Odwiedziny
Jest to tak, jakby odwiedził mnie dawno niewidziany dobry znajomy. Chociaż zdążyłem się od niego odzwyczaić, wystarczy, że powie jedno słowo, a już mam wrażenie, jakbyśmy powracali do rozmowy przerwanej zaledwie moment wcześniej. W jego towarzystwie czuję się naturalnie, czego nie mógłbym powiedzieć o towarzystwie żadnej innej osoby i w ogóle o żadnej innej sytuacji. To wielka sztuka i wielki dar: niczego nie narzucając, ale też samemu nie usuwając się w cień, pozwolić drugiemu czuć się naturalnie. Tylko on jeden potrafi o mnie w ten sposób zadbać.
Jego sądy są ostre i jednoznaczne, jego ton – zdecydowany. Nie budzi to mojego sprzeciwu, bo wiem, że on widzi wszystko jasno. Ten, kto nie okłamuje samego siebie, nie jest też zdolny okłamywać drugiego. Mam więc do niego pełne zaufanie, podążam za każdą jego myślą, każdą jego myśl odnajduję we własnym umyśle, chociaż bardzo często jest to myśl straszliwa. Gdybym doszedł do niej samodzielnie albo zaczerpnął ją z innego źródła, byłbym nią na pewno przerażony i odrzuciłbym ją zaraz z obrzydzeniem. Jeżeli jednak to on naprowadza mnie na taką myśl, mogę ją tylko przyjąć z wdzięcznością.
Pod jego wpływem wszystko się we mnie naprostowuje. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, w jak wielkim błędzie dotąd trwałem, jak pełen dysharmonii był każdy mój gest. Wszystko widziałem źle, bo na wszystko patrzyłem ze złej perspektywy. Dzięki niemu wiem jednak, że nic nie jest dla mnie stracone. Choć do tej pory błądziłem, w każdej chwili mogę odwrócić się i pójść we właściwym kierunku.
Słuchając jego słów czuję się, jakbym stał na przyjemnym, rześkim chłodzie, wczesną wiosną czy późną jesienią, pośrodku prostej, równej drogi biegnącej przez bezkresne suche łąki, i śmiało patrzył przed siebie, całkowicie zdeterminowany, absolutnie pewny siebie. To, co on mi podpowiada, nachylając się nade mną, przykładając smukłą, lodowatą dłoń do mego ucha i powoli szepcząc, dotyczy zawsze tego samego, dotyczy konieczności mojego unicestwienia, zniweczenia, usunięcia mnie raz na zawsze, wymazania mnie w tak skrupulatny sposób, aby nie pozostał po mnie żaden ślad, nadania mi takiego końca, który wypleniłby wszystko wstecz, unieważniając także mój początek, tak by nikomu nie mogło nawet przyjść do głowy, że kiedykolwiek istniał ktoś taki, jak ja, ktoś choć trochę do mnie podobny. I słyszę go, i widzę to, widzę to jasno, i mówię wtedy: tak.
Nikogo poza nim nie mogę tu wpuścić, jest to wykluczone, jest to wręcz niewyobrażalne. Ilekroć wcześniej zdarzało mi się kogoś to wpuścić, nieodmiennie kończyło się to katastrofą, nieporozumieniem, katastrofalnym nieporozumieniem. Ci, którzy tu przychodzili, nie byli w żadnym wypadku złymi ludźmi. Przeciwnie, jestem przeświadczony, że byli to bardzo dobrzy ludzie, najlepsi ludzie, jacy tylko mogą się nadarzyć. Każdemu życzyłbym ich towarzystwa, ich wsparcia, ich współczujących spojrzeń, ich dobrych, prosto z serca płynących rad. Każdemu, tylko nie sobie, dla mnie jedynego bowiem wszystko to razem jest zgubne, trujące, śmiertelnie szkodliwe. Ja jeden zupełnie się do tego nie nadaję. Przekonałem się zatem, że dla wszystkich będzie najkorzystniej, jeżeli owi najlepsi z ludzi będą spotykać się ze sobą nawzajem, w dowolnych konfiguracjach, z dogodną dla siebie częstotliwością, którą już niech między sobą ustalają, byleby tylko na wieki wieków pozostawili mnie w spokoju.
Robi mi się niedobrze, kiedy stają mi przed oczami urywki wspomnień z tamtych spotkań. To były straszne spotkania, przykre spotkania, podczas których mogłem czuć się wyłącznie nienaturalnie. Oni to zapewne zauważali i sami czuli się z mojego powodu okropnie. Zadręczaliśmy więc siebie wzajemnie, przywodziliśmy siebie wzajem do kresu wytrzymałości, i żadna ze stron nie miała z tego żadnego pożytku. Nigdy, już nigdy więcej nie otworzę żadnemu z nich drzwi.
Wyjątek mogę zrobić tylko dla polecanych przez moją administrację dwóch wykwalifikowanych robotników o zadziwiająco szerokim zakresie specjalizacji, którzy w ciągu ostatnich dziesięciu lat wykonywali najrozmaitsze prace w moim mieszkaniu. Miałem więc szansę obserwować ich przy pracach montażowych i konserwacyjnych nad instalacją hydrauliczną, ciepłowniczą, ale także gazową, i w żadnej z tych ról nie dali mi powodu do słowa krytyki, przeciwnie, zawsze byłem pod wielkim wrażeniem ich profesjonalizmu, a także, o czym warto wspomnieć, wysokiej kultury osobistej. Jeden z nich jest niski, bystry i dowcipny, i to z nim prowadziłem zwykle wszystkie negocjacje, od niego wysłuchiwałem precyzyjnych, ale zawsze przystępnie przedstawionych, wyjaśnień. Drugi jest wielki i łagodny, wręcz nieśmiały, jakby zawsze lekko zawstydzony. Odzywa się rzadko, a kiedy to już robi, mówi z silnym akcentem, wskazującym na pochodzenie z północno-wschodniej części kraju. Obaj budzą moją ogromną sympatię, ale nie wiem, jak mógłbym im to okazać, i obawiam się, że może już nigdy nie będę miał po temu okazji.