Umiłowany

Zastawiałem na niego pułapki, paliłem świece, składałem obiaty. Wzywałem go, łkałem: przyjdź, przybądź. Czołgałem się po ziemi, tarzałem w brudzie, by okazać mu swoją pokorę, zrzuciwszy odzienie tańczyłem dla niego taniec dziki, rozdygotany. Biłem dla niego w bębny ze skór dzikich bestii, dąłem w wierzbowe piszczałki. Czekałem cierpliwie, zapadając się głęboko w poplamiony czerwony fotel, z wzrokiem twardo wbitym w wyimaginowany punkt na ścianie, na lewo od portretu mojej matki, i krążyłem po domu jak zwierz w klatce, trawiony tęsknotą, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. W pustych pokojach rozlegał się głos, czyj głos, mój głos, szepczący modlitwy, zaklinający, żebrzący: przyjdź, przybądź. Budziłem się z głębokiego snu – a śniłem zawsze tylko o nim – przekonany, że słyszę z dołu jakieś trzaski czy postukiwania, i zrywałem się z łóżka, by po skrzypiących w ciszy zakurzonych schodach zbiec do drzwi, ale na ganku nie zastawałem nikogo. Czy to ty, czy jesteś tu, pytałem, rozglądając się, wychylony poza framugę, macając powietrze, ale słowa te, czyje słowa, moje słowa, ginęły w nocy, pożerała je noc. Tylko ciche odgłosy skrzydeł owadów wirujących wokół lampy nad drzwiami, i dziwny zapach ziół przynoszony przez wiatr z ogrodu. Noce były zimne mimo letniej pory, a może to moje ciało oduczyło się wytwarzać ciepło. Przyjdź, przybądź, jęczałem, tuląc się do podłogi, drapiąc chropowatą ścianę, bez ciebie nic się nie da, bez ciebie na nic to wszystko.

Zdarzało się czasem, bardzo rzadko, że ktoś naprawdę stukał do moich drzwi, ale za dnia, tylko za dnia, wiedziałem więc z góry, że nie mógł to być on. Nie zawsze otwierałem, nie zawsze czułem się na siłach, nie zawsze pozwalały mi na to okoliczności. Rudy listonosz przyjeżdżał na starym rozklekotanym rowerze i przez szparę w uchylonych drzwiach podawał mi koperty, które od razu odkładałem do ciemnozielonej szkatułki, nigdy ich nie otwierając. Mój wzrok był zbyt słaby, by czytać pismo. Zresztą zgubiłem gdzieś mój nóż do papieru z rzeźbioną rękojeścią, cenną pamiątkę rodzinną. Domyślałem się słów, czyich słów, obcych, drażniących słów w tych listach, to zapewne moje siostry pisały z zagranicy o koncertach i chorych dzieciach. Przychodził też do mnie sąsiad, podobno daleki mój kuzyn, i pytał o jakieś przedmioty, których od dawna nie posiadałem. Obaj, listonosz i sąsiad, mówili mi, że postarzałem się, pobladłem, że wyglądam na chorego, chociaż widzieli mnie tylko przez szparę w uchylonych drzwiach. Nie chciałem zapraszać ich do środka, nie chciałem, by powiedzieli ludziom, jak wyglądał teraz mój dom, mój dom rodzinny, nie chciałem, by zobaczyli, jak daleko sprawy zaszły, do czego się doprowadziłem. Sąsiada zapytałem raz, czy mógłby przynieść mi coś do jedzenia, i przez szparę podałem mu wymięty banknot, który znalazłem na dnie szuflady biurka w pokoju gościnnym. Spróbowałem zjeść część tego, co mi przyniósł, ale natychmiast to zwymiotowałem, prosto na podłogę; reszta pozostała rozgrzebana na stole w kuchni i wkrótce zaczęła gnić, wabiąc rój much. Od tej pory nie jadłem niemal nic, tylko to, co wyrosło w moim własnym ogrodzie, tylko to, co samo do mnie przypełzło, przyleciało. Mój organizm odzwyczaił się od strawy pochodzącej ze świata na zewnątrz, zbuntował się przeciwko niej.

