Pocieszenie

Jeżeli największa mądrość ma polegać na zrozumieniu, że wszystko, z czym się stykamy, jest kruche i ulotne, to trzeba też zauważyć, że niektóre nasze doświadczenia zdają się dowodzić tezy zupełnie przeciwnej. Wyłączając prawdziwe nieszczęścia, które przynajmniej dla niektórych z nas stanowią zaburzenia życia, a nie jego właściwą materię, wcale nie natrafiamy na znowu tak wiele świadectw powszechnej skończoności; znamy natomiast całą irytującą obfitość zjawisk, które niby przeminęły, ale nie chcą lub nie mogą skończyć się należycie, i tylko wloką się za nami, w swej łaskawości na tyle daleko, że nie musimy pamiętać o nich bez przerwy. Szczególnie wyrazistych przykładów dostarcza tu dziedzina relacji ludzkich. Dopóki chodzi o ludzi żywych, wyłącznie w wyjątkowych przypadkach możemy mieć pewność, że udało się nam skutecznie zerwać z nimi więzi czy rzeczywiście ich utracić; znacznie częściej okazuje się, że wycofali się tylko na dalszy plan, by po upływie pewnego czasu znienacka się ujawnić. Ledwo zdążymy się przyzwyczaić, że definitywnie z kimś skończyliśmy, uciekliśmy od kogoś, na zawsze się od niego uwolniliśmy, związki nasze z nim wypływają na nowo, zwykle w najmniej przez nas oczekiwanym i najmniej dla nas dogodnym momencie. Były nasz pracodawca prosi nas, abyśmy zgodzili się wykonać dla niego jeszcze jedno drobne zlecenie, bo nie zna nikogo innego, na kim mógłby w tej sprawie polegać; przedstawiciele szkoły, z którą łączą nas tylko złe wspomnienia, przysyłają nam zaproszenie na obchody jakiegoś absurdalnego jubileuszu; kuzyn, którego ostatni raz widzieliśmy na przyjęciu rodzinnym w dzieciństwie, pojawia się u nas w towarzystwie swojej narzeczonej, by uroczyście powiadomić nas o dacie ślubu; była wielka miłość, która sama od nas odeszła, bez wyraźnej przyczyny proponuje nam spotkanie przy kawie. Jest przy tym regułą, że wszyscy ci ludzie, którzy po długiej przerwie na nowo wykwitają w naszym życiu, korzystając z naszego biernego przyzwolenia, bo braknie nam stanowczości, aby im odmówić, okazują się co do jednego dziwni i odmienieni, niepodobni do tych, jakimi ich pamiętaliśmy; powracają zawsze w formie upiorów.

Pewnym ratunkiem byłoby może nie tylko pożegnać się ze wszystkimi, z którymi nie chce się już mieć do czynienia, ale jeszcze wyjechać od nich bardzo daleko. Jak się jednak okazuje, nawet i to nie musi gwarantować powodzenia. Mój kolega wyjechał za granicę, ale po kilku latach sam zaczął mnie stamtąd straszyć, nadsyłając – bez wyjaśnienia, jakim sposobem udało mu się zdobyć mój nowy adres – serię alarmujących listów, opisujących skrajnie zły stan psychiczny, w jaki rzekomo popadł w wyniku oględnie omówionego zawodu miłosnego oraz bardziej ogólnego poczucia samotności, i zaopatrywanych w coraz bardziej dramatyczne apele, abym zechciał go odwiedzić i dotrzymać mu towarzystwa choćby przez kilka dni. W domu, który wynajmował, miał dla mnie ponoć przygotowany wolny pokój; w swej desperacji deklarował też, że był gotów pokryć koszty mojej podróży. W pierwszym odruchu poczułem się tylko rozdrażniony tą korespondencją i długo musiałem walczyć z pokusą, aby pozostawić ją bez żadnego odzewu. W końcu jednak wrodzona słabość charakteru, którą usprawiedliwiałem pod nazwą przyzwoitości, nakazała mi ustąpić przez wzgląd na bliskość, jaka panowała między nami w okresie poprzedzającym wyjazd mojego kolegi, zapomnieć zaś o powodach ochłodzenia naszych stosunków, również od owego wyjazdu wcześniejszych i z nim niepowiązanych. Okoliczności, jakie nastały akurat w moim życiu, sprawiały, że nie miałem żadnych prawdziwych obowiązków, które trzymałyby mnie w domu; zarezerwowałem więc bilet i zapowiedziałem koledze swoje odwiedziny, zaznaczając jednak, że nie zamierzam u niego zabawić dłużej niż przez trzy dni.

