Wieża

Dlaczego akurat nocą zdarzyło się nam przejeżdżać przez nasze rodzinne strony, nieodwiedzane od tak dawna, i dlaczego właśnie wtedy musiał rozpadać się tak rzęsisty deszcz? Liczyliśmy, że zaparkujemy pod dworcem, przejdziemy się główną ulicą do rynku, stamtąd zejdziemy w dół przez park i zajrzymy w okolice naszego pierwszego domu, aby w świetle latarń zobaczyć, co się tam zmieniło przez te wszystkie lata, a co pozostało takie samo. Przy takim oberwaniu chmury o żadnym spacerze nie może być jednak mowy. Zniechęceni i przemoknięci, po zaledwie kilku minutach heroicznego stawiania czoła ulewie, wracamy do samochodu. Dopiero przyciskając pedał sprzęgła, zauważamy, że woda jakimś sposobem zdołała przedostać się nawet do środka naszych butów, zupełnie przesiąkając skarpetki. Tego jeszcze brakuje, żeby cała ta awantura zakończyła się dla nas przeziębieniem.

Mamy już wracać do wyjazdu na główną szosę, kiedy nagle naszą uwagę przyciąga zjawisko, które wcześniej, w drodze, musieliśmy przeoczyć. W oddali, po drugiej stronie rzeki, mniej więcej na wysokości cmentarza, ale bardziej na zachód, stoi jasno oświetlona wysoka wieża z czerwonej cegły. Bylibyśmy gotowi przysiąc, że nie pamiętamy podobnej budowli z dzieciństwa, chociaż wygląda na starą, wręcz zabytkową – o ile patrząc z tej odległości, przez szybę, której nie nadążają omiatać ze strug deszczu skrzypiące wycieraczki, jesteśmy upoważnieni do wydawania podobnych sądów. Jaskrawa iluminacja wieży na tle uśpionego przedmieścia nadaje jej wygląd pozaziemski, niesamowity; nie możemy odmówić sobie zbadania jej z bliska, nawet jeśli będzie się to wiązało z nadłożeniem drogi. Zawracamy więc w stronę mostu.

Nie pomyliliśmy się, wieża znajduje się przy tej samej ulicy, co cmentarz, za stacją paliw i dużą szarą halą jakiegoś zakładu produkcyjnego. Stoi na otoczonej siatką posesji; przed ogrodzeniem jest tam jednak wąski pas podjazdu z kostki, na którym udaje się nam postawić wóz. Wysiadamy, naciągając głęboko kaptur; ulewa nie raczyła nawet odrobinę osłabnąć. Blask zamontowanych na ścianach reflektorów jest z tak bliska niemal oślepiający. Zadzieramy głowę do góry, czyniąc z przystawionej do czoła dłoni daszek mający chronić oczy przed deszczem. Sądząc z rzędów wąskich okienek, wieża ma pięć wysokich pięter; ostatnie piętro to szersza od okrągłego trzonu głowica o planie sześciokąta. Wieńczy ją spiczasty stożkowy dach. Co to za wieża, po co taka wieża? Właściwie w szczerym polu, z dala od wszystkiego? Po głowie kołaczą się nam zapamiętane skądś nazwy: wieża ciśnień, wieża kolejowa, wieża strażacka, nie wiążą się one jednak dla nas z żadnymi konkretnymi obrazami, do niczego się nie odnoszą, niczego nie tłumaczą.

Niezniechęceni przytwierdzoną do ogrodzenia żółtą tabliczką głoszącą: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY, podchodzimy do furtki i lekko za nią szarpiemy. Nie ustępuje. Tak się jednak składa, że w kieszeni naszej ortalionowej kurtki mamy od niedawna klucz, który będzie chyba pasował do zamka. Istotnie! Furtka zamyka się za nami z pełnym wyrzutu skrzypieniem, gdy przeskoczywszy kałużę, wbiegamy po kamiennych schodkach przed wysunięty portal z drewnianymi drzwiami. Otwieramy je innym kluczem z tego samego kompletu, długim, ciężkim, ozdobnym, tak samo starym, jak cała budowla.

Ledwo przestępujemy próg, we wnętrzu same zapalają się światła. Odgłosy kolejno włączających się lamp jeszcze przez chwilę dobiegają znad naszej głowy. Remont i gruntowną modernizację musiano przeprowadzić tu bardzo niedawno; wszystko wciąż błyszczy nowością. Tym bardziej nam głupio, że nanieśliśmy tu tyle błota, i wciąż jeszcze kapie z nas na podłogę. Nic na to nie poradzimy, nie będziemy przecież teraz tego wycierać. Rozpoczynamy powolną wspinaczkę po stalowej spiralnej klatce schodowej, przemalowanej na biało, z balustradą zdobioną subtelnymi motywami roślinnymi.

Cztery pierwsze piętra, okrągłe pokoje z kolumną schodów pośrodku, są identyczne i identycznie puste. Posadzkę wyłożono szerokimi deskami egzotycznego drewna. Nowe szczelne okna niemal zupełnie tłumią szum deszczu na zewnątrz. Widać przez nie tylko rozemgloną jasność reflektorów; miasteczko i noc, cały świat poza wieżą, wydają się odwołane, unieważnione. Przestrzeń wewnątrz natomiast to architektoniczna osobliwość, czekająca tylko na właściwe zagospodarowanie. Wyobrażamy sobie, że z powodzeniem można by tu urządzić niecodzienną restaurację albo może galerię sztuki. Czy, nawet jeszcze lepiej, po prostu tu zamieszkać. Dzieci na pewno byłyby zachwycone, byłaby to dla nich nieustająca zabawa. Trzeba by tylko jakoś dociągnąć wodę, zainstalować ogrzewanie… Ale o czym my w ogóle myślimy, skąd nagle takie pomysły; znaleźliśmy się tu przypadkiem, wkrótce stąd wyjdziemy i nigdy już tu nie wrócimy. Wdrapujemy się dalej po krętych schodach.