Od dawna nie wychodziłem dalej niż do ogrodu, chociaż mogłem wychodzić, wolno mi było wychodzić, chcę to podkreślić, moje nogi, chociaż słabe, zwłaszcza lewa, wciąż poruszały się, gdy tego sobie zażyczyłem, jedna za drugą, poruszały się tak szybko, jak chciałem, nie w tym leżał mój kłopot. Wiedziałem natomiast, że nawet gdybym i wyszedł, byłoby to zawsze tylko wyjście pozorne, iluzja wyjścia, nie wskórałbym niczego takim wyjściem. Idąc sam, mógłbym iść i iść nie wiadomo jak długo, a pozostałbym wciąż w tym samym miejscu, pozostałbym wciąż tutaj, wewnątrz. Aby zdało się to na cokolwiek, to on musiałby mnie wyprowadzić, jak dawniej, on jeden, musiałby wziąć mnie mocno za rękę i powieść, pociągnąć za sobą, po ścieżce, której tylko on potrafił dopatrzyć się pośród wysokich traw. Choćbym własnymi siłami zdołał trafić tam, dokąd zawsze chodziliśmy razem, choćbym zdołał sam odnaleźć, rzecz nie do pomyślenia, ruiny domu z czerwonej cegły przy piaszczystej drodze na skraju sosnowego lasu, domu, który podobno należał niegdyś, zanim jeszcze przyszedłem na świat, do kogoś z mojej rodziny, bez jego towarzystwa nie zdałoby się to na nic, nie zyskałbym nic, a tylko dotkliwiej doświadczył swojego osamotnienia.

Kiedy ostatni raz mnie odwiedził, ile już czasu minęło, odkąd mnie opuścił? Wertowałem grube zeszyty w wielokolorowych oprawach w poszukiwaniu odpowiedzi, ale zapomniałem, na czym polegał mój system, który wtedy, w szczęśliwszych czasach, obmyśliłem, by zmylić ewentualnych szpiegów, nie wiedziałem więc już, co oznaczał który kolor, i które ze słów były rzeczywiście moimi słowami, a które słowami kłamliwymi i zwodniczymi. To mój dziad, który przez wiele lat służył jako oficer sztabowy, wprowadził mnie w tajniki szyfrów, objaśnił mi, że można mówić niezrozumiale, że można mówić cudzymi głosami, aby powiedzieć to, co naprawdę chciało się powiedzieć. Przerzucałem więc tamte papiery, ale rozumiałem z nich bardzo niewiele, dziwne słowa, odległe słowa, mój wzrok był zresztą zbyt słaby, by czytać pismo, docierały do mnie tylko fragmenty, których znaczenia nie potrafiłem odgadnąć: „arcymistrzowska operacja”, „upragniona koniunkcja”, „najciemniejsza dedukcja”, „wysokie prawdopodobieństwo powodzenia”. Towarzyszące im ilustracje, kreślone pewną i wprawną ręką, czyją ręką, niepodobna, aby moją, symbole i skomplikowane diagramy jak gdyby botaniczne, czarne, kolczaste wici i pnącza, w niczym nie pomagały, nie pomagały w niczym, potęgowały tylko moją frustrację. W bezsilnej złości wyszarpywałem karty z wielokolorowych zeszytów i pogniecione, podarte rozrzucałem je po podłodze. I po co to wszystko, co chciałem niby osiągnąć, i tak nie znałem przecież obecnej daty, było lato, późne, zimne lato, to wszystko, co wiedziałem, brakowało mi punktu odniesienia.

