Muzeum Lamp Szumowych

Sarbiewski pokochał tę dzielnicę, bo z jego spacerów do niej nie pozostawały mu żadne niemal wspomnienia, i gdyby nawet zdarzyło się komuś go o te spacery zapytać, nie potrafiłby o nich opowiedzieć nic szczególnego. Było to miejsce doskonale nieciekawe, doskonale puste, odarte z pretensji do jakichkolwiek znaczeń; obszar starannie wydzielony z reszty świata, odłożony z niechęcią gdzieś na bok i pozostawiony samemu sobie, poza głównym biegiem rzeczy, który nie podzielił jednak losu wielu podobnych obszarów i nie przerodził się w skansen utrwalający obraz przeszłości, ale przeciwnie – zdawał się na każdym odcinku oferować wgląd w to, co dopiero nastanie, pod sam koniec czasów, gdy wszystko się już wyczerpie, gdy wszystko wreszcie się rozsypie. Sarbiewski chodził tam, jeżeli tylko miał na to czas, i nieodmiennie znajdował tam szczęście, którego nigdzie indziej nie było mu dane zaznać.

Po raz pierwszy trafił tam właściwie przez przypadek, gdy pewnej słonecznej niedzieli poszedł zwykłą trasą na północ od swojego domu, ale zamiast przejść po kładce na drugą stronę ulicy, pod wpływem jakiejś przekornej fantazji skręcił w prawo tuż za wiaduktem i podążył dalej wzdłuż nasypu kolejowego. Minął parking dużego supermarketu, o którym słyszał nawet od swoich sąsiadów, ale sam nigdy nie robił tam zakupów, potem przeszedł po pasach na lewo od stojącej tuż przy chodniku błękitno-białej kapliczki – z wymalowaną na cokole datą, ale bez figurki, bo ktoś widocznie musiał ją skraść – i tak dotarł do rzędu kilku podupadłych kamienic, który potem miał okazać się największą ostoją cywilizacji w całej okolicy. Już naprzeciwko tych kamienic znajdował się pierwszy dobitny przykład tego, co Sarbiewski nauczył się cenić najbardziej: terenów i obiektów pozbawionych ustalonej nazwy, na które można było patrzeć, ale z których nic nie dało się zrozumieć. Był tam więc niby jakiś gołębnik, jakieś sklecone z poszarzałych desek chatki czy składziki, opuszczony warsztat wulkanizacyjny, przed którym stał odrapany i pozbawiony kół wrak samochodu, a obok jeszcze kilka dużych zwietrzałych białych kamieni – ale nic z tego nie wydawało się kompletnym zjawiskiem, nic z tego nie stanowiło odrębnej całości, kształty te mieszały się ze sobą w jednym rozprzężeniu i wspólnie tonęły w zapuszczonej zieloności traw, żywopłotów i krzewów, a wyrastające tu i ówdzie fragmenty pordzewiałej siatki ogrodowej zdawały się pełnić funkcję wyłącznie dekoracyjną. Sarbiewski poszedł kawałek dalej wzdłuż tego, a potem głębiej w to, i wszedł w jakiś żwir, a potem w mały lasek, nie sposób inaczej tego nazwać, mały lasek pełen gęsto rosnących chudych drzewek, pomiędzy którymi dawały się wypatrzeć murowane fundamenty i pozostałości piwnic jakichś starych budynków. Oglądał to wszystko wciąż jeszcze raczej zdezorientowany niż zachwycony – że może pozwolić sobie na zachwyt, zrozumiał dopiero trochę później – a najbardziej go zdumiewało, że przez ten żwir, przez ten lasek, co jakiś czas przechodzili sobie inni ludzie, z siatami, w kombinezonach i chustach, nie poświęcając mu wcale wiele uwagi, nic sobie nie robiąc z jego obecności, gdy stał tak, do pasa zanurzony w jakiejś niezrozumiałej dziurze w ziemi, na której kiedyś najwyraźniej stał czyjś dom, a teraz pełna była mchu i patyków, ułożonych jakoś zbyt regularnie, aby mogły tam po prostu naspadać z drzew, a więc patyków celowo przez kogoś naznoszonych – tylko w jakim celu?

Wrócił do kamienic i obejrzał je sobie z bliska. Były tak zaniedbane, tak bliskie ruiny, że obudziły w nim nieznaną mu wcześniej mieszaninę strachu i litości. W głębi bram widział podwórka z murami upstrzonymi wulgarnymi napisami, z rozstawionymi w półkola drewnianymi krzesełkami i ze sznurami, na których suszyło się kolorowe pranie, ale bał się tam wchodzić. Najbardziej go zaskakiwało, że na parterach tych budynków nie było ani jednego sklepu, ani jednego punktu usługowego. Nie widział czegoś podobnego w żadnej innej części miasta. Skręcił za róg, pokluczył trochę i tak znalazł się w okolonym rozsypującym się ozdobnym murem dawnym parku czy ogrodzie – tak to sobie nazwał, wnioskując po kolistych płaskich kształtach, w których dopatrzył się pozostałości klombów, oraz po kilku wysokich drzewach o wijących się konarach i pozieleniałej korze. Na obrzeżach ogrodu stała prosta, lecz wytworna willa z zabitymi płytą wiórową drzwiami i oknami. Obszedł ją dookoła i na jej tyłach odnalazł wejście znowu do jakiegoś obszaru półleśnego, ale innego niż tamten pierwszy, starszego; na ziemi walały się tam worki ze śmieciami i najrozmaitsze graty, niektóre bardzo duże, wyglądające na części pralek, lodówek i innych jeszcze, mniej oczywistych, sprzętów. Trochę obrzydzony, cofnął się do muru i przez wąską furtkę obok nieuzasadnionej niczym sterty cegieł wyszedł na ulicę, którą co kilkanaście sekund z hurgotem przejeżdżały rozklekotane ciężarówki.

