Szczur

Stworzenie to postanowiłem nazwać szczurem, ponieważ nie miałem czasu ani sposobności, aby ustalić jego właściwą nazwę. Tego jeszcze brakowało, abym przy wszystkich swoich obowiązkach włóczył się po bibliotekach miejskich i przetrząsał stare atlasy zoologiczne w poszukiwaniu ilustracji przedstawiającej napotkane przeze mnie zwierzę. Co więcej, musiałbym polegać wówczas tylko na własnej pamięci, bo nie dysponowałem ani aparatem fotograficznym, ani wystarczającymi uzdolnieniami rysunkowymi, aby uwiecznić jego wygląd. Kiedyś nawet jedna znajoma przekonała mnie, abym wspólnie z nią zapisał się na lekcje rysunku w dzielnicowym domu kultury; poczyniliśmy wtedy odpowiednie pierwsze kroki, razem poszliśmy dowiedzieć się o opłaty i terminy zapisów, ale koniec końców przedsięwzięcie to jakoś nie doszło do skutku, z niczyjej winy rozwiało się, rozmyło, rozpełzło, płynnie i niezauważenie odeszło w niepamięć. Być może gdyby ktoś mnie wtedy powiadomił, że umiejętności zdobyte na kursie pozwolą mi w przyszłości naszkicować szczura gnieżdżącego się w moim domu, abym na tej podstawie mógł później ustalić, do jakiego szczur ten należy gatunku, odnalazłbym w sobie więcej wytrwałości i determinacji. Kto wie. Ale raczej nie, raczej niewiele by to pomogło, bo znaczna większość takich planów po prostu obumiera i wygasa, niejako z przyczyn naturalnych, bez względu na okoliczności, bez względu na to, jaki zajmuje się wobec nich stosunek. Żaden entuzjazm, żadna roztropność nie jest w stanie uratować postanowienia, które urodziło się śmiertelnie chore, skazane na przedwczesny uwiąd. Gdy wspomina się takie historie, wszystkie takie historie ledwie napoczęte i zaraz gdzieś porzucone, bez zakończenia czy nawet przyzwoitego rozwinięcia – a właściwie gdy bierze się pierwsze z brzegu wspomnienie, bo każde bez wyjątku wspomnienie, jeśli rozważyć je odpowiednio krytycznie, zawiera świadectwo jakiegoś zarzucenia, jakiegoś zaniedbania, jakiegoś zaprzepaszczenia – nagle wydaje się nieprawdopodobne, szokująco nieprawdopodobne, że cokolwiek komukolwiek się udaje, że cokolwiek trwa lub zostaje doprowadzone do końca. Wedle wszelkich oznak, wedle zgromadzonych przez lata dowodów wszystko w świecie z natury swojej tak mocno ciąży ku klęsce, ku zatracie, ku rozpadowi, że do rangi cudu urasta taki stan rzeczy, że mimo wszystko coś tam jeszcze jest, że bądź co bądź coś się odbywa, że rzeczy mniej więcej trzymają się kupy, przynajmniej dopóki patrzy się na nie przez lekko zmrużone powieki. Należałoby to na dobrą sprawę jakoś celebrować, śpiewać pieśni pochwalne czy dziękczynne z powodu naszych drobnych sukcesów, tych ochłapów wyrwanych entropii, może nawet należałoby cieszyć się nimi, gdyby tylko starczyło na to sił, gdyby tyle innych spraw nie odwracało od tego uwagi. Musiałbym więc polegać na samej tylko pamięci, gdybym poszedł szukać prawdziwej nazwy stworzenia, które nazywam tu szczurem, w bibliotece, pamięć zaś bywa zawodna, zwłaszcza gdy chodzi o podobne przypadki, tak bardzo zawodna, że na dobrą sprawę nie sposób odróżnić tego, co faktycznie zapamiętane, od powołanej w miejsce tego mglistej impresji, której z kolei bardzo już blisko jest do zmyślenia.