Gdy później, po wielu godzinach czy dniach strawionych na bezowocnych próbach, na bezsilnych poszukiwaniach, powróciłem do pracowni i przysiadłem na krześle w otępieniu i rezygnacji, schyliłem się i podniosłem jedną z owych wydartych kart, zapisaną od brzegu do brzegu pismem splątanym, pajęczym, i choć nie potrafiłem go odczytać, począłem wyobrażać sobie słowa, szalone słowa, jakimi mogło ono przemawiać. Ten dom jest jak czaszka, mówiło pismo, mieszkam w czaszce, okna i drzwi stanowią otwory, ale zostały ciasno zamknięte, przez takie otwory nic nie może się przedostać, nic nie może przeniknąć przez nie do wnętrza czaszki. Zupełnie odwrotnie niż tamten dom, rozsypujący się ceglany dom pośród sosen, w którym od dawna nie ma już dachu, jest to więc dom otwarty na nocne niebo, dom, do którego nocne niebo spływa przez wszystkie szpary i ziejące dziury, nasączając go częścią swojej istoty; tamten dom, gdzie podłoga dawno się zapadła, odsłaniając zarośniętą wysokimi roślinami piwnicę, odsłaniając skrzętnie skrywane przed wzrokiem profanów wnętrze ziemi. Tam odbywają się najpiękniejsze, najczarniejsze misteria, tam dopiero, w punkcie spotkania nieba i ziemi, świat ujawnia swoje prawdziwe oblicze, oblicze jaśniejące blaskiem, pełne grozy i splendoru. I tylko on, on jedyny, potrafił mi to ukazać, tylko tam, w tym jednym miejscu, przy użyciu swoich specjalnych metod, których nikt prócz niego nie potrafiłby powtórzyć. Tamten dom, przy piaszczystej drodze, stojący już niemal w lesie, pachnący igłami i żywicą, należał kiedyś wprawdzie ponoć do mojej rodziny, ale rodziny dalszej, nie znanej mi, nie był więc moim domem rodzinnym, i ta różnica wystarcza, aby mnie zadowolić, mówiły słowa, których nie potrafiłem odczytać, chociaż mrużyłem oczy.

Łapałem się za głowę, zatykałem uszy, gdy głosy, czyje głosy, podłe głosy, mówiły mi: on cię zostawił, on nigdy już nie powróci, wszystko stracone. Biegałem wtedy od pokoju do pokoju, wyjąc, by je zagłuszyć, a one przedrzeźniały mnie pośród rechotów. On wróci, musi wrócić, wrzeszczałem, aż zdarłem sobie gardło, nie może tak być, aby nie powrócił, odwołajcie to natychmiast. Wreszcie, w momencie nadzwyczajnej jasności umysłu, zdałem sobie sprawę, kto do mnie mówił, to były głowy z portretów, a wszystkie miały moje rysy, nienawistne rysy, patrzyły na mnie drwiąco moimi oczami i śmiały się ze mnie moimi ustami, to było nie do zniesienia, zrywałem je ze ścian, dźgałem je zdobionym nożem, który nagle pojawił się w mojej dłoni, cenną pamiątką rodzinną, ciąłem płótno na strzępy, pozbawiałem paskudne głowy oczu i ust, aby nie mogły mnie więcej śledzić, aby nigdy już ze mnie nie szydziły. Dysząc, powoli podniosłem się na nogi po zwycięskiej walce, tylko po to, by ku bezgranicznej rozpaczy stwierdzić, że nie wszystkie głosy ustały, że wciąż jeszcze jeden, donośny głos przemawiał do mnie gdzieś z góry, z piętra: jesteś teraz zdany tylko na siebie, teraz wszystko jest w twoich własnych rękach. Słaniając się, wsparty o poręcz, wdrapałem się po pokrytych kurzem schodach na piętro, i tam, w mojej sypialni, stanąłem naprzeciw dużego zwierciadła w mosiężnej ramie. Obraz, który w nim ujrzałem, wydał mi się obelżywy, nienawistny; wziąłem rozpęd i rzuciłem się nań całym ciężarem ciała. Chwilę później, gdy kuliłem się z bólu na podłodze, jeden z zakrwawionych odłamków szkła przyciągnął moją uwagę – i dostrzegłem w nim coś, co mocą niejasnych skojarzeń przywiodło mnie do pomysłu, którego wcześniej nie próbowałem.