Po przeciwnej stronie ulicy, pod znanym mu już nasypem kolejowym, rozciągał się ogromny plac rozbiórki, pole czarnej rozjeżdżonej ziemi, na którym piętrzyły się wysokie góry gruzu i stosy zwalonych betonowych słupów. Ze zniszczeń ocalał jeden tylko niski pomarańczowy budyneczek stojący przy samej drodze. Plac nie był w żaden sposób ogrodzony, a dwie stojące z boku koparki zdawały się pozbawione załogi; Sarbiewski przebiegł więc przez jezdnię i bezceremonialnie wszedł do budyneczku. Wybrał jeden z pokojów na parterze, który ku jego rozczarowaniu okazał się całkowicie pusty – liczył na jakieś meble, jakieś ciekawe detale – ale zaraz uciekł stamtąd, bo z piętra dobiegło go złowrogie stukanie. W drzwiach wpadł na trzech krótko ostrzyżonych młodzieńców, równie jak on tym spotkaniem zmieszanych i zaskoczonych, którzy sami zmierzali do środka; wyminął ich zwinnie, nim zdążyli odzyskać rezon, na odchodne ostrzegając ich jeszcze przed owym czymś, co stukało z piętra. „Pewnie jakiś menel, zaraz się zobaczy” – powiedział najodważniejszy z młodzieńców, a Sarbiewski nic już na to nie odpowiedział, bo czuł się zbyt przytłoczony nieskładnością wrażeń, jakich zaznał w tej dzielnicy, i chciał jak najprędzej wrócić do domu.

A przecież wszystko to spotkało go dopiero pierwszego dnia, i w żadnym razie nie było to naprawdę wszystko, co wtedy go tam spotkało, a jedynie ta część, którą najłatwiej dało się ująć w słowa.

W toku swoich następnych spacerów Sarbiewski przekonał się, że swoje prawdziwe uroki dzielnica ta skrywała dopiero w dalszych partiach, do których można było dotrzeć, pokonując większy dystans przedłużeniem ulicy z kamienicami albo ulicą do niej poprzeczną. Tam już nic, ale to nic nie miało sensu. Formy traciły wszelkie pozory solidności; krajobraz ulegał ostatecznej degeneracji i rozproszeniu. Sporo było tam znanych mu już terenów półdzikich, działkowo-krzakowych, a także większe połacie zachwaszczonych łąk i piaszczysto-kamienistych nibypustyni. Jednak w sposób zupełnie dowolny i nieskoordynowany owe formacje przyrodnicze przekładane były zupełnie ludzkimi budowlami i konstrukcjami, często o charakterze wysoce technicznym i przemysłowym. Sarbiewski, wytrwale przemierzając chodniki i ścieżki, którymi prócz niego nikt nie chodził – rozplanowanie tej dzielnicy przystosowane było wyłącznie do ruchu kołowego, ale dlaczego miałoby być inaczej? – natykał się na przydrożne składowiska węgla, wysypiska śmieci, stacje naprawcze, hale magazynowe, sortownie przesyłek, drukarnie oraz przede wszystkim zakłady produkcyjne: bardzo nowoczesne kompleksy podobne do baz kosmicznych, ale też stare, podupadłe fabryki, przypominające mu miejsca, do których zabierał go w dzieciństwie jego ojciec, jeżdżący dużo po kraju w interesach.

Bez większego trudu odnajdywał tam kolejne opuszczone albo zupełnie zrujnowane budynki, czasem tak stare, że pośrodku pokojów rosły w nich młode drzewa; zwiedzał je z ochotą, póki do cna mu nie spowszedniały. Oprócz nich jednak wciąż zdarzały się tam jeszcze zamieszkałe domy mieszkalne, czasem samotne, czasem całe ukryte uliczki zamieszkałych domów mieszkalnych, pochodzących z różnych epok, przeważnie jednak zupełnie zapomnianych, wzniesionych z różnych surowców, przeważnie jednak najbardziej poślednich. Bawiło Sarbiewskiego, że chociaż architektura tych zabudowań często nie była już nawet przedmiejska, ale otwarcie wiejska, wszystkie były poprawnie oznaczone porządnymi, lśniącymi tablicami z numerami i nazwami ulic. Jeszcze bardziej go bawiło, że całe to królestwo bezładu i bezwładu znajdowało się w takiej samej odległości od jego mieszkania, co najokazalsze wieżowce i najmodniejsze kawiarnie. Była to bowiem pełnoprawna dzielnica miasta, nawet jeśli Sarbiewskiemu zdawało się, że poza nim nikt o niej nie słyszał.

I nic, nic w niej nie było atrakcyjne. Nie dałoby się znaleźć nawet drobnego jej fragmentu, który można by było komuś zaprezentować, komuś opisać, o którym mógłby powstać reportaż albo notka w przewodniku, nawet przewodniku adresowanym do turystów najbardziej stroniących od konwencji. Struktury tworzące tę dzielnicę trwały wyłącznie dla siebie, w sobie zamknięte, nikomu niczego nie obiecując, niczego od nikogo nie wymagając, nie świadcząc o niczym i pod nic się nie podszywając. Z tego właśnie względu Sarbiewski odczuwał wobec nich czułość, na którą nie potrafił się zdobyć dla niczego innego w świecie.

Sarbiewskiemu nie pozostawały ze spacerów do tej dzielnicy żadne wspomnienia i nie potrafiłby o nich nikomu opowiedzieć. Przywykł myśleć o niej jako o miejscu, w którym nic nigdy się nie wydarza, w którym nic nie ma prawa się wydarzyć. A jednak to właśnie tam miał przeżyć największą swoją przygodę, tę, która wszystko odmieniła.


Odwiedzał te strony już od przeszło dwóch lat, a jednak udało mu się znaleźć uliczkę, którą wcześniej przeoczył.

Zaczęło się od tego, że wybrał się tam na spacer wczesną wiosną, z mocnym postanowieniem, że pójdzie jedną z głównych ulic tak daleko, jak nigdy jeszcze nie poszedł, tak daleko, aż utraci siły, by dalej iść, aż może zupełnie go to wykończy. Nie wytrwał jednak długo przy tym zamiarze, bo ledwo przeszedł przez przecinające jezdnię pordzewiałe tory kolejowe – nie z tego głównego nasypu, ale inne, odbijające jakoś od nich, być może zresztą nieczynne, bo Sarbiewski nigdy nie widział, aby przejeżdżał nimi pociąg – jego uwagę przykuła ciągnąca się w rowie po jego prawej stronie obita szarą blachą rura. Znał tę rurę doskonale, podobne rury ujawniały się w najrozmaitszych miejscach tej dzielnicy, czasem przechodząc nawet w formie malowniczych łuków tryumfalnych nad ulicami; teraz jednak po raz pierwszy postanowił zbadać tę rurę, podążyć za nią i wyśledzić, dokąd ona właściwie zdąża. Zrezygnował więc z pierwotnej trasy i zamiast tego szedł za rurą, pozostawał tej rurze wierny, skręcał wszędzie tam, gdzie ona skręcała. Po drodze zastanawiał się, co właściwie owa rura przewodzi: gaz? wodę? elektryczność? Ostatecznie uznał, że rura musi przewodzić ciepło – nie był jednak wcale pewien, co to znaczy; jak można rurą przewodzić samo ciepło?