Czuję się więc w obowiązku przeprosić wszystkich, którzy spodziewali się po mnie większej skrupulatności oraz ścisłości terminologicznej, a którym przysporzyłem zawodu już na samym wstępie. A ponieważ jestem przekonany, że nie zdołam już wzbić się na wyżyny wyznawanych przez nich standardów, chciałbym ciepło zaprosić ich, aby poszukali szczęścia gdzie indziej, chociaż trudno mi przy tym wskazać, gdzie konkretnie, bo doprawdy nie wiem, gdzie można liczyć na coś znacząco lepszego. Jak się wydaje, wszędzie jest tak samo, a w każdym razie podobnie, mniej lub bardziej podobnie.

Na swoją obronę chciałbym tylko zauważyć, że gdyby istniał obowiązek uprzedniego ustalenia poprawnej nazwy każdej poszczególnej rzeczy, o której zamierza się mówić, nic nigdy nie zostałoby powiedziane. Wszystko pozostałoby niewypowiedziane i tyle byłoby z tego pożytku. Gdy tylko odrobinę podrążyć, okazuje się, że znaczna część przedmiotów, do których bez większej refleksji na co dzień się odnosimy, w rzeczywistości nazywa się zupełnie inaczej, niż byśmy to sobie wyobrażali i niż byśmy sobie tego życzyli. Dla świętego spokoju, dla elementarnej wygody przyjęło się jednak, że poza kontekstami, w których wysoka precyzja jest sprawą życia i śmierci, wolno nazywać rzeczy mianami przystającymi do nich tylko mniej więcej, pod warunkiem, że to wystarczy, aby odróżnić owe rzeczy od zbiorowości wszystkich pozostałych rzeczy. Skoro więc nazywam coś szczurem, to nawet jeśli owo coś nie było do końca szczurem, to i tak wiadomo, jakiego rodzaju rzecz mam na myśli, w pewnym przybliżeniu, na pewnym dopuszczalnym poziomie ogólności; mówię: szczur, i chociaż nie ma pewności, co to do końca jest, ten szczur, to przynajmniej wiadomo, że nie chodzi ani o but, ani o wulkan, ani o parostatek. I jakoś z tym trzeba żyć, jakoś trzeba się do całej tej prowizorki przyzwyczaić. Jeżeli chce się cokolwiek usłyszeć, cokolwiek zobaczyć, jeżeli chce się cokolwiek uzyskać ze świata leżącego poza granicami własnego umysłu, tej jedynej domeny zjawisk udanych i kompletnych, opłaca się znacząco zaniżyć swoje wymagania i pogodzić się z niedociągnięciami obecnymi bodaj we wszystkim, co jest w świecie pozaumysłowym oferowane. Musimy zadowalać się tym, co jest, czyli bardzo często byle czym, towarami poślednimi i prawdopodobnie przeterminowanymi, musimy chwytać się tego, co akurat jest pod ręką, i mieć nadzieję, że nie złamie się to pod naszym ciężarem, musimy czym popadnie łatać dziury w dnie łodzi, którą płyniemy, czym popadnie, aż na koniec zabraknie nam także i tego, i pójdziemy na dno, jeżeli bowiem dokądś zmierzamy, w tej naszej podróży, w tym naszym rejsie, w tej naszej wspaniałej żegludze w nieznane, to tylko na dno, na dno, na samo dno.