Nieszczęśliwie nie wziąłem jakoś pod uwagę, że kolega mój chodził przecież do pracy, i zaplanowałem przyjazd na trzy kolejne dni robocze. Oprócz własnych beztroskich przyzwyczajeń, wynikających z wykonywania wolnego zawodu, na moje przeoczenie musiała wpłynąć treść listów, z której wysnułem obraz mego kolegi jako wraka spędzającego całe dnie w nieświeżej pościeli, przy zaciągniętych zasłonach, z rosnącym w kuchni stosem brudnych naczyń. Okazało się jednak, że mimo wszystkich doznawanych cierpień, o których nie szczędząc detali donosił, wcale nie zaniedbał piastowanego dotąd stanowiska, tego samego, dla którego wyjechał z kraju. Kiedy wyszło to na jaw, było już za późno, aby przekładać moją podróż. Ustaliliśmy więc, że będę udzielał mu duchowego wsparcia wieczorami, pozostałą część dni przepędzając na samotnym zwiedzaniu stolicy jego przybranej ojczyzny. Nie muszę wspominać, że chociaż nie jestem typem turysty, taki układ odpowiadał mi daleko bardziej niż całodzienne niańczenie, na jakie z niechęcią się szykowałem.

Pierwszy długi spacer, jaki zaraz po swoim przyjeździe odbyłem po ścisłym centrum miasta, dostarczył mi wszelkich wyjaśnień, dlaczego kolega mój miał prawo osunąć się w tak głębokie przygnębienie. Było to czyste miasto, miasto doskonale uporządkowane; a przy tym tragicznie, niewyobrażalnie wprost nieinteresujące. Każda równiutka ulica, którą szedłem, przypominała wszystkie pozostałe równiutkie ulice, wszystkie emanujące tym samym duchem stateczności i oczywistości. Niedobrze mi się robiło od widoku sterylnie eleganckich domów handlowych, „przytulnych” kawiarń oraz jasnych wnętrz biurowych – mijałem tam dość dużo biur czy pracowni mieszczących się na parterach budynków za przeszklonymi ścianami, zjawisko dla mnie nowe – i gorąco pragnąłem gdzieś odbić, skręcić w bok, by natrafić wreszcie na coś niespodziewanego, odbiegającego od normy. Nie mogłem sobie jednak na to pozwolić, przybyłem bowiem z opóźnieniem, a umówiliśmy się, że odbiorę mojego kolegę spod siedziby jego firmy; skazany więc byłem na poruszanie się w jej promieniu.

Gdy po wylewnych powitaniach przenieśliśmy się do przesadnie jak na mój gust jasnego lokalu, ponoć bardzo popularnego wśród osób z jego środowiska, szybko zdołałem potwierdzić swoje przypuszczenia: mój kolega nie był wcale tak bardzo nieszczęśliwy, jak sugerowały to pod każdym względem rozpaczliwe metafory z jego listów, a tylko zwyczajnie znudzony. Jeżeli naprawdę na coś cierpiał, to był to w pierwszym rzędzie brak osoby, przed którą mógłby od czasu do czasu porządnie się wygadać. Czułem się oszukany, ale ponieważ spotkanie z nim mimo wszystko dostarczyło mi pewnego rodzaju przyjemności, nie robiłem mu żadnych wyrzutów. Gdy opisaliśmy już sobie wzajem w zarysie, co przydarzyło się nam przez ostatnich kilka lat, wspomniałem mu o swoich wrażeniach z rekonesansu przeprowadzonego w śródmieściu. Nie podzielał mojego krytycznego nastawienia – może zdążył się przyzwyczaić i zobojętnieć, może jego wrażliwość różniła się od mojej w większym stopniu, niż kiedyś sądziłem – ale polecił mi odwiedzenie mieszczącej się na wyspie dawnej dzielnicy robotniczej, która przed kilkoma dekadami przerodziła się w rodzaj kolonii artystów. W paru słowach nakreślił obraz miejsca bardziej odpowiadającego moim preferencjom, dlatego też tam właśnie skierowałem swoje kroki po nocy spędzonej w jego domu na przedmieściach (domu, nadmienię, tak porządnym i zadbanym, że sama myśl o nieświeżej pościeli czy brudnych naczyniach wydawała się tam niestosowna).

Na wyspie było już lepiej; nie zachwycająco, ale lepiej. Przy odpowiednio przychylnym nastawieniu w tych wąskich alejkach i dyskretnie odrestaurowanych prostych kamienicach można było dopatrzeć się czegoś nastrojowego, a może nawet tajemniczego; wrażenie niszczyła ta sama nadgorliwa dbałość o czystość i jednolitość, która popsuła mi humor poprzedniego dnia. Dość liczne galerie sztuki i „alternatywne” klubokawiarnie wydawały się przystaniami nie tyle artystycznej bohemy w starym stylu, co próżnej młodzieży z bogatych domów; wymijałem je więc szerokim łukiem. Jedno tylko miejsce zdołało naprawdę przyciągnąć moją uwagę.