Po upływie jakichś dwudziestu minut znudził się nieco swoimi dociekaniami i porzucił rurę, i przez to nigdy już nie rozwiązał jej tajemnicy. Wystarczyło mu, że rura zawiodła go do zakątka, w którym nigdy wcześniej nie był, albo przez który może nawet raz przechodził, ale zupełnie go wtedy zignorował. Był to zarośnięty drzewami od strony szosy trójkąt tworzony przez trzy większe ulice, przez którego obszar przebiegały z kolei trzy wąskie piaszczyste alejki. Sarbiewski postanowił zwiedzić je po kolei.

Najciekawszym obiektem w pierwszej alejce była ustawiona pośrodku trawnika, w pewnym przekrzywieniu, pusta blaszana buda z szyldem DANIA KUCHNI WSCHODU i menu o krzykliwych kolorach przyklejonym po wewnętrznej stronie jednego z okien. „Taką budę” – myślał sobie Sarbiewski – „ładuje się zapewne na przyczepę, a potem wiezie się gdzieś do miasta i stawia na rogu ruchliwych ulic, i tak zakłada się nowy bar z daniami kuchni wschodu”. Podziwiał ją ze wszystkich stron, opukując jej ściany w zamyśleniu, gdy z domu nieopodal wyszedł jakiś nieogolony mężczyzna w brudnej granatowej bluzie i kaloszach, i załypał w jego stronę wrogo, podejrzliwie. Sarbiewski odruchowo chciał się wytłumaczyć, powiedzieć swoim zwyczajem coś w rodzaju „Jaka piękna buda, rozumie pan, zainteresowała mnie właśnie ta buda”, ale uznał, że tylko pogrążyłby się w ten sposób w oczach domniemanego właściciela budy, więc tylko odszedł od niej, przyśpieszając kroku, ale tylko nieznacznie, bardzo nieznacznie, pragnąc w ten sposób zasygnalizować, że jego zdaniem nie dopuścił się niczego nagannego, niczego, o co można by było go obwiniać.

Trzeciej alejki Sarbiewski nigdy nie sprawdził, bo w drugiej, środkowej, odnalazł siedzibę Muzeum, i po odwiedzinach tam nie miał już sił ani chęci do dalszych eksploracji.

Był to podłużny jednopiętrowy budynek z płaskim dachem. W czterech oknach na piętrze wisiały staromodne szarawe firanki; każde z nich zaopatrzone też było w zieloną drewnianą skrzynkę na kwiaty, nic jednak w tych skrzynkach nie rosło – może wciąż jeszcze było na to za zimno. Między dwoma centralnymi oknami znajdowała się płytka nisza z półeczką, której przeznaczenia Sarbiewski nie potrafił odgadnąć. Okna na parterze przesłonięte były okiennicami, z których obłupywała się jasnożółta farba. Nad drzwiami, pokrytymi taką samą farbą, wisiał lekko nadjedzony przez rdzę szyld, sądząc po ozdobnym liternictwie – bardzo stary. Szyld głosił: MUZEUM LAMP SZUMOWYCH. Na samych drzwiach zawieszona była jeszcze jedna, mniejsza tabliczka, wyraźnie od szyldu nowsza: WSTĘP WYŁĄCZNIE PO WCZEŚNIEJSZYM UMÓWIENIU TELEFONICZNYM.

Sarbiewski, zastygły w bezruchu, szeroko otwartymi oczami przyglądał się temu budynkowi przez dobrą minutę, po czym rozejrzał się na boki, jakby w nadziei, że znajdzie kogoś zdolnego potwierdzić, że wszystko to mu się nie śni. Ulica wciąż jednak była zupełnie pusta i cicha, wciąż sprawiała wrażenie wymarłej.

Nawet gdyby chciał umówić się telefonicznie, nie wiedział, pod jaki numer powinien dzwonić. Nigdzie nie było to podane. Podszedł więc i przycisnął biały przycisk w bakelitowej czarnej oprawce. Nie usłyszał dzwonka ani żadnego innego odgłosu po drugiej stronie. Po krótkim namyśle zastukał więc stanowczo do drzwi. Nie doczekawszy się odzewu, już miał odejść, może jeszcze nie zupełnie, za bardzo zżerała go ciekawość, na razie tylko po to, by zbadać budynek ze wszystkich stron, ale oto w drzwiach coś zachrzęściło i z nieprzyjemnym skrzypieniem uchyliły się na kilka centymetrów. W ciemnej szparze zobaczył pionowy wycinek ciała, które w całości musiało być znacznie obszerniejsze, należącego do niskiej, siwiejącej kobiety o bardzo rumianej i pulchnej, jakby sztucznie rozdętej twarzy. Milczała i wpatrywała się w niego spojrzeniem, które w pierwszej chwili wydało mu się nieprzyjazne, dopóki nie zrozumiał, że prawdopodobnie było to tylko spojrzenie wyjątkowo nieinteligentne. Pokonał osłupienie i przemówił w taki sposób, w jaki zawsze przemawiał, trochę wbrew własnej woli, gdy tylko opadało go zmieszanie:

– Pani wybaczy, mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam, ale przechodziłem właśnie obok i zobaczyłem szyld, i szalenie mnie to zaciekawiło, nigdy wcześniej nie słyszałem o podobnym muzeum, i chociaż przeczytałem, oczywiście, tę adnotację, tę uwagę, na temat wcześniejszego uzgodnienia, pomyślałem sobie (może nieco zbyt pochopnie, jeśli tak, to najmocniej panią przepraszam), że co mi szkodzi, spróbuję szczęścia, pani chyba mnie rozumie, doprawdy nie potrafiłem sobie odmówić.

Kobieta wysłuchała go z tępą, pogodną cierpliwością, nie zmieniając wcale wyrazu twarzy.

– Muzeum właściwie jest zamknięte, ale skoro pan już przyszedł, mogę panu pokazać – powiedziała, każde słowo wymawiając niezwykle starannie, jak wzorowa uczennica.

Uchyliła szerzej drzwi i niedbałym gestem zaprosiła Sarbiewskiego do ciemnej sieni, po czym bez dalszych wyjaśnień znikła za ciężką brunatną kotarą, nie przytrzymując jej dla niego. Sarbiewski nie był pewien, czy ma czekać, czy podążyć za nią; ostatecznie jednak prześliznął się przez kotarę.

