwań, ani żadnych wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać typowa telefoniczna konsultacja lekarska.

Wtem z oddali, od strony głównej ulicy, usłyszałem przeciągły dźwięk syreny karetki pogotowia. W jednej chwili otrzeźwiałem, zdjęty nowym niepokojem. Syrena wyła coraz bliżej. Wyjrzałem przez okno. Na parking przed moim budynkiem wtoczył się bardzo stary samochód transportowy. Ostatni raz widywałem takie samochody na ulicach we wczesnym dzieciństwie; nie pamiętałem już, czy rozwożono wtedy nimi mleko, czy może sprzedawano prosto z nich jakieś produkty spożywcze. Kiedy samochód zatrzymał się, wycie syreny ustało. Ze środka wysiadło dwóch postawnych mężczyzn w drelichowych kombinezonach. Dopiero kiedy jeden z nich zatrzasnął za sobą drzwi, zauważyłem niechlujnie wymalowany na nich symbol czerwonego krzyża; farba zdążyła prawie całkiem się zetrzeć. Drugi mężczyzna obszedł samochód i otworzył bagażnik; wyciągnął stamtąd obiekt, w którym rozpoznałem składane nosze.

„Idą po mnie” – zrozumiałem z przytłaczającym poczuciem pewności. Musiałem działać szybko. Nie zastanawiając się dłużej, wpadłem do przedpokoju, naciągnąłem buty nawet ich nie sznurując, wybiegłem na klatkę schodową i przycisnąłem guzik dzwonka obok najbliższych drzwi. W myślach odliczałem sekundy i próbowałem wyobrazić sobie obecne położenie owych straszliwych sanitariuszy. Musieli wejść już do budynku i zapewne czekali teraz na windę. Nikt mi nie otwierał, zacząłem więc naciskać guzik rytmicznie, z szaloną natarczywością. Wreszcie usłyszałem po drugiej stronie człapanie kapci. „Panie sąsiedzie!” – zawołałem owym śmiesznym teatralnym szeptem, którego używa się w podobnych sytuacjach. „Panie sąsiedzie, przepraszam za najście, ale niechże wpuści mnie pan do siebie.” Ponieważ odpowiedziała mi głucha cisza, przycisnąłem policzek do drzwi i dodałem bardziej żałośliwym tonem: „Błagam, sąsiedzie, niech się pan zlituje nade mną, niech mnie pan ukryje, oni już po mnie tu idą”. Drzwi się nie otworzyły i dalej nikt się nie odzywał; miałem wrażenie, że jestem obserwowany przez judasza i drżałem ze strachu, bo z korytarza za rogiem słyszałem już skrzypienie nadjeżdżającej windy. W końcu mój sąsiad, chyba emerytowany kolejarz, powiedział zza drzwi zaspanym głosem: „Nie mogę przecież pana wpuścić, bo jest pan chory. Chorych nikomu nie wolno u siebie przyjmować. Da mi pan spać, późno już” – i usłyszałem oddalające się człapanie. Dla samej tylko ceremonii uderzyłem kilka razy w drzwi pięścią, ale wiedziałem, że nic to nie da, i opuściłem ręce. Słyszałem nadchodzące kroki; było już za późno, żeby wracać do swojego mieszkania i próbować się tam barykadować. Zostałem więc sam na zimnej klatce schodowej, pogodzony z losem, gotów poddać się przepisanej mi kuracji.