Witryny niezbyt wielkiego sklepu mieszczącego się na rogu dwóch cichych ulic wypełnione były radosnym bałaganem towarów z różnych epok i kategorii, pozbawionych związku, częściowo poustawianych w na pierwszy rzut oka niezbyt stabilne stosy, częściowo podwieszonych na kolorowych wstążkach lub przyklejonych do szyb. Były tam stare zegary z kukułkami, pociągi-zabawki, importowane pisma z komiksami fantastycznymi, figurki żołnierzy, pocztówki z gwiazdami dawnych filmów i tym podobne cuda. Prominentne miejsce w jednym z okien zajmował ucięty na wysokości ud model anatomiczny pozbawionego skóry mężczyzny z wyjmowanymi wnętrznościami, na którego twarz nałożono pręgowaną zwierzęcą maskę. Gdy już się na to wszystko napatrzyłem, nie mogłem sobie odmówić wejścia do środka. Łysy brodacz za ladą i kilku klientów kręcących się między półkami na moment obrócili się w moją stronę na donośny dźwięk zamontowanego przy drzwiach dzwonka. Z satysfakcją odnotowałem, że zastawione regałami wnętrze było powtórzeniem i zwielokrotnieniem tego wszystkiego, czym kusiła wystawa na zewnątrz. „Cóż za wspaniały sklep!” – wykrzyknąłem w stronę brodacza z entuzjazmem, na jaki przenigdy nie zdobyłbym się wobec żadnego swojego rodaka – „Nie mogę tylko zrozumieć, jaki jest profil pańskiej działalności, wedle jakiego klucza przeprowadza pan selekcję sprzedawanych dóbr”. Uradowany komplementem sklepikarz skromnie rozłożył ręce i odrzekł tubalnym głosem: „Naszym jedynym celem jest szerzenie szczęścia i radości. Sprzedajemy wszystko, co przynosi uśmiech i pocieszenie”. Pokiwałem głową z uznaniem. „Serwujemy też herbatę” – dodał tonem pełnym godności, jakby w tym właśnie fakcie miał zawierać się szczególny powód do dumy. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Nagle ze skruchą poczułem, że zabrakło mi kwestii, którymi mógłbym podtrzymać rozmowę w narzuconej przeze mnie samego konwencji. Znacznie ciszej dodałem więc: „Pozwolę sobie rozejrzeć się —” i garbiąc się lekko odszedłem w stronę regałów.

Byłem pewien, że znajdę tu doskonałe prezenty dla rodziny i znajomych, a może nawet drobną pamiątkę dla samego siebie. Im dłużej jednak przetrząsałem zawartość zagraconych półek, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tandetności wszystkich oferowanych tu produktów. Chociaż samo ich kolorowe nagromadzenie wyglądało tak zachęcająco, w izolacji każdy z nich okazywał się bezwartościową szmirą, nie nadającą się nawet na przekornie dowcipny podarunek. W końcu poddałem się i kładąc uszy po sobie skierowałem się ku wyjściu. Naraz wydało mi się niegrzeczne wyjść bez słowa, uśmiechnąłem się więc do brodatego sprzedawcy i rzuciłem na odchodne: „Idę teraz jeszcze pozwiedzać miasto, ale zamierzam wrócić tu na większe zakupy. Bardzo dziękuję za miłe przyjęcie!”. Nie byłem pewien, ale chyba odpowiedział mi na to coś w swoim języku; jego słowa zagłuszył potrącony drzwiami dzwonek.

Odszedłem od sklepu zaledwie kilka kroków, wciąż przeżywając niejasny wstyd czy może po prostu zawód związany z moją tam wizytą, gdy prawie zderzyłem się z nadchodzącą z przeciwnej strony dziewczyną dźwigającą w każdej ręce po siatce z zakupami. Nie podnosząc głowy, mruknąłem słowo przeprosin i chciałem ją wyminąć, gdy oto usłyszałem wymówione z figlarną emfazą słowa mojej mowy ojczystej: „O, a pan co tu robi?”. Zdumiony zatrzymałem się i uniosłem oczy. Zajęło mi chwilę nim zrozumiałem, że stojąca przede mną atrakcyjna brunetka chodziła kiedyś do jednej klasy z tym samym kolegą, do którego tu przyjechałem. Skoro ją rozpoznałem, zaśmiałem się trochę zbyt głośno, by zamaskować swoje oszołomienie, i powiedziałem szybko jakąś bzdurę o wyjątkowym zbiegu okoliczności (dopiero z opóźnieniem i ze złością zdając sobie sprawę, że lepiej by wypadło, gdybym odpowiedział podobnym tonem, co ona: „Mógłbym pani zadać to samo pytanie”).