Wszedł do pokoiku niewiele większego od jego kuchni, gęsto zastawionego czarnymi gablotami pełnymi jakichś drobnych przedmiotów. Na ścianach aż po sufit wisiały ramki z plakatami, starymi fotografiami i dużymi arkuszami pokrytymi rysunkami technicznymi. Zdążył tylko obrzucić to wnętrze szybkim spojrzeniem – odniósł ogólne wrażenie staroświeckości i najlepiej pojętej prowincjonalności – bo zaraz skupił się na osobliwym spektaklu sadowienia się tęgiej kobiety za komicznie małym biureczkiem ustawionym tuż przy wyjściu. Przychodziło jej to z wyraźnym trudem, bo z niejasnych względów unikała przesunięcia biureczka do przodu choćby o milimetr. Gdy wreszcie z ulgą opadła na polowe krzesło, mieszczące zaledwie połowę jej szerokości, z jakiejś ukrytej w biureczku szufladki wyciągnęła kolejno metalową skrzynkę na pieniądze, rolkę biletów, dziurkacz oraz opasły czarny zeszyt, który rozłożyła w miejscu oznaczonym zakładką.

– Normalny czy ulgowy? – zapytała rozpromieniona, jakby odgrywanie tej roli sprawiało jej niezwykłą uciechę.

Sarbiewski odparł, że nie wie nic o tym, aby przysługiwały mu jakieś ulgi, na co kobieta wymieniła dosyć zawrotną jak na rozmiary ekspozycji sumę, którą posłusznie jednak uiścił. Kobieta odliczyła resztę, starannie oderwała bilet z rolki, przedziurkowała go, lekko wystawiając przy tym język, po czym wręczyła mu pieniądze wraz z biletem, z szerokim uśmiechem dodając formułkę: „Miłego zwiedzania!“. Było w jej zachowaniu coś takiego, jakby domagała się pochwały i poklepania po głowie.

Zrobił już krok w stronę wystawy, kiedy krzyknęła, unosząc palec „Pan jeszcze poczeka!“, i z wysiłkiem obracając się na swoim krzesełku, sięgnęła do włącznika ukrytego przy wejściu. Umieszczone w gablotach przedmioty podobne do podłużnych żarówek zaczęły powoli żarzyć się przyjemnym, pomarańczowym światłem.

Sarbiewski zbliżył się do nich. Lampy szumowe – nie mogło to być bowiem nic innego, chociaż sama znajomość nazwy niewiele mu tłumaczyła – były różnych rozmiarów, niektóre prawdziwie miniaturowe, dominowały jednak egzemplarze o długości kilkudziesięciu centymetrów, cienkie, przypominające nieco ogromne strzykawki czy pipety. Wszystkie zaopatrzone były w etykiety podające ich złożone z kilku liter i cyfr nazwy oraz zawarte w tabelach parametry techniczne, które Sarbiewskiemu nic nie mówiły. W gablotach prócz lamp zdarzały się jeszcze ich oryginalne tekturowe opakowania, wszystkie pożółkłe, niektóre ponaddzierane. Plakaty na ścianach reklamowały wybrane modele; zdjęcia i wycięte z kolorowych magazynów ilustracje przedstawiały inżynierów w kitlach, dumnie pozujących z lampami, albo przekroje przez urządzenia, w których lampy były zamontowane. Dużych diagramów, z których część wyrysowana była ręcznie na papierze milimetrowym, Sarbiewski nie potrafił odczytać.

Wrócił do kobiety, pochłoniętej bezmyślną zabawą dziurkaczem do biletów.

– Najserdeczniej panią przepraszam – nachylił się nad nią – bardzo mi głupio, ale muszę wyznać, że wciąż nie do końca rozumiem, czym właściwie są lampy szumowe, nie wiem zatem, na co powinienem zwracać uwagę przy zwiedzaniu, czy mogłaby więc może pani, ach, jakoś pokrótce mi to objaśnić?

Kobieta zrobiła minę sugerującą, że dopuścił się jakiejś niestosowności. Dopiero teraz zauważył, że poważnie zezowała jednym okiem.

– Wszystko jest wyjaśnione tutaj – serdelkowatym palcem wskazała na tablicę w pobliżu biurka, którą wcześniej przeoczył. Podszedł w tę stronę, a ponieważ kobieta, znudzona dziurkaczem, przeniosła na niego wzrok, starał się usilnie przybrać wyraz skupienia i zrozumienia. Nie przychodziło mu to jednak z łatwością. Długi tekst wypisany był w całości kanciastymi drukowanymi literami pisma technicznego, tego samego, które pokrywało wywieszone w dalszej części salki diagramy, co znacznie utrudniało Sarbiewskiemu lekturę. Na domiar złego treść tablicy okazała się adresowana do specjalistów, a nie do podobnych jemu przypadkowych gości; długie definicje opierały się na zupełnie obcych mu terminach i złożonych wzorach matematycznych. Nie chciał jednak wyjść przed obserwującą go kobietą na głupka, dobrnął więc do końca, w niektórych miejscach dla większego efektu kiwając nawet głową. Zerknął na kobietę. Patrzyła na niego wyczekująco, jakby spodziewając się komentarza na temat wrażeń z lektury. Niepewnym tonem zaimprowizował:

– Jeśli dobrze zrozumiałem, wystawione u państwa lampy używane były (używane są może nadal?) do produkcji szumów, do generacji sygnałów szumowych, czy tak to się nazywa? Chciałbym więc zapytać, przepraszam, jeśli przemawia przeze mnie ignorancja, ale ciekawi mnie, czy gdzieś u państwa sygnały te można usłyszeć? Czy miałbym szansę posłuchać szumu lamp szumowych?

Nie było mu dane poznać odpowiedzi, bo w tym momencie przez kotarę wychynęła blada twarz mężczyzny w okularach i z przystrzyżonym wąsikiem.

– Mario, na litość boską, gdzie ty się podziewasz, miałaś mi pomóc w znoszeniu tamtych pudeł i segregatorów, ja sam nie potrafię się w tym połapać, co ty też tu robisz! – krzyknął mężczyzna, po czym powiódł spojrzeniem w stronę Sarbiewskiego. Zmarszczył brwi, prychnął, po czym gniewnie odgarniając od siebie kotarę, wkroczył do salki.

Z wąskimi ramionami i w źle dopasowanej marynarce wyglądał na roztargnionego nauczyciela czy może szkolnego bibliotekarza. Zamachał nerwowo rękami.