Pierwsze oznaki obecności szczura w moim mieszkaniu miały charakter czysto pośredni, poszlakowy, i sprowadzały się do drobnych ranek, jakie zacząłem odnajdywać na swoich stopach i kostkach każdego dnia po przebudzeniu. Początkowo zlekceważyłem je, przypisując je drobnym otarciom i uderzeniom, na które nogi narażone są każdego dnia w starciu z wielością przeszkód, jakich nie sposób uniknąć, jeżeli w ogóle ma się zamiar przemieszczać swoje ciało w przestrzeni. Ponieważ jednak ranek przybywało w miarowym tempie, a ich lokalizacja ściśle ograniczała się do tych rejonów mojego ciała, które pozostawały obnażone podczas snu – w ciepłe lipcowe noce nieodmiennie rozkopywałem się z pościeli, codziennie zasypiałem nakryty, a budziłem się częściowo odkryty – postanowiłem wreszcie poddać je bliższym oględzinom. W każdej rance rozpoznałem niezaprzeczalny ślad pary ostrych zębów. Ukąszenia te nie były przy tym szczególnie głębokie, przypominały raczej nacięcia poczynione skalpelem wytrawnego chirurga. Żerujące nocami stworzenie, którego istnienie byłem zmuszony założyć, przebijało się tylko przez najbardziej wierzchnie warstwy skóry, w stopniu niezbędnym do utoczenia krwi, którą następnie zapewne spijało przysysając się lub po prostu zlizując ją, dopóki nie przestawała płynąć.

Spostrzeżenia te dały początek intensywnym spekulacjom, które od tej pory zawładnęły moim umysłem. Wyrażenia tego używam może zresztą trochę na wyrost. Prawdę powiedziawszy, spekulacje te raczej od czasu do czasu nawiedzały mój umysł, gościły w nim w nieregularnych odstępach, a następnie odpływały, często nie pozostawiając po sobie nawet śladu, zwłaszcza wówczas, gdy swoją uwagę byłem zmuszony przenosić na inne przedmioty. Prawdziwie obsesyjne zajmowanie się jedną jedyną kwestią jest luksusem, na który nie można sobie pozwolić, jeżeli nie egzystuje się w zupełnej próżni, w zupełnym oderwaniu. Docierają do nas czasem opowieści o geniuszach, którzy mieli spędzać całe tygodnie na oddawaniu się swoim monomaniom, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że relacje te zostały ubarwione na użytek odbiorcy popularnego. W prawdziwym życiu mamy do czynienia z potokiem beznadziejnie przemieszanych wątków, w którym nie sposób w ogóle się połapać, z którego nie sposób niczego nawet trochę zrozumieć, nie wspominając o skupianiu się na czymś pojedynczym.

Tak czy inaczej, najbardziej zajmowało mnie pytanie dotyczące przyczyny szczura czy też pochodzenia szczura. Wiele słyszy się o pająkach, które przedostają się do domów otworami kanalizacyjnymi; sam mogę przysiąc, że dwa razy w życiu widziałem nawet muchy wylatujące z takich otworów. Podobna droga wstępu w przypadku szczura była jednak wykluczona; już z samych rozmiarów ugryzień byłem w stanie wydedukować, że chodziło o istotę zbyt dużą, aby mogła przecisnąć się rurami i jeszcze wyjść na wolność przez jeden z wąskich wylotów. Musiałem też odrzucić wytłumaczenia zaczerpnięte z ludowych wierzeń, wedle których szczury, przynajmniej w niektórych okolicznościach, mogą rodzić się niejako samorzutnie ze śmieci lub starych szmat. Po dłuższym zastanowieniu uznałem za najbardziej prawdopodobną następującą teorię: drapieżny ptak, być może polujący na łąkach porastających duży niezagospodarowany teren w okolicy pobliskiego portu rzecznego, pewnego dnia złowił szczura, po czym w następstwie jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, lub może po prostu w chwili bezmyślności czy roztargnienia, upuścił go na mój balkon, kiedy akurat przelatywał nad moim budynkiem. Sam szczur zaś, ochłonąwszy z szoku wywołanego lądowaniem, niezauważony przebiegł mi pomiędzy nogami, kiedy chwilę później uchyliłem drzwi balkonowych wychodząc na papierosa.