Pamiętałem skądś, że pracowała jako dziennikarka zajmująca się sprawami mody. Zapytałem więc, czy przywiodła ją tu może premiera nowej kolekcji jakiegoś lokalnego projektanta. Mój ślepy strzał okazał się celny i odniosłem wrażenie, że zaraz zaskarbiłem nim sobie jej przychylność. Nigdy nie znałem jej dobrze; w szkole zawsze uważałem ją za trochę wyniosłą i rzadko się do niej odzywałem, bojąc się ironicznego spojrzenia jej dużych brązowych oczu. Między mną a kobietami zbyt zadbanymi zawsze panował jakiś kłopotliwy dystans. Teraz jednak wydawała się wprost promienieć na mój widok, a jej uśmiech był szczery i serdeczny. Zaskakując samego siebie nie tyle nawet odwagą, co pozorami wyrobienia towarzyskiego – w niespodziewanych sytuacjach, podobnie jak w snach i na dalekich wyjazdach, pozwalamy sobie na zachowania do nas niepodobne – zaproponowałem jej, abyśmy poszli na kawę, skoro już przyszło nam spotkać się tak daleko od domu. Myślałem nawet o konkretnej kawiarni w tej dzielnicy: zapadła mi w pamięć, bo gdy obok niej przechodziłem, potrąciłem oparty o szybę rower, a następnie długo siłowałem się z odstawieniem go na miejsce, rzucając przepraszające uśmiechy w stronę siedzących za szybą dziewcząt. Koleżanka ze szkoły zachichotała i wymownym gestem uniosła swoje siatki. „Wracam właśnie z zakupami, wolałabym więc zaprosić cię do siebie. Poczekaj” – powiedziała, po czym, przełożywszy na chwilę jedną z siatek do drugiej ręki, bez uprzedzenia przejechała palcem pod moim lewym uchem. Pojąłem, że wytarła w ten sposób zaschniętą resztkę piany, która musiała tam pozostać od rana po goleniu; podziękowałem jej, odgrywając chłopięce zażenowanie.

Powiedziała, że mieszka bardzo blisko, przy placu zamykającym ulicę, na której na siebie wpadliśmy. Nie miałem pewności, czy powinienem zaofiarować jej pomoc z niesieniem zakupów. Ostatecznie uznałem, że wypadłoby to głupio, jakoś szczeniacko; mimo to przez całą drogę nie byłem pewien, czy zadecydowałem słusznie, i co chwila zerkałem z niepokojem w stronę jej siatek: wydawały się naprawdę ciężkie. Gdy okazało się, że czeka nas wdrapanie się aż na czwarte piętro po schodach, nie miałem już wątpliwości, że zachowałem się niewłaściwie – sama uprzejma propozycja z mojej strony na pewno nie uraziłaby jej niezależności; teraz jednak z kolei wydawało się za późno, aby z nią występować.

Przez wysokie drewniane drzwi weszliśmy do mieszkania, które od progu głośno anonsowało wyjątkową indywidualność swoich lokatorów wymyślnym wieszakiem na płaszcze z surowego metalu i bryłowatymi papierowymi ozdobami nierównomiernie poprzyczepianymi do ścian. Moje spojrzenie pobłądziło jednak w stronę malowanego na szaro pokoju zaraz na prawo od wejścia. Choć dosyć przestronny, był jednak prawie zupełnie pusty, jeżeli nie liczyć leżącego pod ścianą materaca z rozgrzebaną kołdrą i stojącej tuż obok na podłodze drucianej klatki na jakieś małe zwierzę, zapewne gryzonia. Nie było w niej chyba nic prócz trocin, ale nie zdążyłem dobrze się jej przyjrzeć, bo moja koleżanka, powróciwszy z wolnymi rękami z kuchni, zamknęła mi drzwi do pokoju przed nosem, tłumacząc ze skrępowaniem: „To pokój mojego przyjaciela, do którego należy to mieszkanie. Straszny z niego bałaganiarz”. Przez chwilę czułem jeszcze dziwny zapach unoszący się z tego pokoju, słodki i jakby wilgotny.

Zdjęliśmy buty i przeszliśmy do kuchni, gdzie dziewczyna wyjęła z siatki pęczek marchewek i oznajmiła z zabawną rzeczowością: „Robię z nich sobie sok. Taki sok jest bardzo zdrowy. Czy też ci zrobić?”. Nie miałem najmniejszej ochoty na nic podobnego, ale uznałem, że wyjdzie sympatycznie, jeżeli napiję się tego samego, co i ona, niemrawo więc przytaknąłem. Wycisnęła sok w jakiejś niesłychanie hałaśliwej maszynie – przez ten czas nie usłyszelibyśmy się wzajemnie, patrzyliśmy więc tylko na siebie z przyklejonymi do twarzy niezręcznymi uśmiechami – po czym przelała go do szklanek, i wręczywszy mi jedną z nich, zaprowadziła mnie do małego pokoiku ukrytego za rogiem w dalszej części mieszkania.