– Co to ma znaczyć, dlaczego kogoś tu wpuściłaś? Muzeum jest przecież zamknięte! Nawet na chwilę nie można ciebie spuścić z oka! Tłumaczyłem ci przecież, musisz być mi posłuszna, inaczej nic z tego nie będzie! Idź już na górę do tych pudeł, może ty coś z tego zrozumiesz, one niby są jakoś podpisane…

Kobieta z wysiłkiem wyswobodziła się zza biurka i, spuściwszy karnie głowę, wyszła.

Mężczyzna o wyglądzie nauczyciela pokręcił głową, westchnął ciężko, po czym nagle przypomniał sobie o obecności Sarbiewskiego i poskoczył ku niemu, załamując dłonie:

– Bardzo pana przepraszam za to nieprzyjemne zajście, mam nadzieję, że nie poczuł się pan urażony, jest pan przecież naszym gościem. To nie o pana tu chodzi, ale o moją siostrę, doprawdy nie można z nią czasem dojść do ładu, a cały ciężar opieki nad muzeum spadł teraz na nasze barki… Nie chciałbym, aby poczuł się pan tu niemile widziany! Niech pan tylko zrozumie, nasze muzeum jest obecnie w fazie reorganizacji, w fazie przemian, i na razie słabo sobie z siostrą radzimy, toniemy, można powiedzieć, w chaosie… Ależ ja panu przeszkadzam, proszę, bardzo proszę zapoznać się z ekspozycją!

Sarbiewski wybąkał, że wszystko już zdążył obejrzeć.

– Znakomicie, znakomicie! – znów zamachał rękami tamten. – Wobec tego bardzo proszę wpisać się tu, o, do księgi gości – wskazał na czarny kajet.

Sarbiewski wykaligrafował drżącą ręką, czując, że mężczyzna zagląda mu przez ramię: „Dziękuję za miłą gościnę. Fascynujące eksponaty!“, i korzystając z okazji, zerknął na wcześniejsze wpisy. Wynikało z nich, że był pierwszym gościem muzeum od ponad roku, choć może nie wszyscy zwiedzający nakłaniani byli do pozostawiania wpisów. Mężczyzna z wąsikiem niemal przyklasnął.

– Mam nadzieję, że jeszcze pan z nami zostanie, proszę, zapraszam tu, do biura naszego ojca… to jest właściwie do mojego biura, wciąż trudno mi się do tego przyzwyczaić – zerknął ze skruchą znad szkieł i poprowadził skołowanego Sarbiewskiego do sieni, a stamtąd do drzwi z napisem KUSTOSZ.

Biuro okazało się obrzydliwie zagraconą, duszną klitką, rozmiarami zbliżoną do przedziału kolejowego.

– Bardzo pana przepraszam. Zapomniałem. Grzegorz Węcki – wyciągnął rękę kustosz. Sarbiewski też mu się przedstawił, po czym zasiedli po dwu stronach przyrzuconego papierami biurka.

– Jest pan więc entuzjastą lamp szumowych? – zapytał z nadzieją pan Grzegorz.

– To zbyt wiele powiedziane, wstyd się przyznać, ale jestem tak naprawdę laikiem w tej dziedzinie, w najlepszym razie można uznać mnie za sympatyka lamp szumowych – odpowiedział Sarbiewski, nie chcąc wyrządzać tamtemu przykrości.

Pan Grzegorz westchnął boleśnie i uniósł oczy ku sufitowi.

– Niestety, niestety, coraz mniej spotyka się rasowych znawców tematu! Jest to gatunek na wymarciu, pozostali tylko amatorzy! – zaraz jednak zmitygował się i uśmiechnął się nieśmiało do Sarbiewskiego. – Proszę jednak nie czuć się z tym źle, nasza placówka ma wszakże pełnić przede wszystkim funkcję edukacyjną. Liczymy na to, że osoby podobne panu po zapoznaniu się z ekspozycją poczują się zainspirowane, by sięgnąć do literatury fachowej, pogłębić wiedzę, a może jeszcze wspomną o lampach szumowych rodzinie, znajomym, i tak nastręczą nam kolejnych zwiedzających, może nawet całą wycieczkę grupową chętną na oprowadzanie z przewodnikiem… – rozmarzył się.

Sarbiewski grzecznie wyraził przypuszczenie, że Muzeum musi zmagać się z problemem niedostatku gości. Kustosz, zamiast oznaki sympatii, dopatrzył się w tej uwadze przytyku i, wyraźnie urażony, odparł wyniosłym tonem:

– W istocie, w ostatnich latach frekwencja spadła nieco, mogę pana jednak zapewnić, że radzimy sobie całkiem nieźle, powtarzam: całkiem nieźle! Przyjeżdżają do nas nawet z zagranicy! – to powiedziawszy, wskazał z godnością na wyblakłą fotografię wiszącą na ścianie między jakimiś dyplomami czy certyfikatami.

Przedstawiała grupę odzianych w jednakowe garnitury Azjatów z bardzo poważnymi minami, stojących na baczność przed budynkiem Muzeum w jakichś dawniejszych, szczęśliwszych czasach. W pierwszym rzędzie w centrum prężyli się pan Grzegorz i pani Maria, on jeszcze bez wąsika, ona znacznie szczuplejsza, oboje w jakichś absurdalnych wzorzystych swetrach, obejmowani za ramiona przez elegancko ubranego starszego mężczyznę z wypielęgnowaną siwą brodą i zaczesanymi do tyłu włosami. Sarbiewski nie wiedział, jak to skomentować, uniósł więc tylko brew i chrząknął z uznaniem.

– Muszę wprawdzie przyznać – ciągnął pan Grzegorz – że daje się nam we znaki brak promocji, brak nagłośnienia. Muzeum przez dziesiątki lat polegało na informacji przekazywanej z ust do ust między wtajemniczonymi obsesjonatami z całego świata. Teraz jednak czasy się odmieniły, nowe są zasady i nowe wyzwania, i chociaż dysponujemy nawet niewielkim budżetem na cele reklamowe, nie mieliśmy z siostrą głowy się do tego zabrać, przy całym bałaganie, z którym musimy sobie radzić…

Na te słowa Sarbiewski ożywił się i z powodów, które już wtedy nie były dla niego jasne, zakrzyknął ochoczo:

– Ależ ja właśnie zajmuję się promocją! Mógłbym państwu pomóc, zaproponować najodpowiedniejsze dla państwa potrzeb rozwiązania… Zaprojektowalibyśmy plakaty, zaproszenia, ogłoszenia, już nawet je sobie wyobrażam… Społeczeństwo musi dowiedzieć się o Muzeum, musi sobie o nim przypomnieć! Więcej panu powiem: mam wielu znajomych w środowisku prasowym, szepnąłbym im dobre słowo, mogłyby powstać ciekawe artykuły, recenzje… Doskonale się stało, że akurat dziś tędy przechodziłem, że na siebie trafiliśmy!…

Pan Grzegorz wprost nie posiadał się z radości.