Przy nagromadzeniu zajęć, z jakim musiałem się zmagać, z ledwością starczało mi czasu i sił, aby sprzątać swoje mieszkanie czy choćby zmywać naczynia z zachowaniem jakiejkolwiek regularności. Tym mniej więc miałem czasu i sił, aby przedsięwziąć drobiazgowe poszukiwania szczurzego gniazda lub, jak może należałoby się wyrazić, szczurzego leża. Nie dopatrzywszy się niczego podobnego w żadnym z łatwo dostępnych zakątków domu, poprzestałem na supozycji, że szczur musi mieć kryjówkę pod moim łóżkiem. Trzymałem tam kosze z pościelą na zmianę, torby ciasno wypełnione dawno nienoszonymi ubraniami, a także pudła z rozmaitymi rupieciami i szpargałami, spośród których mogę wymienić w ramach ilustracji stos starych magazynów kulturalnych, które przyjąłem kiedyś od kogoś w prezencie w przekonaniu, że wszystkie je z uwagą przeczytam, i których od tej pory nawet nie tknąłem. Zbyt wiele jest w życiu rzeczy niepotrzebnych, niechcianych czy zaniedbanych, aby dało się w nich zaprowadzić choćby pozory porządku. Samemu ich segregowaniu na te kwalifikujące się do wyrzucenia i te zachowujące pewną wartość, a więc kwalifikujące się do sprzedaży czy rozdania, należałoby poświęcić się całkowicie, aby poczynić w tym dziele jakiekolwiek postępy, a i tak zapewne nie dożyłoby się jego końca. Odeszłoby się z tego świata u podnóża dwóch niedokończonych stosów i trzeciego stosu przedmiotów jeszcze nieprzebranych. Rzeczy tego rodzaju można więc najwyżej odkładać na pawlacz, a z braku pawlacza lub w razie jego przepełnienia – wpychać je pod łóżko. Mogłem sobie doskonale wyobrazić, że stworzone przeze mnie pod łóżkiem składowisko materii zbędnej i wzgardzonej stwarzało znakomite warunki dla szczurzego bytowania. Przestrzeń pod łóżkiem wydawała się oczywistym miejscem na siedlisko także dlatego, że szczur, żywiący się moją krwią w czasie, gdy spałem, właśnie stamtąd miałby najdogodniejszy dostęp do moich stóp i kostek.

Byłem z siebie niemało dumny, gdy dalszy rozwój wypadków dowiódł słuszności wszystkich moich domysłów, a szczur przestał być dla mnie bytem czysto hipotetycznym. Któregoś razu skończyłem właśnie palić drugiego tego dnia papierosa i wróciłem z balkonu, kiedy kątem oka dostrzegłem ruch w kącie pokoju. Niewielki czarny kształt z cichym tupotem przemykał w kierunku łóżka; ja byłem jednak szybszy, skoczyłem i jednym susem zagrodziłem mu drogę. Przerażony donośnym tupnięciem, szczur zatrzymał się na moment, na tyle długi, że zdołałem dobrze mu się przyjrzeć, po czym wyminął mnie i pognał pod łóżko. Przez chwilę jeszcze miałem przed oczami obraz długiego bezwłosego ogona znikającego pomiędzy pudłami.