„Normalnie mieszka tu współlokator mojego przyjaciela, ale teraz go nie ma. On jest rzeźbiarzem”. Nie zrozumiałem, którego z mężczyzn tyczyło się to ostatnie stwierdzenie, dyskretnie rozejrzałem się więc po pokoiku w poszukiwaniu wskazówek. Nie spostrzegłem żadnych instrumentów rzeźbiarskich – i tak nie byłem pewien, jak coś takiego powinno wyglądać – a tylko rozrzucone w pewnym nieładzie ubrania i drobne kobiece przedmioty. Przez oparcie stojącego z boku krzesła przerzucone było kilka sztuk bielizny. Czerwieniąc się, natychmiast odwróciłem wzrok w inną stronę. Koleżanka w ogóle tego nie zauważyła; gestem wskazała mi tapczan, na którym posłusznie spocząłem. Myślałem, że ona zajmie miejsce na krześle naprzeciwko, ale zamiast tego też siadła na tapczanie, tuż obok mnie. Mimowolnie skurczyłem ramiona i bardzo nieznacznie się odsunąłem. W jednakowym momencie odstawiliśmy nasze szklanki na stoliczek wykonany z tego samego metalu, co wieszak w przedpokoju, z podwójnym uderzeniem, które wśród narastająco nieznośnej ciszy wydało się niezwykle głośne.

Nerwowo przetrząsałem głowę w poszukiwaniu tematu do rozmowy. Wciąż nie przyznałem się jej, że odwiedzałem w tym mieście naszego wspólnego znajomego; nie miałem jednak jakoś ochoty o nim wspominać. Zamiast tego zapytałem nieco bełkotliwie: „Długo tu już jesteś? Długo tu jeszcze zamierzasz być?”. Nic nie odpowiedziała, tylko rzuciła mi krótkie spojrzenie, wyrażające niby wyzwanie czy wyrzut, po czym nagle przechyliła się w moją stronę i zwinnymi palcami zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli. Zaskoczyło mnie to na tyle, że w pierwszej chwili nie potrafiłem się poruszyć ani nic powiedzieć; poczułem tylko, że oblał mnie pot. Niedługo później, gdy przymknąwszy oczy położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i zaczęła gładzić mnie sennymi ruchami, nadal poddawałem się temu, nie poruszywszy nawet mięśniem; nie odczuwałem jednak ekscytacji, a wyłącznie zakłopotanie. Krępowało mnie coś w rodzaju głupiej uprzejmości: wiedziałem, że sprawiłbym jej przykrość, gdybym zaczął się jej opierać. W panice zacząłem wręcz rozważać, czy nie byłoby jednak grzeczniej, gdybym wykazał jakąkolwiek aktywność – niestety każdy ruch, których przychodził mi do głowy, wydawał mi się niestosowny i śmieszny.

Wtem z głębi mieszkania dobiegł głośny rumor, a raczej sekwencja kilku hałaśliwych dźwięków: trzaśnięcie drzwiami, przewrócenie jakiegoś dużego drewnianego przedmiotu, potoczenie się czegoś po ziemi i kolejne trzaśnięcie drzwiami. Wykorzystałem ten moment, aby wyśliznąć się z jej objęć. Machinalnie poprawiłem na sobie rozchełstaną koszulę. Przewróciła oczami. „Spokojnie, to tylko mój przyjaciel, musiał właśnie wrócić. Nie przejmuj się nim zupełnie” – wyszeptała.

Jeżeli jednak do tej pory, nawet pomimo mego dwuznacznego nastawienia, panował między nami tak zwany czar chwili, najbardziej nawet nikły, teraz prysł nieodwracalnie. Podniosłem się z tapczanu i stojąc do niej plecami szybko zapiąłem guziki, z rozpędu łącznie z ostatnim, pod samą szyją. Odwróciłem się, jakbym pragnął uzyskać od niej wyjaśnienie, co dalej. Siedziała z głową opuszczoną nisko na piersi i rękami bezwładnie zwisającymi między kolanami, jakby opuściły ją wszystkie siły. Może chciała okazać mi w ten sposób swoje rozczarowanie; może była speszona nie mniej niż ja i nie chciała patrzeć mi w oczy. Przepełniony niesmakiem, którego właściwej przyczyny nie potrafiłbym wskazać, wyszedłem po prostu z pokoju. Nic nie powiedziała i nie wstała za mną.

W przedpokoju naciągnąłem buty, z pośpiechu nie wiążąc ich nawet, tylko upychając sznurowadła pod języki, i już wychodziłem z tego mieszkania, gdy kątem oka zauważyłem, że drzwi do szarego pokoju były teraz lekko uchylone. Przystanąłem i zajrzałem do środka, nie tyle ze wścibstwa, ale dlatego, że w pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, co takiego właściwie zobaczyłem przez wąską szparę.

Na materacu pod ścianą był nagi człowiek, na czworakach, ale z rękami jakoś dziwnie, pasikonikowato wygiętymi w łokciach. To właśnie przez tę pozycję miałem w pierwszej chwili kłopot z rozpoznaniem w tym bladym kształcie sylwetki ludzkiej. Nagle człowiek ten zaczął bardzo, niesłychanie powoli odwracać głowę w moją stronę. Gdy wreszcie ujrzałem jego twarz, zachłysnąłem się powietrzem w odruchu przerażenia i z walącym sercem wybiegłem na klatkę schodową, potykając się prawie o własne nogi.