Już w drodze do domu Sarbiewski przeklinał demoniczną poczciwość pana Grzegorza, która skłoniła go do wystąpienia ze spontaniczną propozycją współpracy. Podobne wyskoki zdarzały mu się już w przeszłości. Pomimo swojej głębokiej niechęci do ludzi, a może właśnie z jej przyczyny, Sarbiewski odczuwał czasem nagłe przypływy potrzeby niesienia pomocy, pochylania się nad losem bliźnich, prowadzenia działalności społecznie pożytecznej… Zwykle zapał jego szczęśliwie wygasał, nim zdążył napytać sobie przez niego biedy, tym razem jednak nie miał tyle szczęścia.

W wyniku początkowych ustaleń z kustoszem Muzeum Lamp Szumowych na Sarbiewskiego spadła realizacja kilku zadań o różnym stopniu złożoności i pilności. Miał więc przede wszystkim przygotować projekty plakatów czy właściwie afiszy nadających się do wywieszenia w osiedlowych domach kultury i podobnych instytucjach, obwieszczających wernisaż odświeżonej wersji muzealnej ekspozycji, który wedle deklaracji pana Grzegorza miał nastąpić w ciągu dwóch miesięcy. Otrzymał też gruby maszynopis – jedyny istniejący egzemplarz, kopii nie sporządzono – zawierający historię powstania i pierwszych lat funkcjonowania Muzeum. Autorem był poprzedni kustosz, ojciec pani Marii i pana Grzegorza. O możliwość publikacji tego dziełka w postaci książkowej, być może przy wsparciu funduszy miejskich, Sarbiewski miał się wywiedzieć w zaprzyjaźnionych wydawnictwach.

Oprócz tego pozostawała kwestia nagłośnienia działalności Muzeum w środkach przekazu masowego. Kontakty Sarbiewskiego w „środowisku prasowym” sprowadzały się w rzeczywistości do jego jednego kolegi ze studiów, z którym nie utrzymywał w dodatku najlepszych stosunków, a który pisywał czasem krótkie sprawozdania do lokalnego dodatku popularnej gazety. Porozumiał się z nim w pierwszej wolnej chwili, zakładając, że wywiązanie się z tej części umowy okaże się najprostsze. Opisał pokrótce całą specyfikę muzeum i podał jego adres. Kolega, widać dobrze tego dnia usposobiony, wyraził ostrożne zainteresowanie i zobowiązał się skreślić choćby krótką notkę do swojej gazety po uprzednim zbadaniu sprawy. Po tej rozmowie zamilkł jednak na kilka tygodni, a w kolejnych wydaniach prowadzonej przez niego rubryki Sarbiewski nie dopatrzył się nawet oględnej wzmianki na temat Muzeum. W końcu ośmielił się odezwać do kolegi ponownie; ten jednak zbył go w sposób dość ordynarny, a następnych jego telefonów w ogóle już nie odbierał.

Z propozycjami plakatów Sarbiewski przyjeżdżał do Muzeum trzykrotnie. Rodzeństwo za każdym razem podejmowało go jak najserdeczniej, częstując herbatą i wyciąganymi z blaszanego pudełka zwietrzałymi ciasteczkami, ale gdy przychodziło do oceny projektów, nie szczędziło uwag tyleż krytycznych, co zupełnie niekonstruktywnych. Sarbiewskiemu zdawało się, że pan Grzegorz i pani Maria wybrzydzali dla samego wybrzydzania, aby popisać się przed nim tym, co w ich mniemaniu przedstawiało dobry gust, lub może zaznaczyć, że jako klienci znajdują się wobec niego w pozycji władzy. Zwłaszcza komentarze pani Marii pozostawiały Sarbiewskiego w konsternacji. „Zbyt eteryczne” – mówiła – „za bardzo, wie pan, filigranowe. Ludzie tego nie zauważą, a jak zauważą, to nie zrozumieją. Proszę tu, o tu, w tych miejscach dodać jakoś energii, siły, młodzieńczości”. Gdy pokazywał mocniejszy wariant, krzywiła się, jakby jej dali cytryny, i narzekała: „Brutalne, upiornie brutalne. Kto to zniesie, kto będzie na to patrzył? Pan wystraszy nam ludzi, zamiast ich do nas zwabić”. Ponieważ data wernisażu zbliżała się jednak nieubłaganie, pan Grzegorz, nie szczędząc przy tym przerysowanych oznak niechęci, zaakceptował wersję projektu dodaną do teczki przez Sarbiewskiego tylko po to, aby na jej tle pozostałe wypadły dobrze. Pani Maria kręciła głową, jakby chcąc powiedzieć: „Naprawdę mógł się pan bardziej postarać, przecież panu zaufaliśmy”. A i tak wszystko to okazało się bez znaczenia, bo najpierw, mimo początkowej atmosfery pośpiechu i nerwów, wernisaż został dwukrotnie przełożony, za każdym razem bez podania konkretnej daty; wreszcie Sarbiewski otrzymał informację, że nową ekspozycję rodzeństwo postanowiło ostatecznie otworzyć po cichu, bez pompy. Na pytanie o powody takiej decyzji usłyszał tylko, że ich zdaniem nazbyt efektowne plakaty mogłyby ściągnąć do Muzeum niewłaściwych ludzi.

Po tej aferze Sarbiewski pragnął już jak najszybciej zapomnieć o istnieniu Muzeum i o swoich z nim powiązaniach, ale pan Grzegorz w nierównych odstępach czasu gnębił go telefonami z pytaniami o losy maszynopisu. Sarbiewski mamił go opowieściami o wydłużonym w czasie procesie rozpatrywania propozycji wydawniczych, o niewzruszonych prawidłach rynku księgarskiego, podczas gdy tak naprawdę sam ledwie przejrzał tekst, po czym odłożył go na dno jednego z pudeł z papierami, które trzymał na pawlaczu. Ogromnie nie chciało mu się odnosić maszynopisu z powrotem do Muzeum, ani nawet wysyłać go pocztą; na samą myśl o tym ogarniało go obrzydzenie. Nie miał też serca ani odwagi tłumaczyć panu Grzegorzowi, że napisany inżynieryjno-urzędowym stylem szkic w żadnym razie nie nadawał się do druku w obecnej postaci, zaś gruntowna redakcja, której by wymagał, z całą pewnością przekraczała skromne fundusze, jakie Muzeum mogło przeznaczyć na publikację. O dofinansowanie podobnej ramoty przez szacowne ciała miejskie Sarbiewski wstydził się zaś ubiegać.