Doprowadziwszy się do porządku – w szafce w łazience udało mi się znaleźć rolkę bandażu – pokuśtykałem do pracowni. Z wosku pszczelego utoczyłem niewielki walec i paznokciami wydrapałem na nim znaki, których kształty znałem teraz lepiej niż swój własny podpis. Owinąłem go struną od pierwszej, uczniowskiej wiolonczeli mojej starszej siostry, a w wyżłobionej palcem dziurze upchnąłem pukiel jasnozłotych włosów siostry młodszej. Na szczycie zatknąłem zaś dwa ptasie pióra. Piór było w moim domu pod dostatkiem. Zaniosłem ten posążek do pokoju, w którym zmarła moja matka, i ostrożnie ustawiłem go na przykrytym koronkami łóżku. Sycząc z bólu, klęknąłem i splotłem dłonie, wsparłszy łokcie na materacu. To moja ostatnia prośba, ostatnie błaganie, odezwałem się głosem cichym, zdławionym. Było wokół tak ciemno, tak cicho, że na dźwięk własnych słów czułem się nieswojo. W owym pokoju, do którego zaglądałem bardzo rzadko, do którego zapuszczałem się wyłącznie w ostateczności, unosił się nieprzyjemny zapach brudnej wilgoci. Noc znów przyniosła ze sobą ten nieziemski, niezrozumiały chłód, i moim ciałem wstrząsały dreszcze. Nie widzę dla siebie żadnej innej szansy, powiedziałem. Usłysz mnie, zlituj się nade mną. Przyzywam cię, przybądź. Oddam ci wszystko, wszystko co mam, ujawnij się tylko, choćby ten jeden, ten ostatni raz.

Przez boleśnie długą chwilę słyszałem tylko oddech, czyj oddech, mój własny, niespokojny oddech, i myślałem już, pełen żalu, że poniosłem ostateczną, druzgocącą klęskę, i gotów byłem zaraz ze sobą skończyć – lecz oto posążek począł topnieć, jakby przystawiono do niego płomień, i w tym samym momencie coś poruszyło się w spowitym mrokiem kącie pokoju, wpierw bardzo powoli, jak budzący się ze snu niedźwiedź, lecz zaraz odzyskało grację, nabrało kształtu i zbliżyło się, ledwie muskając podłogę, w moim kierunku. Serce załomotało mi w piersi. To on, to on, mój umiłowany, stał nagle po drugiej stronie łóżka, uśmiechając się do mnie tym samym tajemniczym uśmiechem, który od niezliczonych dni widziałem, ilekroć zmrużyłem powieki. Nagi, cały czarny, jak smoła, o wspaniale zarysowanych muskułach, i tak wysoki, wielki, górujący nade mną, klęczącym. Być może był tam przez cały czas, w tym ciemnym kącie pokoju, a tylko mój psujący się wzrok nie pozwalał mi go dojrzeć. Przyszedłeś, szepnąłem. Oto jesteś, nareszcie. Poczułem, że po policzku spływa mi łza.

Co jeszcze gotów jesteś mi oddać, co jeszcze masz mi do oddania, pozostało ci tak bardzo niewiele, zagrzmiał głos, czyj głos, głos, za którym tak bardzo tęskniłem, głos piękny i bezwzględny, pełen siły i niewzruszonej pewności. Tak bardzo niewiele ci pozostało, twoje ciało jest słabe, twój umysł zmącony, twoje zmysły przyćmione. Nie masz dla mnie już nic, skończyłeś się, narażasz mi się tylko swoimi smętnymi zawodzeniami. Dlaczego mnie opuściłeś, dlaczego pozostawiłeś mnie samego na tak długo, nie potrafiłem żyć bez ciebie, zaskowyczałem na to z wyrzutem. Trzeba nam dopełnić, co zostało rozpoczęte, powrócić do tego, co zostało przerwane. Po chwili dodałem szeptem: weź wszystko, pozwalam ci zabrać wszystko, co jeszcze dla siebie znajdziesz. Nie odpowiedział nic, ale z jego twarzy poznałem, że wielkodusznie przystaje na moje prośby. Moje nozdrza wypełniała woń świeżo roztopionego wosku, spalonych włosów i piór.

