Karczoch

Drzwi tego mieszkania, podobnie jak ściany na klatce schodowej, pokryte są grubą warstwą farby w kolorze szaroseledynowym, przywodzącym na myśl powłokę patyny na cmentarnym pomniku, placki porostu na spękanej korze starego drzewa, kosmatą pleśń wykwitłą na wczoraj jeszcze świeżej brzoskwini czy pasma formujące się wzdłuż naczyń krwionośnych na bladej skórze trupa w pierwszych fazach procesu gnilnego. Zamontowano w nich niedawno trzy nowe, solidne zamki, widok niespotykany w tej ubogiej kamienicy, jak można przypuszczać – oddziałujący na ewentualnych włamywaczy raczej kusząco niż zniechęcająco; ponieważ jednak nikomu dotąd nie udało się ich sforsować, do wnętrza możemy dostać się tylko w naszych marzeniach.

Tutaj ściany są białe, ale wciąż pozostaje coś z wrażenia tamtego koloru, coś trwalszego niż sam powidok. To wyjątkowo chłodne światło, właściwe pochmurnym porankom, przebija się przez cienkie jasne zasłony, podobne do całunów lub kawałków gazy, jakie zakładało się na słoiki ze schwytanymi motylami i ślimakami, i sprawia, że mieszkanie to wygląda, jakby było zanurzone głęboko pod wodą. Efekt jest tak sugestywny, że powietrze zdaje się tu stawiać opór, spowalniać i ograniczać ruchy.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to gęsty biały kurz leżący na wszystkich meblach i podłodze. Nie jest jasne, jaką drogą mogło się go dostać tutaj tak wiele, ale i sama jego struktura, jeżeli zechcemy zbadać ją z bliska, okazuje się zaskakująca. W jego składzie nie ma prawie wcale włókien, włosów ani martwych komórek naskórka; na ile można to stwierdzić gołym okiem, bez użycia fachowej aparatury, jest to w znacznej mierze jednolity pył pochodzenia mineralnego.

Wydłużony przedpokój rozgałęzia się w trzech kierunkach. Drzwi do pokoju na wprost są szeroko otwarte i do niego zaglądamy najpierw. Wspomniany kurz czy też pył okrywa tu przede wszystkim wąskie, niepościelone łóżko, wysoką komodę i ustawione pod oknem biurko. Wystrój ten wydaje się bezosobowy, anonimowy, i mamy nadzieję, że ustawione na biurku ramki ze zdjęciami zdołają powiedzieć nam coś więcej. Odnajdujemy w nich czarno-białe fotografie kwaśno uśmiechniętego umundurowanego mężczyzny na tle brzozowego lasu, poważnej dziewczynki w długiej, staromodnej sukni oraz studyjny portret pary małżonków. Welon panny młodej jest długi i misternie udrapowany. Zdjęcia te, chociaż tylko pośrednio, dają nam pewne wstępne wyobrażenie o lokatorze tego mieszkania, naprowadzają nas przynajmniej o tyle, że zdają się potwierdzać, że jest to człowiek wywodzący się spośród innych ludzi, powiązany jakoś z innymi ludźmi, o ile oczywiście nie zostały przez niego kupione z rozłożonego na ziemi bazarowego stoiska. Oprócz nich nie ma tu żadnych osobistych drobiazgów, żadnych gazet ani książek. Możemy najwyżej założyć, że w tym pokoju ktoś ubierał się i rozbierał, kładł się spać i wstawał, i czasem może siadał przy biurku, a następnie się od niego podnosił. W szufladzie biurka moglibyśmy natrafić na dokumenty i rachunki, z których dałoby się odczytać nazwisko lokatora; nazwisko to jednak nic by nam nie powiedziało i niczego nie wytłumaczyło. Rośliny w czterech dużych donicach na kamiennym parapecie są martwe; wciąż zielone liście zwieszają się z pogiętych łodyg jakby w przedłużonym geście rezygnacji.