Gdy z powrotem znalazłem się na placu, w świetle dnia, zaczęły mi wracać zdrowe zmysły. Zorientowałem się, że przechodnie dziwnie na mnie patrzyli, uspokoiłem więc oddech, poprawiłem fryzurę i począłem spokojnie kroczyć chodnikiem, starając się na chłodno rozważyć ostatnie wypadki. Bardziej niezwykłe od zjawiska w szarym pokoju wydawało mi się teraz samo spotkanie z ową dziewczyną i wszystko, co między nami zaszło. To, co leżało w dziwnej pozycji na materacu musiało być po prostu jej przyjacielem, właścicielem mieszkania, który zapewne oddawał się akurat gimnastyce czy jakimś wschodnim ćwiczeniom rozciągającym. Mógł to być też człowiek cierpiący na jakąś przykrą ułomność cielesną, którego przyłapałem w niezrozumiałej dla mnie, a dla niego wstydliwej sytuacji. Oba wytłumaczenia wydawały się równie rozsądne i równie prawdopodobne. Natomiast z całą pewnością nie mógł mieć twarzy identycznej z moją własną; o ile po prostu coś mi się nie przywidziało, mógł być do mnie najwyżej bardzo podobny, co nie jest przecież tak znowu niespotykane.

Z głębokiego namysłu wyrwał mnie dopiero dźwięk dzwonka, uświadamiając mi, że bez zastanowienia ponownie wstąpiłem do sklepu z różnościami na rogu. Myślę, że wciąż byłem lekko roztrzęsiony i instynktownie poszukiwałem schronienia albo po prostu czegoś, co zajęłoby moją uwagę. Nie było tu teraz żadnych innych klientów. Brodaty łysy sprzedawca uniósł oczy znad tekturowego pudła z zafoliowanymi magazynami, do których przyklejał chyba naklejki z cenami, i na mój widok zadudnił: „Wyglądasz strasznie. Co się stało?”. Zapytałem, czy mógłbym dostać herbaty. Wskazał mi mały stolik pod oknem – jedyny w całym przybytku, będący właściwie przedłużeniem jego lady – i włączył czajnik elektryczny ustawiony na niskim stosie książek na parapecie. Chwilę później postawił przede mną gruby, obtłuczony kubek z biedronką i drugi niebieski kubek ze starym automobilem, zalał wrzątkiem uprzednio wrzucone do nich torebki z herbatą, po czym dosiadł się do mnie i spojrzał na mnie wyczekująco, przyjmując wyraz ojcowskiej troski i wyrozumiałości.

Z otwartością, jaką potrafi się odnaleźć tylko w rozmowie z kimś zupełnie nieznajomym, opisałem mu całą historię od momentu mojego zderzenia się z dziewczyną, pomijając tylko niektóre szczegóły. Nie zależało mi zupełnie na jego reakcji; chciałem mówić przede wszystkim po to, by uporządkować jakoś swoje wrażenia i słysząc siebie odnaleźć sens w tym, co mnie spotkało. Odkryłem jednak, że słuchał moich słów z żywym zainteresowaniem i powagą, która stawała się dla mnie wręcz krępująca: jakbym w jej świetle uświadamiał sobie śmieszność i nieprawdopodobieństwo mojej opowieści, jakbym przyłapywał siebie na okłamywaniu kogoś prawdziwie dobrodusznego. Kiedy skończyłem, milczał przez chwilę, marszcząc brwi, wreszcie przemówił:

„Rzeczywiście, spotkało cię coś dziwnego, ale nie aż tak bardzo wyjątkowego, jak może to sobie wyobrażasz. Sądzę, że prawie każdy potrafi przytoczyć podobne zdarzenia z własnego życia… Po prostu nie są one czymś, do czego często wracałoby się myślami, czymś, o czym chciałoby się wspominać innym”.

Zapytałem, czy to jego własne doświadczenia przywiodły go do tej opinii, bo z jego oczu wyczytałem, że tego właśnie wyczekiwał. Pokiwał głową i zaczął opowiadać:

„Kiedy byłem bardzo mały – nie mogłem mieć więcej niż cztery, pięć lat – rodzice pojechali ze mną na wakacje nad morze, do wioski na niewielkim półwyspie na południu. Mieszkaliśmy w samotnej drewnianej chatce należącej do brata mego ojca. Rodzice moi wciąż byli bardzo młodą parą, urodziłem się zaraz po ich ślubie, gdy oni sami ledwo zaczynali dorosłe życie… Wciąż chętnie spędzali dużo czasu w swoim towarzystwie, wciąż byli w sobie zakochani. Jednego popołudnia pozostawili mnie w chatce samego z zabawkami, aby odbyć krótki spacer brzegiem morza. Kiedy powrócili od strony plaży, mama podbiegła do okna mojego pokoju, aby zobaczyć, czy wszystko u mnie dobrze, i zamachać do mnie na powitanie. Zatrzymała się jednak już w pewnej odległości od okna, i blada jak ściana odwróciła się do pozostającego w tyle ojca, który zaraz do niej dołączył. Oboje jeszcze raz spojrzeli w okno i oboje zobaczyli ten sam widok: w pokoju byłem ja w towarzystwie dwojga postaci bardzo do nich podobnych, ubranych tak samo jak oni, wszyscy zaśmiewający się przy jakiejś wspólnej zabawie. Gdy moi rodzice, zdjęci grozą, obiegli chatkę i wpadli przez drzwi po drugiej stronie, zastali już tylko mnie samego, pochłoniętego jakimś niewinnym zajęciem. Sam nie pamiętałem oczywiście tego zdarzenia; po raz pierwszy i jedyny usłyszałem od nim od mamy, gdy miałem czternaście lat. Zabroniła mi kiedykolwiek wspominać o nim przy ojcu. Później przypomniałem sobie tylko, że po powrocie z tamtych wakacji przez prawie rok mieszkałem z dziadkami, bo mama musiała wyjechać do jakiegoś szpitala czy sanatorium”.