Owo spotkanie ze szczurem twarzą w twarz, lub też twarzą w pysk, lub może twarzą w ryjek, w zależności od tego, co takie stworzenia mają w miejscu, w którym istoty ludzkie mają twarz, czy, ściśle, w miejscu funkcjonalnie i topologicznie odpowiadającym miejscu, w którym istoty ludzkie mają twarz, wedle prawideł homologii morfologicznej, uspokoiło mnie, znalazłem w nim bowiem niezbity dowód na to, że szczur, z którym miałem do czynienia, faktycznie był szczurem (z zachowaniem terminologicznego zastrzeżenia poczynionego na wstępie), a nie czymś innym, na przykład symbolem, przenośnią czy innego rodzaju odesłaniem do rzeczywistości pozaszczurzej. Nabyte z wiekiem nawyki umysłowe oddalają nas od świata fizycznego i każą myśleć o wszystkim, co nas spotyka, w kategoriach znaczeń, w kategoriach wrażeń i poglądów, w kategoriach opowiadanych przez nas historyjek, przygważdżając nas do tak zwanej sfery kultury, tak że zupełnie tracimy przez to z oczu całość warunków faktycznych. Przygwożdżeni do tak zwanej sfery kultury przestajemy widzieć wokół siebie to, co rzeczywiście tam zachodzi, czyli rozmaite zderzenia, przyciągania, rozpędzenia, spowolnienia, narastania i ustawania. Omamieni sferą kultury, przestajemy stawiać sobie właściwe pytania, na przykład pytania dotyczące naszego ciężaru, naszej energii, naszego kierunku. I gdy, na przykład, zalęga się u nas szczur, w ramach pierwszego odruchu nie jesteśmy w ogóle władni myśleć o nim jako szczurze, a tylko snujemy wokół niego rozmaite rozważania: a co ten szczur wyraża, a do czego ten szczur się odnosi, a czemu ten szczur w naszym życiu służy? Z tego względu dobrze jest od czasu do czasu wyrżnąć głową o krawędź czegoś twardego albo porządnie zakrztusić się jakimś napojem albo nawet własną śliną, takie zdarzenia umieszczają nas bowiem na powrót pośród liczących się zjawisk, pośród przedmiotów istotnych, i każą nam przemyśleć nasze wśród nich miejsce, naszą wobec nich relację. Chcę przez to powiedzieć tyle, że nie wszystko, co po prostu się zdarza, a o czym my lubimy myśleć, że zdarza się nam osobiście, musi zaraz coś oznaczać albo o czymś świadczyć.

Jednym z aspektów mojej kohabitacji ze szczurem, o którym długo potrafiłem myśleć wyłącznie przez pryzmat własnych wrażeń, zamiast widzieć w nim zjawisko czysto fizyczne, był jego zwyczaj nocnego pojenia się moją krwią. Nie przeszkadzało mi przy tym samo kąsanie; mój sen jest na tyle mocny, że szczurowi nigdy nie udawało się go zakłócić, zaś drobne rany szybko się goiły i sprawiały najwyżej ten kłopot, że musiałem z ich powodu zrezygnować z noszenia krótkich spodni, co zwłaszcza w okresie letnim i wczesną jesienią było uciążliwe. Większą niedogodnością okazało się postępujące wycieńczenie, jakiego z upływem tygodni zacząłem doświadczać. Mój organizm nie nadążał widocznie z produkowaniem krwi potrzebnej, by uzupełnić jej ilości wysysane każdej nocy przez szczura, i wkrótce zacząłem budzić się słaby i zmęczony. Z czasem jednak jakoś się do tego przyzwyczaiłem, bo do wszystkiego z czasem można się przyzwyczaić, chociaż ta nasza zdolność i nawet pewna wręcz gotowość do akomodacji wcale nie przynosi nam żadnego zaszczytu, nie świadczy o żadnym naszym heroizmie ani o wspaniałej woli przetrwania, a tylko udowadnia, że w gruncie rzeczy jest nam wszystko jedno. W istocie, w akceptacji mojego nowego stanu pomogło mi zrozumienie, że on także stanowi pewien rodzaj życia i byłoby dziwnie, niepomiernie dziwnie, zestawiać go z jakimiś innymi rodzajami życia i osądzać go jako lepszy od nich lub gorszy. Nosimy jakieś idiotyczne wyobrażenie, diabli wiedzą, skąd wzięte, prawdopodobnie z prasy, bo z jakiego innego źródła, że istnieje jeden model życia, który powinien być przez wszystkich jednakowo pożądany. W rzeczywistości jednak napotykamy tylko różne rodzaje życia, które nie podlegają żadnej ostatecznej hierarchizacji. Są ludzie bez kończyn, myślałem sobie, są ludzie cierpiący na jakieś ciężkie choroby, i to też są pewne rodzaje życia, są ludzie, którzy umierają już jako niemowlęta, i w ich wypadku także należy mówić o pewnym rodzaju życia… Życie, które najwyraźniej mi przypadło w udziale, było życiem kąsanego po nocach przez głodnego ludzkiej krwi szczura. I jakkolwiek trudno mi było dopatrywać się w tym jakiegoś powodu do dumy, tak samo nie był to jeszcze dobry powód do rozpaczy. Stanowiło to przynajmniej coś własnego, coś bliskiego, co dawało się darzyć sympatią; sympatia nie równa się przecież jeszcze ani wdzięczności, ani aprobacie.