Wreszcie telefony umilkły i Sarbiewski z ukontentowaniem stwierdził, że sprawa odsunęła się na dalszy plan, po czym uległa naturalnemu rozcieńczeniu i rozmyciu, jak dziesiątki innych podobnych spraw.

Wydawało się, że jedynym wymiernym skutkiem całego tego zamieszania było to, że Sarbiewski przestał już wybierać się do owej niezwykłej dzielnicy, na myśl o niej odczuwał bowiem niejasny niesmak, pod którego postacią wyrażały się może skrywane wyrzuty sumienia.


Pewnego wieczoru, gdy zdarzenia z Muzeum Lamp Szumowych tak dalece przestały być aktualne, że w świadomości Sarbiewskiego nie były już obecne nawet jako prawdziwe wspomnienia, a tylko jako nie dające się osadzić w czasie niejasne urywki, jakby nie jego dotyczące, które dostarczały tylko materiału do nawiedzających go czasem koszmarów, od pracy nad pewnym pilnym zleceniem dla ważnego międzynarodowego klienta oderwał go dzwonek telefonu. Histeryczny kobiecy głos w słuchawce lamentował:

– Stała się straszna tragedia! Grzegorz nie żyje!

Zajęło mu kilka sekund, nim pojął, kto do niego mówi. Pod wpływem autentycznej, przejmującej rozpaczy, jaką rozpoznał w jej głosie, stopniało mu serce.

– Pani Mario, jakże mi przykro! Doprawdy nie wiem, co powiedzieć! Co… co takiego stało się, jeżeli wolno mi spytać? Czy mógłbym jakoś się przydać, jakoś pomóc? Wie chyba pani, że zawsze może na mnie liczyć!

Przez chwilę słyszał tylko głośne szlochanie; wreszcie pani Maria uspokoiła się i powiedziała spokojniej i ciszej:

– Proszę przyjechać do nas jutro w południe. Są liczne sprawy do omówienia. Jest tu ktoś, kto bardzo chciałby z panem porozmawiać.

Po czym rozłączyła się, nim Sarbiewski zdążył wytłumaczyć, że z powodu swoich zobowiązań wobec ważnego międzynarodowego klienta wolałby przełożyć ten termin choćby o kilka godzin.


Pani Maria w grubej sukni żałobnej czekała na niego przed wejściem do Muzeum, ze splecionymi na wysokości wydatnego biustu dłońmi, zastygła w pozie udręczonej heroiny ze starej ilustracji.

– O, drogi panie Sarbiewski! Jak to dobrze, że pan tu jest, jak dobrze, że chociaż pana jeszcze mam! – zagdakała, nim zdążył wyrecytować opracowaną po drodze w myślach formułkę kondolencyjną. Uwiesiła się na jego ramieniu i poprowadziła go do środka, do rejonów Muzeum wcześniej mu nie znanych.

Na końcu krótkiego korytarzyka posapując cicho, otworzyła ciężkie drzwi z grubego metalu, i ku jego zdumieniu zaczęli iść schodami w dół. Po drodze żaliła się zbolałym głosem, co jakiś czas ocierając łzę z rumianego policzka:

– To stało się tak nagle, wypadek! straszliwy, obrzydliwy wypadek, po biednym Grzegorzu nie było co zbierać! Nie miał szans, mówili ratownicy, nie miał szans. Taki szok! I ja sama z tym wszystkim zostałam! Widzi pan, żadne z nas nie założyło nigdy rodziny, nie mieliśmy nawet żadnych prawdziwych przyjaciół, już w szkołach wszyscy dziwnie na nas patrzyli, nikt nas nie lubił, nasz tata zaszczepił w nas zbyt wielką miłość do Muzeum, nauczył nas, że piecza nad nim winna być naszą pierwszorzędną powinnością, mieliśmy więc tylko siebie wzajem, tylko na siebie mogliśmy liczyć, a teraz taty nie ma i Grzegorza zabrakło, i czuję się tak bardzo opuszczona! – wybuchła powstrzymywanym dotąd płaczem i Sarbiewski, przezwyciężając wstręt, delikatnie objął ją ramieniem, gdy przystanęli na chwilę na półpiętrze.

Naliczył już kilka takich półpięter. Schodzili niezwykle długo, tak długo, aż utracił poczucie orientacji w przestrzeni, i mógłby przysiąc, że znaleźli się pod ziemią na głębokości stosownej dla kopalni. Na samym dole czekały na nich jeszcze jedne ciężkie metalowe drzwi, tym razem zaopatrzone we wziernik z hartowanego szkła. Pani Maria popchnęła je mocno i tak trafili do rodzaju przedsionka o szarych ścianach, zupełnie pustego, jeśli nie liczyć podłużnej ławki i czegoś, co Sarbiewski uznał za wejście do windy. Mieli więc jechać jeszcze niżej? Do samych piekieł? Sarbiewskiemu kręciło się w głowie. Powietrze tutaj wydawało się wyjątkowo ubogie w tlen.

Pani Maria z westchnieniem ulgi przysiadła na ławce i zrobiła gest w stronę windy:

– Tata czeka po drugiej stronie. Kazał wezwać pana, skoro tylko przyniosłam mu wieść o biednym Grzegorzu. Bardzo na pana liczy, mam nadzieję, że go pan nie zawiedzie.

– Myślałem dotąd, że ojciec państwa nie żyje… – zaczął zakłopotany Sarbiewski, ale ona przerwała mu, mówiąc tylko: „Proszę przycisnąć guzik, już wkrótce wszystko się wyjaśni”. Sarbiewski pokornie zastosował się do jej polecenia.

Mechaniczne drzwi otworzyły się z sykiem i z sykiem się za nim zamknęły, skoro tylko je przestąpił. Nie prowadziły wcale do windy, ale do dużego, choć dosyć niskiego pokoju, w którego samym centrum stało urządzenie przypominające niewielkie organy kościelne. Zamiast klawiszy wyposażone było w panele z migającymi w różnym tempie kolorowymi kontrolkami i przyciskami; w miejscu piszczałek znajdowały się zaś niezwykłej długości rozżarzone lampy szumowe. W korpus machiny wbudowana była prostokątna szybka, za którą Sarbiewski dopatrzył się czarnego kształtu trumny. Było mu coraz bardziej duszno. Stał oszołomiony i zastanawiał się, czy – o ile wszystko to działo się naprawdę – w tym dziwnym pomieszczeniu napotka swój koniec. Starczyło mu przytomności, aby odnotować, że po wewnętrznej stronie brakowało guzika otwierającego mechaniczne drzwi.

