Gęstwina

Już od kilkunastu minut musiałem tak iść, głęboko pochłonięty jakimiś rozmyślaniami, gdy wreszcie zorientowałem się, że po swojej lewej stronie mijam pokaźną gęstwinę. Z wrażenia zatrzymałem się z nogą zawieszoną w powietrzu i dopiero po chwili postawiłem ją na ziemi, nad wyraz powolnie i ostrożnie, bowiem naraz wszystkie moje ruchy poczęła cechować dziwna pobożność. Cóż za eksplozja wegetacji, jakaż różnorodność form i odcieni owej zieloności! – powiedziałem na głos i zacząłem wyliczać, kolejno wskazując palcem: tu kwiat, tu chwast, tu krzew, tu trawa, tu drzewo, tu jarzyna. Na dźwięk tego ostatniego słowa, które zabrzmiało jakoś fałszywie, odchrząknąłem i rozejrzałem się na boki, aby upewnić się, czy nikt mnie nie obserwuje. Byłem tam jednak zupełnie sam, o tej porze wszyscy spali, może za wyjątkiem wędkarzy, wędkarze jednak nigdy się dla mnie nie liczyli. Uznałem, że mogę pozwolić sobie, aby na krótszy lub dłuższy czas zboczyć z drogi (mówiąc zupełnie szczerze, donikąd nie szedłem i nie miałem też żadnych planów na później); nabrałem więc pełne płuca powietrza i rzuciłem się w ową gęstwinę tak, jak można rzucić się w przepaść albo w toń morską.

Długo przedzierałem się przez owe niesamowite zarośla, na ślepo, na przełaj, śmiesznym półbiegiem, w pokracznym przygarbieniu, frenetycznie rozgarniając cisnące się na mnie gałęzie. O jedną gałąź zaczepił się mój kapelusz i już nie zdołałem go uratować. Inna gałąź schwyciła mój prochowiec i porwała mi go z karku, gdy próbowałem się z nią siłować. Kolejne gałęzie, okrutnie cierniste, porozdzierały na strzępy resztę mojego stroju i wyżłobiły w mojej skórze głębokie, obficie broczące krwią rany. Wielokrotnie, niezliczoną ilość razy zawadzałem stopami o zdradliwie zamaskowane wśród poszycia kręte korzenie; przewracałem się wtedy prosto na twarz, nabijając sobie tęgie guzy, obcierając sobie kolana do żywego mięsa. Brnąłem jednak dalej i tym sposobem dotarłem wreszcie do rodzaju polany czy też prześwitu.

W miejscu tym zastałem jakieś duże zwierzę. Myślę, że musiał to być ssak, prawdopodobnie tak zwany kozioł, czyli dorosły samiec sarny. Niewykluczone jednak, że mógł to być też na przykład wyjątkowo dorodny okaz wilka albo – przyznaję, że tutaj puszczam już trochę wodze fantazji – jeden z większych przedstawicieli rodziny kotowatych, takich jak serwal albo pantera. Zwierzę to w ogóle nie spłoszyło się na mój widok, a tylko bacznie zastrzygło uszami, i na tej podstawie wyobraziłem sobie, że właśnie na mnie tam czekało. Przywitałem się z nim (bez szczególnej wylewności). Zaproponowało mi, że zaprowadzi mnie do nieco podeschłego o tej porze roku okolicznego bagna czy też bajora; ochoczo przystałem na ten pomysł. Swobodnym krokiem ruszyliśmy w drogę. Zadarłem głowę do góry i zauważyłem, że przeświecające między koronami drzew niebo było doskonale bezchmurne.

Nie pamiętam już, na czym dokładnie upłynęła mi konwersacja z owym zwierzęciem. Z przyczyny oczywistych różnic w naszym wychowaniu jego poglądy i zainteresowania znacząco odbiegały od moich, w związku z czym nie mogło być mowy o nawiązaniu prawdziwego porozumienia. Trzymaliśmy się tematów neutralnych i bezpiecznych, ani na moment nie rezygnując z postawy chłodnej uprzejmości. Rozmowy te po upływie pewnego czasu zaczęły mnie już porządnie nużyć; szczęśliwie wkrótce osiągnęliśmy nasz cel. Był to raczej mały staw niż bagno, chociaż wody było w nim rzeczywiście niewiele. Brzegi jego porastał wybujały tatarak, natomiast całe lustro wody gęsto pokrywały grążele, których nie powinno się mylić z popularnymi w poezji nenufarami. Żółte ich kwiaty tak były jędrne i gładkie, że wydawały się zrobione z gumy. Niezrażony tym wszystkim wszedłem do wody – stopami wyczułem, że dno było przyjemnie muliste – i, rozgoniwszy trochę skórzaste liście grążeli położyłem się na plecach, szeroko rozpościerając ramiona.

„Można by sobie wyobrazić, że człowiek spostrzegawczy i inteligentny, taki jak pan, chodząc tyle po świecie i obserwując ten świat, będzie zdolny w końcu coś ciekawego zauważyć i wyprowadzić z tego jakieś wnioski. Czy jest tak w istocie?” – zapytało mnie z brzegu moje znajome zwierzę. „Okazuje się właśnie, że nie do końca” – odpowiedziałem i pozwoliłem swojej głowie powoli opaść pod powierzchnię wody. Postanowiłem wytrzymać w ten sposób tak długo, jak tylko to będzie możliwe.