Brodacz na chwilę popadł w zadumę, znów bardzo marszcząc brwi – z tym wyrazem twarzy jeszcze mocniej przypominał szlachetnego wodza barbarzyńskich wojowników – po czym dodał, jakby przypominając sobie nagle, że ze mną rozmawiał: „Mogę tylko powtórzyć ci jako radę to, co powiedziała mi mama, gdy skończyła swoją opowieść: tego rodzaju zdarzenia odbiera się jako prawdziwie dotkliwe tylko w tych rzadkich chwilach, gdy myśli się o sobie samym w sposób nadmiernie poważny. Bieg codzienności wymusza inne nastawienie, które odbiera takim przeżyciom wszelkie pretensje do istotności, jakie można w nich wyczuć wkrótce po tym, gdy się ich doświadczy, albo kiedy myśli się o nich tuż przed wschodem słońca, po długiej nieprzespanej nocy”.

Nie wiem, dlaczego byłem tak zaskoczony, gdy sklepikarz kazał sobie zapłacić za herbatę, skoro zacząłem sposobić się do wyjścia.

Długo wahałem się, czy wspomnieć mojemu koledze o całej tej przygodzie, gdy wczesnym wieczorem znów spotkaliśmy się w barze o pustych białych ścianach. Smutna prawda była jednak taka, że pomimo całego czasu, jaki spędziliśmy pozbawieni ze sobą kontaktu, nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Kolega powtarzał mi te same skargi, którym dał już wyraz w swoich listach, na co ja potrafiłem odpowiadać tylko gładkimi, ogólnikowymi sentencjami, bo moje prawdziwe myśli musiałyby być dla niego zbyt przykre, zbyt obraźliwe; tak mijały nam kolejne kwadranse i obaj wydawaliśmy się coraz bardziej sobą wzajem zmęczeni. Moje spotkanie z dziewczyną było jedynym atrakcyjnym tematem, jaki przychodził mi do głowy. Napomknąłem o nim niby od niechcenia, jakby chodziło o najbłahszą anegdotę; na moim koledze zrobiło to jednak takie wrażenie, że prawie zaczął tańczyć pod stolikiem. „Długo tu jeszcze będzie? Wziąłeś jej numer telefonu?” – wypytywał mnie gorączkowo. Zerkając w stronę swoich palców odpowiedziałem, że nie. „Zwariowałeś, jak to? Nie przyszło ci do głowy, że może miałbym ochotę się z nią spotkać?”. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. „Wiesz chociaż, gdzie mieszka?” – nastawał. Nie chciałem zdradzić zbyt wiele. „Wiem, w jakiej okolicy” – odpowiedziałem ostrożnie. „Całe szczęście, chociaż tyle. Może pójdę tam jutro i wywieszę jakieś ogłoszenia, bo ja wiem, na słupach, na drzewach. Będzie przecież musiała tamtędy przechodzić” – spojrzał na mnie oczami pełnymi nadziei, szukając potwierdzenia. Nie wytrzymałem tego spojrzenia; czułbym się okrutnie, gdybym miał go dłużej oszukiwać. Udając, że dopiero sobie o czymś przypominam, podałem mu pełny adres. „Wspaniale, polecę tam jutro po pracy. Myślisz, że będzie w domu? Może zostawię jej jakoś wiadomość. Mieszka tam sama czy z kimś?”.

Następnego dnia zaplanowałem boleśnie sztampową trasę turystyczną uwzględniającą najważniejsze zabytki i muzea; przekonywałem siebie, że w kilka dni po powrocie zacząłbym mimo wszystko żałować, gdybym je pominął. Nie potrafiłem jednak skupić się na zwiedzaniu i wszystkie atrakcje oglądałem, jakby dzieliła mnie od nich gęsta mgła. Mój umysł przepełniały niepokojące wspomnienia, których upływ czasu wcale nie zdołał uładzić, a tylko poddał je dalszej deformacji. Spomiędzy wspomnień przeświecała zaś obawa, że uruchomiłem bieg zdarzeń, który sprowadzi na mojego kolegę jakieś nieszczęście.