Moim przekonaniem o słuszności tych wniosków zachwiało dopiero zdarzenie, do jakiego doszło raz na klatce schodowej, gdy wracając z zakupów przystanąłem na półpiętrze, aby odzipnąć. Nadchodząca z góry sąsiadka usiłowała mnie wyminąć, ale było na to jakoś za mało miejsca, spróbowałem wtedy jej ustąpić, lecz oboje poruszyliśmy się w tę samą stronę, spojrzeliśmy sobie w oczy, zrobiło się niezręcznie, i aby jakoś rozładować tę niezręczność, sąsiadka postanowiła do mnie zagadać. „Bardzo pan blady” – powiedziała – „czy dobrze pan się czuje?„. „To także jest pewien rodzaj życia” – wyjaśniłem jej słabym głosem. Niepewnie skinęła głową. „Chciałabym pana przy okazji o coś zapytać” – dodała konspiracyjnym szeptem – „pan też zmaga się ze szkodnikami?„. Obudziło to moją podejrzliwość, więc z odzyskaną nagle energią oświadczyłem: „W żadnym razie!”, tak stanowczo, że aż cofnęła się o pół kroku, wpadając na parapet. „Co pani ma na myśli?” – zapytałem tym samym tonem. „Bo u mnie są karaluchy” – odpowiedziała cicho i spuściła oczy. Zrozumiałem, że ją przestraszyłem, że gorzko teraz żałowała, że się do mnie odezwała, i zawstydzony też spojrzałem w dół. „Ojej, wyszłam z domu w kapciach” – oznajmiła ze zdziwieniem. Ściśle rzecz biorąc były to plastikowe klapki, takie, jakie nosi się na basenach albo pod prysznicami w klubach sportowych. Oboje w ciszy weszliśmy na piętro. „Dobrze, że teraz pani zauważyła” – powiedziałem w kierunku jej pleców, gdy obracała klucz w zamku – „gdyby wyszła pani w nich na ulicę, byłoby za późno”. Nic już na to nie odpowiedziała.

Spotkanie to pchnęło moje myśli w nową stronę, dając asumpt do zastanowienia, czy szczur – mój szczur – także nie był pewnego rodzaju szkodnikiem. Z pewnością tak właśnie mogło to wyglądać z zewnątrz. Gdybym zaprosił do swojego mieszkania obcą lub nawet znajomą osobę, rzecz z wielu względów nie do pomyślenia, ale pal to licho, gdybym zaprosił nawet tamtą głupią sąsiadkę i kazał jej w chłodnych, obiektywnych kategoriach ocenić rolę szczura w moim życiu, osoba taka, czyli na przykład sąsiadka, zmuszona byłaby orzec: bez dwóch zdań jest to szkodnik. Po pierwsze zauważyć trzeba, że nie osadziłem go w swoim mieszkaniu dobrowolnie, nie miałem wręcz w jego zagnieżdżeniu się u mnie żadnego udziału, nie licząc uchylenia drzwi balkonowych w opisanym wcześniej hipotetycznym scenariuszu. Po drugie, z czysto ekonomicznego punktu widzenia szczur bezsprzecznie wyrządzał mi szkodę, wymierną szkodę; mój w znacznej mierze obojętny do niej stosunek pozostawał tu bez znaczenia, i gdybym zawczasu wykupił polisę ubezpieczeniową, bez wątpienia szkoda taka upoważniałaby mnie do ubiegania się o sowite zadośćuczynienie.