Wychodzimy z pokoju, skręcamy w prawo, mijamy drzwi łazienki, w której nie znaleźlibyśmy chyba nic ciekawego, i trafiamy do kuchni. Białego pyłu jest tu trochę mniej, panuje za to nieporządek innego rodzaju. Jest oczywiste, że od dawna nikt tu nic nie jadł i nie gotował. Gdybyśmy zajrzeli do lodówki, natknęlibyśmy się na wydzielające obrzydliwy smród gnijące resztki. Jedzenie w pewnym momencie przestało być istotne. Pomieszczenie zostało zaadaptowane na laboratorium, a ściśle rzecz biorąc, na wylęgarnię, choć do tego wniosku dojdziemy dopiero za chwilę. Wszystkie poziome powierzchnie, łącznie z opuszczoną pokrywą kuchenki, zastawione są butelkami i słoiczkami pełnymi kolorowych proszków i płynów oraz rozmaitymi naczyniami i instrumentami, niektórymi bardzo specjalistycznymi, noszącymi nazwy, których uczono nas kiedyś w szkole, ale które wyparowały nam już z pamięci, przemieszanymi jednak z przedmiotami najbardziej powszednimi, obecnymi w tej kuchni od zawsze, takimi jak kraciasta szmatka, niebieski plastikowy lejek czy srebrne łyżeczki, brudne i skorodowane od kontaktu z substancjami z butelek i słoików. Pomiędzy nimi góruje stojące w samym centrum okrytego ceratą stołu olbrzymie akwarium wypełnione jakąś ciemną i mętną cieczą. Gdy podchodzimy zbadać ją z bliska, okazuje się, że nie jest to wcale ciecz, ale gęsty czarny dym, którego ciążące ku dnu kłęby dziwną mocą trzymają się pomiędzy grubymi szybami i nie próbują ich opuścić. Tuż obok akwarium leżą zdjęte z jego wierzchu lampy oraz oprawiony plik odbitych na ksero kartek kratkowanego papieru zapisanych lekko pochyłymi drukowanymi literami. Podobne kartki widuje się czasem przyklejone do ulicznych latarń, skrzynek rozdzielczych czy ścian w przejściach podziemnych; autorzy ich skarżą się na okrutne tortury, jakim poddawani są przez nieznane siły, sączące do ich domów trujące gazy i kontrolujące ich myśli. Kartki w tym pliku różnią się od tamtych treścią, choć niekoniecznie stylem. Udaje się nam przeczytać raptem kilka pierwszych stron, zanim odkładamy je, znużeni i skonsternowani. Tekst początkowo ma formę listu; nieznany nadawca dziękuje za wniesienie opłaty członkowskiej, wita w strukturach niewymienionego z nazwy stowarzyszenia i informuje o przesłanym w załączeniu przedmiocie określanym wyłącznie jako „egzemplarz”. Kolejne strony zawierają coraz bardziej techniczną czy po prostu bełkotliwą instrukcję hodowli i pielęgnacji owego egzemplarza. Ilustrują ją skomplikowane, rozmyte nieco w procesie kopiowania diagramy, opatrzone takimi podpisami, jak „dręczenie materii”, „unia segmentów”, „wzbudzenie i podnieta”, czy „namaszczanie dorosłego osobnika”.

Pełni obaw opuszczamy kuchnię i kierujemy się w stronę zamkniętych drzwi z mleczną szybą po przeciwnej stronie przedpokoju. Potrzebujemy chwilę odczekać, nim odważymy się je otworzyć.

Wszystkie sprzęty w tym pokoju zdają się ciążyć ku ziemi ze zwielokrotnioną siłą. Przesunięcie czy podniesienie któregokolwiek z nich wymagałoby chyba nieziemskiego trudu. Tu, jeszcze bardziej niż w poprzednich pomieszczeniach, czujemy się, jakbyśmy zwiedzali muzealną ekspozycję, modelowe mieszkanie z dawniejszych czasów, w którym przedmioty zostały przytwierdzone do powierzchni mebli klejem albo śrubami.