Urządzenie ostatniego piętra stanowi tak silny kontrast z ascezą niższych pomieszczeń, że z wrażenia musimy aż chwycić się poręczy schodów. Podłogę pokrywają duże płachty niebieskiej plandeki, przytrzymywane rozłożonymi na krawędziach cegłami. Na każdej z sześciu ścian wymalowano czarną farbą inny skomplikowany wzór geometryczny, nie dbając przy tym o równość czy staranność linii, co daje tylko tym bardziej obłędny efekt. Zygzaki i przeplatające się floresy wywołują optyczną iluzję ruchu, pozorując nie tylko falowanie poszczególnych ścian, ale też powolny obrót całego piętra wokół osi; wrażenie to udaje się nam odgonić tylko kilkukrotnym mrugnięciem. Sześć obiektów przypominających pękate beczki, każdy w innym kolorze, ustawiono w kątach pomieszczenia. Wyrastające z nich grube przewody, czarne liany wijące się po podłodze, łączą się w wysokiej metalowej szafie wypełnionej panelami jakiejś aparatury pomiarowej czy kontrolnej: chaos migających światełek, tuziny przycisków, suwaków i pokręteł.

Tuż przy schodach stoi stolik kawowy z lakierowanego ciemnego drewna; na blacie spoczywa zaadresowana do nas koperta. Łamiemy pieczęć i rozkładamy zapisany eleganckim, opanowanym pismem list:

„Drogi Kuzynie! Dziękuję, że pośród swoich licznych zatrudnień znalazłeś czas, aby odpowiedzieć na moje wezwanie. Intrygi moich nieprzyjaciół zmusiły mnie do porzucenia prac właśnie w momencie wymagającym największego zaangażowania. Liczę, że zdołasz dokończyć moje dzieło, zanim będzie na to za późno. Znając zresztą Twoje talenty nie wątpię, że zdążysz jeszcze do niego wprowadzić innowacje, o których ja sam nigdy bym nie pomyślał.

Uwięzione w hermetycznych pojemnikach duchy wymagają stałej regulacji poziomu przeszywającego je bólu; spadek natężenia udręki jednego z nich łańcuchowo pociągnąłby za sobą uśmierzenie mąk pozostałych, prowadząc do konsekwencji, których powagę sam jesteś chyba w stanie docenić. Szczęśliwie przed moją ucieczką zdążyłem zakończyć budowę głównego modułu mojej machiny; regulacja odbywa się więc automatycznie, wymagając najwyżej okresowego nadzoru.

Wciąż nierozwiązana pozostaje natomiast kwestia ekstrakcji i uszlachetnienia wydzielin pozostawianych przez duchy w procesie mortyfikacji ich życiowej esencji. Jak sam się przekonasz, eksperyment z kranikiem i pompą, zamontowanymi w pojemniku żółtym, zakończył się żałosną klęską. Podejście pierwotne będzie wymagało udoskonalenia. Tu właśnie wkraczasz do akcji Ty, drogi kuzynie. Potrzebne materiały znajdziesz wewnątrz sejfu ukrytego w ścianie na trzecim piętrze. Jeżeli zaś konieczne miałoby się okazać wsparcie pomocników, radziłbym zacząć poszukiwania w stołówce robotniczej obok dawnych zakładów papierniczych. Powierzam Twojej pieczy…”

Zniesmaczeni odkładamy niedoczytany list na stolik. Wszystko to może i brzmi bardzo zajmująco, mówimy sobie, ale ostatecznie to przecież bzdury. Co więcej nie przypominamy sobie, abyśmy znali autora listu; zaszło nieporozumienie: adresatem musiał być ktoś inny, noszący to samo, co my, nazwisko. Nie możemy jednak czuć się winni złamania tajemnicy korespondencji, sami przecież poniekąd padliśmy ofiarą tego zbiegu okoliczności. Przychodzi nam też teraz do głowy, że klucze, dzięki którym tu weszliśmy, również musiały trafić do naszych rąk mocą czystego przypadku; niepodobna znaleźć inne wytłumaczenie, nie mamy przecież z całą tą sprawą nic wspólnego, nie tylko nie znamy się na takich rzeczach, ale wręcz wzbudzają w nas one odrazę.

Zabawiliśmy tu w każdym razie stanowczo za długo; mieliśmy odbyć krótki, nostalgiczny spacer po mieście naszego dzieciństwa, tymczasem zboczyliśmy z drogi i wdepnęliśmy w jakąś aferę. Starczy oglądania tej wieży; zobaczyliśmy już, co najważniejsze. Jest już po północy, a czeka nas jeszcze kilka godzin jazdy. Z takim opóźnieniem raczej nie będziemy sobie mogli pozwolić na kolejny postój. W dodatku zdaje się, że naprawdę złapaliśmy przeziębienie. Od kiedy tu jesteśmy, kichnęliśmy już chyba trzy razy.

Na odchodnym zbliżamy się jeszcze do szafy z mrugającymi kolorowymi lampkami i przestawiamy na chybił trafił kilka pokręteł; nie przez złośliwość nawet, a tylko aby zaznaczyć jakoś swoją obecność, pozostawić po sobie ślad.