Przysługa

Musiało być w moim wyglądzie coś niefrasobliwego i naiwnego, skoro to mnie upatrzył sobie pośród przechodniów. Poruszałem się pewnie zbyt wolno, dając poznać, że nigdzie mi się nie śpieszy. Ledwo nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnął się wstydliwie, i zastępując mi drogę przemówił:

„Przepraszam pana. Bardzo pana przepraszam. Ja panu przeszkadzam”. Nie tylko wyrazem twarzy, ale całym ułożeniem swego ciała starał się okazać zażenowanie i pokorę.

Śmiesznie krótką ręką wskazał na stojący pod ścianą duży, staromodny neseser z brązowej skóry ze złotawymi klamrami. „Pan mi pomoże. Pomoże mi pan”. Nie brzmiało to jak prośba, ale jak stwierdzenie nad wyraz godnego pożałowania faktu.

Rozejrzałem się, jakbym gdzieś na ulicy spodziewał się odnaleźć wygodny pretekst do odmowy. W pobliskiej szkole musiały skończyć się lekcje, bo chodnikami po obu stronach szły pary złożone z rodziców i dzieci z kolorowymi tornistrami na plecach. Ktoś za szybą kawiarni z rozbawieniem przyglądał się naszemu spotkaniu.

Poznając, że chcę go zbyć, tłusty człowieczek w przepoconej koszuli spojrzał na mnie błagalnie spoza okularów w drucianej oprawie i dodał: „Pan jest dobry. Pan jest miły. Nie wolno mi dźwigać ciężarów. Taksówkarz nie zgodził się wnieść tego na górę”.

Jego żałośliwy ton działał mi na nerwy, ale głośno wypuściwszy powietrze nosem, kiwnąłem głową na znak zgody i podniosłem neseser, który istotnie okazał się zadziwiająco ciężki.

„Dziękuję, dziękuję panu” – natręt niemal padł mi do nóg, załamując dłonie. „To tylko tu, tu, po drugiej stronie ulicy” – pokazał i podreptał w stronę kilkupiętrowego nowoczesnego apartamentowca, nie zważając zupełnie na samochody, hamujące przed nim z piskiem. Z kwaśną miną podążyłem za nim, taszcząc neseser.

Myślałem, że będzie wystarczyło, jeśli pozostawię go w recepcji; jednak człowieczek, zamieniwszy po cichu kilka słów z portierem, podszedł do drzwi windy i powiedział: „Proszę, pan jeszcze mi pomoże, pan wjedzie ze mną”. Wydało mi się, że portier rzuca mi znad lady szydercze spojrzenie, jakby bywał świadkiem podobnych scen już wiele razy.

W oszklonej windzie beneficjent mojej nadzwyczajnej szczodrości machinalnie powtórzył kilka razy na melodię, z jaką głaszcze się dużego psa: „Pan jest grzeczny. Pan jest miły. Pan jest dobry”. Nagle jakaś myśl zaświtała mu w głowie i tryumfalnie ogłosił: „Ja panu to wynagrodzę. Ja panu zapłacę”. Patrząc ponad jego głową na swoje odbicie w lustrze, sucho oznajmiłem, że nie będzie to konieczne.

Mieszkanie jego okazało się dużą, luksusowo urządzoną kawalerką. Panował w nim jednak dziwny nieporządek: eleganckie meble poodsuwane były od ścian i rozstawione bez ładu i składu. Sprawiało to wrażenie, jakby lokator, na podobieństwo dzikiego zwierzęcia wpuszczonego do pałacu, nie potrafił zupełnie korzystać z uroków wykwintnego wyposażenia, które go otaczało.

Ustawiłem neseser na wyłożonej lśniącymi czarnymi kaflami podłodze przedpokoju i chciałem wyjść, ale grubas powiedział: „Pan poczeka. Poczeka pan jeszcze chwilkę” i znikł za drzwiami łazienki. Usłyszałem szum odkręconej wody i coś, co zabrzmiało jak ciche szlochanie.

W głębi pokoju zauważyłem wbudowane w ściankę działową duże akwarium. Zaciekawiony, podszedłem bliżej i zapukałem palcem w szybę. W środku nic się nie poruszyło. Woda była ciemna i bardzo mętna.

Drzwi łazienki otworzyły się z impetem i wytoczył się przez nie człowieczek z ociekającymi wodą włosami i rozchełstaną koszulą. Okulary musiał zostawić w środku. Wpadł do pokoju i legł na szarej sofie, dysząc ciężko.

Nie wiedziałem, jak się zachować; minął już jednak czas, kiedy mogłem wycofać się bez słowa. Wykonując niejasny gest w kierunku nesesera, zapytałem kurtuazyjnie: „A więc powraca pan z podróży?“.

„Jakiej znowu podróży?„ – spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, po czym bezwładnie opuścił głowę na bok sofy. „Źle ze mną. Jestem bardzo, bardzo chory” – zajęczął.

„Czy mogę jakoś panu pomóc?“ – spytałem, zły na siebie, że zamiast uwolnić się od tej absurdalnej sytuacji, tylko bardziej się w nią gmatwam.

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę ze wzrokiem wbitym w sufit. Wreszcie wymówił z rozmarzeniem: „Mógłby mi pan ugotować zupy pomidorowej. Mam ochotę na pomidorówkę”.

Odpowiedziałem stanowczym tonem, że nie potrafię gotować. Zlitowałem się jednak nad nim i postanowiłem przynieść mu coś do jedzenia. Pełna kanciastych kształtów kuchnia sprawiała wrażenie nigdy nie używanej i nie odwiedzanej. Otwierałem kolejne szafki i szuflady, w niektórych zastając pustki, w innych zaś tylko schludnie rozstawione nowe naczynia. Wielka srebrna lodówka nie była nawet podłączona do prądu.

Wychyliłem się z kuchni i powiedziałem, że nie ma tu żadnego jedzenia, i że będę już wychodził, bo zabawiłem tu stanowczo za długo. Na te słowa tłusty jegomość zrobił się cały czerwony, bezładnie zamachał w powietrzu rękami, zawył niezrozumiale, po czym wykrzyczał z pretensją: „Ale-ja-chcę-po-mi-do-rów-kę!“. Zaraz potem gwałtownym ruchem obrócił się na bok i sturlał z sofy na podłogę. Przypominał teraz obłego morskiego ssaka wyrzuconego przez fale na brzeg. Począł kręcić się, wierzgać i z całej siły uderzać otwartymi dłońmi o wykładzinę. Skowyczał bezsilnie i szarpał się za włosy, jakby starając się wymusić na mnie jakąś reakcję.

Zniesmaczony tym widowiskiem, szybkim krokiem przeszedłem do przedpokoju, a stamtąd na korytarz i do windy.

Na dole portier, przyciskając guzik otwierający drzwi, wypowiedział jakieś słowa, których nie dosłyszałem.