Podniosłem się z klęczek i przeszliśmy do salonu. Z rozbawieniem patrzył na resztki obrazów i truchła ptaków, ptaków dużych i małych, burych i kolorowych, w różnych stadiach rozkładu, rozrzucone bezładnie po dywanie, między meblami, ze skrzydłami rozłożonymi szeroko, jak do lotu. Czy naprawdę myślałeś, że tym właśnie mnie zadowolisz, zapytał tonem nagany. Odchodziłem od zmysłów, nie umiałem znaleźć dla siebie zajęcia, odrzekłem niepewnie. Wiedziałem, że nie uwierzyłby mi, gdybym próbował powiedzieć mu prawdę: nie ja ukręcałem im głowy, same przylatywały tu umrzeć. Gestem dłoni uciął tę rozmowę, jakby chciał dać do zrozumienia, że czas ucieka, a nas czekają sprawy daleko poważniejsze. Wyruszymy za trzy dni, powiedział, teraz zaś musisz oddać się przygotowaniom, musisz zostać oczyszczony. I rozpoczął nade mną swoją słodką pracę, jak pająk nad schwytaną zdobyczą.

Stanął za mną i delikatnie położył dłonie na moich ramionach. Posłusznie siadłem w poplamionym czerwonym fotelu i schyliłem głowę. Obciął mi włosy moim nożem z rzeźbioną rękojeścią, ścięte kosmyki rzucając na dywan, po czym zanurzył mi w karku swoje długie i spiczaste palce, i począł sączyć prosto we mnie treści tajemne, upragnione. Po całym moim ciele rozlała się niebiańska błogość i ulga, i usłyszałem, jakby dochodzący z bardzo daleka, swój głos, głos młodszy, silniejszy, odmieniony: radujmy się, powróciły dni szczęśliwe. Gdy minął odmierzony czas, umiłowany mój oświadczył: potrzeba ci nowych oczu, i wydłubawszy pazurami moje zużyte i zepsute gałki oczne, brutalnie wcisnął w ich miejsce dwa czarne brylanty. Jęczałem głośno w ekstazie. Długo nie widziałem nic, tylko ciemność, ale powoli, bardzo powoli, poczęły rysować się na jej tle kształty nowe, intrygujące, o pulsujących tęczowych konturach. W trakcie owych trzech dni, dni szczęsnych zwiastunów i pomyślnych przemian, nie mogłem się poruszać, moje członki były zmartwiałe, wrośnięte w materię fotela. Przez ten czas karmił mnie gorzkim mlekiem, które łapczywie chłeptałem prosto z jego piersi.

Unieruchomiony, pogrążony w medytacjach o nadchodzących rozkoszach, nie traciłem jednak do reszty kontaktu z rzeczywistością. Przez mur mojego skupienia przebijały się drażniące, obce dźwięki, inne niż mój i jego oddech. Słyszałem, jak ktoś uporczywie człapał za oknem. To intruzi wrodzy naszym poczynaniom, zapewne rudy listonosz i sąsiad, daleki mój kuzyn, zazdrośni o naszą wspólną radość, próbowali przedostać się do środka i szukali drogi wejścia, by wydrzeć nam nasze tajemnice. Listonosza zdradzał jego rower z nienaoliwionym łańcuchem, który wszędzie prowadził ze sobą. To znowu odzywało się żałobne, skrzypiące rzępolenie dręczonych smyczkiem strun. Moje dwie siostry powróciły z zagranicy i krążyły wokół domu ze swoimi wiolonczelami, próbując zwabić mnie na zewnątrz, nim moje przygotowania dobiegną końca. Ich niesforne dzieci, blade i wychudłe od przebytych chorób, zawodziły bełkotliwie do taktu. Nie dałem się jednak skusić ani rozproszyć, nie sprzeniewierzyłem się, trwałem na swoim miejscu, wierny tylko jednemu, ukochanemu głosowi, który powtarzał mi z niezłomnym spokojem: pozostań wytrwały, pozostań cierpliwy.