Unosi się tu słodki, ale nieprzyjemny zapach, przypominający nam odwiedziny w szpitalnych salach i kojarzący się przez to ze śmiercią. Staramy się oddychać jak najpłycej, przeczuwając, że w przeciwnym razie chwyciłyby nas torsje.

Biały pył, którego z całą już pewnością nie można mylić ze zwykłym domowym kurzem, przykrywa tu wszystko grubą warstwą, do cna zacierającą kształty niektórych przedmiotów. Na podłodze uformowały się wręcz niewielkie jego spiętrzenia, miniaturowe wydmy na pustyni wyrosłej na wciąż przeświecającej gdzieniegdzie wykładzinie.

Pod ścianą naprzeciwko stoi duży tapczan z prawdopodobnie beżowym obiciem. Nasz wzrok zaraz przenosi się jednak na ustawiony do nas profilem fotel należący tego samego kompletu. Na fotelu tym spoczywa pochylony do przodu, z brodą opuszczoną na klatkę piersiową i ze zwieszonymi bezwładnie ramionami, zupełnie nagi i przeraźliwie chudy mężczyzna. Wygląda na bardzo starego, chociaż pozory mogą mylić. Sam wiek nie zdołałby wysuszyć skóry tak dalece, tak głębokimi poznaczyć ją bruzdami. Musiały tu zadziałać jakieś czynniki obce, dodatkowe. Wbrew naszemu pierwszemu wrażeniu mężczyzna nie jest wcale martwy; nie tylko zauważamy bardzo delikatny ruch klatki piersiowej, ale zbliżywszy się nieznacznie słyszymy dobiegający z jego ust nikły szept, jak szemranie odległego strumyka. Nic z niego nie rozumiemy, nie udaje się nam wychwycić nawet pojedynczych słów, ale samym swoim rytmem przypomina nam śpiew albo podniosłą deklamację.

Cofamy się, spłoszeni nagłym poruszeniem. Mężczyzna drgnął, wierzgnął, jak ktoś, kto na moment przebudza się z głębokiego, gęstego snu, by przebłyskiem świadomości uchwycić jedną, jedyną myśl, i zaraz ją zapomnieć, pogrążając się na powrót we śnie.

Dopiero teraz spostrzegamy, że z karku mężczyzny wybiega wić czy macka o grubości zbliżonej do węża ogrodowego i znikająca gdzieś z boku. Musimy obejść fotel, aby sprawdzić, co znajduje się na jej drugim końcu. Jest to leżący na podłodze obły obiekt, większy od arbuza, ale mniejszy od piłki plażowej, ze wszystkich znanych nam form najbardziej przypominający ogromny kwiat karczocha z nastroszonymi twardymi łuskami. Gdybyśmy go obrócili, ujrzelibyśmy u spodu kilkanaście par krótkich, szczątkowych odnóży. Nazwiemy go Gościem, bo jeżeli cokolwiek pewnego można o nim powiedzieć, to że nie pochodzi z tych stron.

Rozumiemy, że macka lub wić Gościa wwierciła się w skórę na szyi mężczyzny i przebiła do jego rdzenia kręgowego, co odpowiada zapewne za jego obecny kataleptyczny stan, a prawdopodobnie tłumaczy także, jak udało mu się tak długo przetrwać bez jedzenia i picia. Natura relacji między Gościem a mężczyzną musi jednak pozostawać dla nas zagadką. Potrzeba by było długich badań, badań, na które nie możemy sobie teraz pozwolić, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, czy mamy tu do czynienia z przypadkiem symbiozy czy parazytyzmu. Wszystko, co możemy na ten temat powiedzieć, z konieczności musi mieć wymiar spekulacji.