Nagle z głośników zamontowanych w czterech rogach pokoju ozwał się szum, niewyobrażalnie głośny szum, ściana najgłośniejszego hałasu, jaki Sarbiewski w życiu słyszał, szum jak rozszalałe morze, jak okrutny wicher zdolny zrównać z ziemią całe miasto. Sarbiewski przycisnął do uszu dłonie i skulił się, i zaczął coś krzyczeć w panice i w rozpaczy, chociaż nie docierały do niego jego własne słowa. Czuł, że traci słuch, a wraz z nim wszystkie pozostałe zmysły, że szum zdziera z niego płaty skóry, że rozdrabnia jego zwoje mózgowe. Zapłakał nad swoim losem, ale bezlitosny szum zdmuchnął i pożarł jego łzy.

…I nagle coś się uspokoiło, chociaż natężenie dźwięku wcale chyba nie osłabło. Spokój musiał zbudzić się w samym Sarbiewskim, w głębi jego duszy.

Odsunął ręce od uszu i pojął, że nic mu się nie stało. Pojął też, że szum był tylko tłem czy nośnikiem dla głosu, który nad niego wyrastał, głosu grzmiącego i potężnego, jak głos bóstwa srogiego, ale też dziwnie wyrozumiałego, dziwnie opiekuńczego.

Głos mówił:

– Panie Sarbiewski! Tu dyrektor Muzeum Lamp Szumowych! Przemawiam do pana z zaświatów! Czy dobrze mnie pan słyszy?

Sarbiewski skwapliwie przytaknął, chociaż nie wiedział, na co ma patrzeć i w którą stronę winien kierować swoje słowa.

– Grzegorz wszystko mi o panu opowiedział! Jak wiele pan dla nas zrobił! Pan jeden wyciągnął pomocną rękę do moich dzieci w czasie, gdy najbardziej tego potrzebowały, zlitował się nad nimi, gdy wszyscy inni je opuścili! To nie zostanie panu zapomniane! Zyskał pan w mojej osobie potężnego protektora! Niech zawsze będzie pan tego pewien!

– Dziękuję panu! Dziękuję! – krzyczał Sarbiewski, dygocząc ze szczęścia, które nagle na niego spłynęło.

– To jednak nie wszystko! Obserwowałem pańskie poczynania, jeszcze nim postawił pan pierwszy krok w samym Muzeum, śledziłem uważnie pańskie wędrówki! Jest pan człowiekiem dobrego smaku i zna się pan na świecie! Ale powinien pan wiedzieć, że dzielnica, którą tak pan sobie umiłował, jest tylko ozdobną szkatułką, jest tylko relikwiarzem skrywającym Muzeum Lamp Szumowych! Musiał pan wreszcie do niego trafić, było to panu pisane! Tu prowadziły wszystkie drogi! Muzeum stoi w centrum, w samym centrum, rozumie to pan? Wszystko to zaplanowałem, wszystko to obliczyłem już lata temu! Czytał pan zresztą moją monografię!

– Czytałem, czytałem! – potwierdził Sarbiewski, choć nie była to do końca prawda i w głębi ducha było mu z tym trochę głupio.

– Grzegorz nawet po śmierci miał do mnie dołączyć, miał jak i ja zyskać nieśmiertelność w szumie, i wraz ze mną z tak straszliwej odległości zarządzać sprawami Muzeum! Uzgodniliśmy to dawno! Niestety, nie mogło do tego dojść, los nas przechytrzył, los chciał inaczej! Ciało musi pozostać nienaruszone, czy słyszy pan, musi pozostać nienaruszone, inaczej procedura nie ma szans się powieść! W tym trudnym położeniu pozostaje mi jedno tylko rozwiązanie! Panie Sarbiewski! Pragnę uczynić pana moim powiernikiem, moją prawą ręką, moim agentem w świecie materialnym! Czy podejmuje pan wyzwanie? Czy gotów jest pan nieść brzemię nowego kustosza Muzeum Lamp Szumowych?

– Czy jestem godzien? – zapytał, padając na kolana. Czuł, że po policzkach spływają mu łzy.

– Wszystko jest w pańskich rękach! Własnym staraniem musi pan dowieść, że nie popełniłem pomyłki, powierzając panu tę funkcję!

– Obiecuję zrobić, co w mojej mocy! Nie zawiodę pana! – zakrzyknął gorliwie, wciąż nie mając pewności, w którym kierunku powinien się zwracać.

– Pańska przysięga została przyjęta! – oświadczył głos zrodzony z szumu, a bursztynowe lampki zamigotały solennie. Sarbiewski z wolna powstał z kolan.

– Tymczasem pozostaje jeszcze jedna sprawa, nie mniej ważna. Mario!

Na ten okrzyk otwarły się drzwi – szum pochłonął ich syczenie – i wkroczyła przez nie pani Maria. Przez ten czas zdążyła przebrać się w staromodną białą suknię oblubienicy, w kilku miejscach nadjedzoną chyba przez mole. Fałdy jej różowego ciała, żądne wolności, obficie wylewały się wszystkimi wycięciami. Z jej polepionych brudem włosów zsuwał się niebezpiecznie wianek z podwiędłych kwiatów polnych.

– Mario, moja córeczko, jak pięknie wyglądasz! – powiedział głos, wyraźnie uradowany. – Pozwól, niech cię zobaczę!

Pani Maria gęsim krokiem zbliżyła się w stronę maszyny i zrobiła niezdarny, przyciężki piruet. Głos zarechotał skrzekliwie.

– Panie Sarbiewski! Moją ostatnią wolą jest, aby poślubił pan moją córkę i wraz z nią wychował nowe pokolenie strażników Muzeum Lamp Szumowych! Pamięć o moim dziedzictwie nie może zaginąć, słyszy pan, nie może zaginąć! Panie Sarbiewski! Czy mogę na pana liczyć?

Pani Maria szczerzyła się do niego i wywracała oczami, małpując uśmiechy zapoznanych gwiazd kina niemego. Kontrolki i przyciski na maszynie migotały obłędnie, lampy żarzyły się ze szczególną intensywnością, aż mieniło mu się od tego w oczach.

Od niego zależało teraz wszystko. Wiedział dobrze, że sam się w to zaplątał, sam to na siebie sprowadził. Wszystko, co dotąd się wydarzyło, wiodło go do tego właśnie punktu. Jakże więc miał się wykręcić, jak też mógł niby odmówić?