Aż przyszła wreszcie wyczekiwana noc, noc naszej wielkiej, wspaniałej wyprawy. Powstałem z fotela i stwierdziłem, że nie czuję już bólu ani zmęczenia w nogach, nawet w lewej, moje ciało odzyskało dawny wigor i sprawność. Otworzyłem szeroko swoje nowe oczy i ujrzałem jego uśmiech i wyciągniętą w moją stronę dłoń. Ująłem ją ufnie, splatając palce z jego palcami, i sam uśmiechnąłem się szeroko. Strumień jakiejś gęstej substancji utoczył mi się przy tym z ust, zacisnąłem je więc na powrót i wstydliwie otarłem twarz rękawem. Wyszliśmy razem na ganek. Rozejrzałem się. Wszystko wokół odmieniło się w sposób subtelny, ale znaczący. W lampie nad drzwiami przepaliła się żarówka i nie kręciły się już wokół niej żadne owady. Uroczystym, powolnym krokiem przeszliśmy przez ogród, w którym nie potrafiłem rozpoznać żadnej z roślin, ani śladu po moich drzewkach morelowych, po mojej lawendzie, lubczyku, szałwii; zastąpiły je jakieś łodygi czarne, cierniste, splątane. Zawierał się w tym pewien znak, pewien symbol, ale nie było dla mnie jasne, do czego należy go odnieść. Przestąpiliśmy furtkę. Zadarłem głowę. Głos, jakiś daleki, zduszony głos, pytał: co stało się z księżycem, co stało się z chmurami, co stało się z gwiazdami. Odpowiedziało mu milczenie.

Dobrze było znów czuć chłodny wiatr na twarzy, starą ziemię pod stopami i jego rękę w mojej. Długo szliśmy drogą, inną zupełnie niż droga z moich wspomnień, cóż jednak liczy się moje zdanie o drogach, skoro tak długo nie opuszczałem własnego domu. Mijaliśmy góry żwiru i piachu, i skupiska jakichś białych wypchanych worków. Ktoś, być może mój ojciec, objaśniał mi kiedyś przeznaczenie takich worków. Młode sarny wychodziły z zarośli i kłaniały się nam, po czym padały martwe. Zastanawiałem się: jak mogę to wszystko widzieć, skoro brakuje światła? To, co widziałem, jawiło się tylko jako migotliwe kontury, kolorowe powidoki, na tle jednolitej czerni. Już wkrótce wszystko się wyjaśni, już wkrótce wszystko się dopełni, odpowiadał mi jakiś pocieszający głos, a może tylko ja sam to myślałem. Po jakimś czasie skręciliśmy prosto w wysoką łąkę, w miejscu, w którym nikomu innemu nie przyszłoby na myśl, by skręcić. On jednak widział, którędy należy iść, a ja miałem go przy sobie.

Szedł ze mną za rękę, ale czułem się jak cielę prowadzone na rzeź na postronku. Powiedz, że teraz już mnie nie opuścisz, że nigdy już nie pozostawisz mnie samego, szeptałem, mocno ściskając jego dłoń. Nie odpowiadał nic, tylko uśmiechał się kpiąco, z zaciśniętą szczęką, z wzrokiem wbitym wprost przed siebie, w stronę sosnowego lasu; moje serce wciąż było jednak pełne nadziei.