Oto ktoś, myślimy sobie, patrząc na mężczyznę, kto wpierw nie mógł poczuć się szczęśliwy, dopóki nie włożył sobie do uszu zatyczek, kto następnie musiał zakładać sobie na oczy szczelną przepaskę, i wciąż mu to jeszcze nie wystarczało, kto marzył o utracie władzy w członkach i o zatonięciu w najczarniejszej głębinie, kto pragnął coraz bardziej odgradzać się, zabezpieczać przed zaburzeniami z zewnątrz, i teraz poczynił tylko kolejny krok na tej drodze.

Myślimy też, że może nie jest stosownie mówić z osobna o mężczyźnie i o jego Gościu, że może od momentu ich złączenia stanowią już tylko jeden Organizm, którego jedynym zadaniem jest śnić. Jego obecna, dwudzielna postać może zresztą stanowić zaledwie formę przejściową, która w toku śnienia zdoła przepoczwarzyć się w coś znacznie doskonalszego; niewykluczone też jednak, że Organizm już zawsze będzie trwał w tym samym bezruchu, w którym go zastaliśmy.

Zajrzyjmy do snu snutego przez Organizm. W pierwszej chwili wydaje się nam, że jest to tylko niewinny sen o nocnym niebie; orientujemy się jednak prędko, że na smolistym sklepieniu nie sposób rozpoznać żadnych znajomych konstelacji. Poza tym niebo tak doskonale czarne może być tylko w miejscu pozbawionym atmosfery. I rzeczywiście, gdy sięgniemy w sen głębiej, doczekamy się także widoku ziemi pod owym niebem, bezkresu białego pyłu, po którym wiedzie droga z płyt z czarnego połyskliwego kamienia. Gdzieś na horyzoncie majaczą stożkowate kształty, mogące należeć równie dobrze do sztucznych konstrukcji, co do formacji naturalnych.

Odnosimy wrażenie, że nie jest to jeszcze sen, w każdym razie nie właściwy sen, nie ten wyczekiwany, a jedynie jego przedsmak. Kamienna droga stanowi pas startowy, z którego śniący wzbije się dopiero ku prawdziwemu snowi.

Rozważaliśmy dotąd scenariusz absolutnej izolacji. Teraz jednak zdajemy sobie sprawę, że Organizm powstały z połączenia dwóch nieskończenie odległych form życia nie może być całkowicie zasklepiony w sobie. Pełni raczej funkcję łącznika, przenośnika; proces jego śnienia ma charakter dwukierunkowy. Coś przenika z jego snu do naszego świata; pył powoli gromadzący się w tym mieszkaniu jest przecież tym samym pyłem, który ujrzeliśmy na powierzchni odległej planety. Gdy połączone umysły lub jeden wspólny umysł Organizmu wzniosą się wreszcie na poziom prawdziwego snu, przyniosą stamtąd na pewno coś więcej, coś bardziej okazałego. Czy to skromne mieszkanie w ubogiej kamienicy pomieści owe nadzwyczajne dary? Czy trzy solidne zamki zamontowane w drzwiach zdołają utrzymać ich napór? Wydaje się to wysoce wątpliwe.

Porzucamy nasze marzenia i powracamy przed szaroseledynowe drzwi. W zamyśleniu wodzimy dłonią po ich powierzchni, muskając końcami palców świeżo założone zamki i zimną klamkę. Domyślamy się, że takich mieszkań, jak to, musi być więcej. Coś nam podpowiada, że w tym samym mieście jest ich jeszcze osiem: oczami wyobraźni widzimy je w podupadłych ruderach z obłupującymi się elewacjami, w starych blokach, których szpetoty nie ukryją żadne warstwy ociepleń, i na najwyższych piętrach najnowocześniejszych strzeżonych apartamentowców. A na tym na pewno się nie kończy; są przecież jeszcze i inne miasta.