O umówionej porze w umówionym miejscu ujrzałem go jednak nie tylko całego i zdrowego, ale rozświetlonego ożywieniem, którego wcześniej w nim nie widziałem. „Zamiast szukać jej na ślepo wpadłem na lepszy pomysł” – oświadczył z szerokim uśmiechem. „Zadzwoniłem do redakcji jej pisma i opowiedziałem zgrabną historyjkę, w którą wplotłem zupełnie prawdziwe wzmianki o moich koneksjach. Koniec końców dali mi do niej numer”. „I co?” – zapytałem przez ściśnięte gardło. Do tej pory liczyłem w duchu, że nie uda mu się jej odnaleźć i cała sprawa jakoś się rozmyje. „Była bardzo zaskoczona, ale bardzo uradowana. Nie wiedziała nawet, że teraz tu mieszkam. Chyba w ogóle jej o mnie nie wspomniałeś” – żartobliwie pogroził mi palcem. „Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Jest tu jeszcze do niedzieli, ale umówiłem się z nią na dzisiaj, chociaż nie bardzo jej to pasowało. Pomyślałem, że też chciałbyś brać udział w tym spotkaniu, a przecież jutro wyjeżdżasz. Powinna być za dwadzieścia minut w barze dwie przecznice stąd”.

Przez całą drogę rozmyślałem nad sposobem wykręcenia się, ale nie stać mnie było na żadną dostatecznie wiarygodną wymówkę. Byłem z siebie właściwie dumny, gdy pod drzwiami baru zdusiłem w sobie silne pragnienie panicznej ucieczki.

Nasza koleżanka już na nas czekała, rozparta na długiej miękkiej kanapie w ciemnej wnęce w pobliżu toalet. Z moim kolegą przywitała się nad wyraz czule, ze mną raczej chłodno, ale miała na tyle klasy, by – nie licząc kilku ukradkowych spojrzeń, które może zresztą źle interpretowałem – w żaden sposób nie nawiązać w jego obecności do zajść poprzedniego dnia.

Jak zwykle zdarza się w podobnych sytuacjach, nasza rozmowa szybko zeszła na wspominanie dawnych czasów. Ponieważ jednak chodziłem z nimi do tej samej szkoły, ale do innej klasy, czułem się trochę wyłączony z udziału w tej sesji reminiscencji. W lot odnaleźli, czy może tylko odświeżyli, porozumienie, na które ja nie mogłem liczyć ze strony żadnego z nich. Zaśmiewali się ze zdarzeń, w których nie uczestniczyłem, wypytywali się wzajem o losy ludzi, o których miałem bardzo blade pojęcie lub kojarzyłem tylko z nazwiska. Przez większość czasu siedziałem więc cicho, starając się utrzymać uprzejmy wyraz twarzy. Jednocześnie rosła we mnie zazdrość: to było właśnie to spotkanie, którego mój kolega potrzebował; cała afera z moim przyjazdem była właściwie zbędna. Jedyna moja zasługa była taka, że ich ze sobą skojarzyłem.

Nie wiem, co zdążyli powiedzieć sobie w krótkiej przerwie, gdy wyszedłem do toalety. Kiedy jednak zaczęliśmy się zbierać, a ona na chwilę odeszła, mój kolega poufale położył mi dłoń na ramieniu, i nachyliwszy mi się do ucha, powiedział konspiracyjnym szeptem: „Ustaliliśmy, że tego wieczoru pójdę do niej. Masz tu klucz do mojego domu. Jutro wyjeżdżasz, gdy ja będę w pracy; wychodząc, wrzuć go do skrzynki na listy. Jeszcze raz dziękuję ci bardzo za wszystko”.

Jak dałem już może do zrozumienia, ostatnimi czasy zacząłem tracić cierpliwość do ludzi. Coraz mniej jasne były dla mnie ich motywacje i nie czułem się przez to upoważniony do udzielania komukolwiek porad czy mieszania się w czyjekolwiek sprawy.

Powstrzymując się od aluzji, w oszczędnych słowach pożegnałem się z dwojgiem moich znajomych na skrzyżowaniu i przeszedłem na drugą stronę ulicy w kierunku stacji metra. Na chwilę odwróciłem się jeszcze, ciekaw, jak wyglądają, idąc obok siebie. Wydało mi się wtedy – dzieliła nas już spora odległość – że dziewczyna również odwróciła się do mnie i wyszczerzyła zęby w uśmiechu szyderczym i wulgarnym. Przeszedł mnie dreszcz. Zbiegłem do podziemi i szczęśliwym trafem złapałem ostatni pociąg jadący w stronę mojego przedmieścia.

„Jakże ciekawy zbieg okoliczności. Jakże piękne spotkanie po latach. Zawsze znajdzie swój swego” – złośliwie powtarzałem sobie w myślach następnego ranka w drodze powrotnej, ale może chciałem w ten sposób odsunąć od siebie inne myśli, stłumić inne uczucia.