Wreszcie dotarło do mnie to, co może już od pewnego czasu nieśmiało przypuszczałem, ale czemu nie pozwalałem na dobre przedostać się do świadomości: mój szczur był czymś co do zasady podlegającym eliminacji; gdybym tylko zechciał, mógłbym próbować z nim walczyć, mógłbym dążyć do jego wygnania, i nikt nie odmówiłby mi do tego prawa. Powtórzyłem to sobie kilka razy na głos i poczułem się niemal pijany tą myślą. Byłem nagle jak dorastające dziecko, które po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że wolno mu robić rzeczy dotąd zabraniane czy przedstawiane jako niegrzeczne. Już sama wizja wyzwolenia się od szczura i mojego dalszego życia bez udziału szczura rozbudziła we mnie utajone dotąd pokłady dobrego humoru i energii. W każdej wolnej chwili oddawałem się zaś szczegółowym fantazjom na temat konkretnych kroków, jakie mógłbym przedsięwziąć, aby skutecznie pozbyć się szczura. Przynajmniej w swoich marzeniach stałem się ekspertem od najbardziej wyrafinowanych technik deratyzacji. Rozważałem konstrukcję przemyślnych urządzeń, które miały służyć do stanowczego wypychania szczura poza próg mojego mieszkania; dumałem na temat tajników szczurzej psychologii i ewentualnych środków perswazji, które mogłyby wykorzystywać czułe punkty szczura, aby skłonić go do dobrowolnego odejścia. Zastanawiałem się, jak najlepiej wywabić szczura spod łóżka: hukiem? smrodem? kolorowymi światełkami? Byłem przy tym w owych rozmyślaniach jak najdalszy od sadyzmu czy niepotrzebnego okrucieństwa; chodziło mi jedynie o rozwiązanie problemu przy użyciu jak najprostszych środków, a nie o zemstę na szczurze czy o zadawanie mu cierpienia. Pozostawałem jednak realistą i wiedziałem, że już samym odcięciem szczura od swojego krwiobiegu przynajmniej pośrednio skazałbym go na śmierć. Wydawało się jedynie wskazane, aby nie była to śmierć przesadnie bolesna ani rozciągnięta w czasie. Zakładałem, że szczur wystawiony przy użyciu takiej czy innej metody za drzwi przy odrobinie szczęścia zbiegnie do piwnicy, która przy odrobinie szczęścia wyłożona będzie trutką na szczury lub też pułapkami na szczury, jeżeli istnieją pułapki na szczury. Częściej wprawdzie słyszy się o pułapkach na myszy, pragnę jednak przypomnieć, że stworzenie, o którym mowa, mogło wcale nie być szczurem w pierwszym rzędzie.

Podobne szczegółowe rozróżnienia miały jednak okazać się zupełnie nieistotne, albowiem moje fantazje o usuwaniu szczura, podobnie jak wszystkie w ogóle fantazje, które zdarza nam się snuć w przypływie zgoła nieuzasadnionego entuzjazmu, nigdy nie zyskały szansy na urzeczywistnienie. Uprzedził mnie samorzutny rozwój wypadków. Wyszło na to samo, więc nie mam na co narzekać: szczura od pewnego momentu po prostu więcej już nie było, ale ja nie przyłożyłem do tego ręki. Tego rodzaju nauczki zwykle są zresztą bardzo przydatne, bo często tracimy z oczu, że rozwój wypadków przeważnie doskonale radzi sobie bez nas, i mamy ochotę ciągle się do niego mieszać, interweniować, tak jak by to od nas miało cokolwiek w świecie zależeć. Od pewnego momentu szczura po prostu już więcej nie było i nie potrafię nawet powiedzieć, jak do tego doszło. Któregoś ranka obudziłem się i stwierdziłem, że na moich stopach ani kostkach nie przybyło żadnych nowych ranek. W ciągu następnych dni dotychczasowe ranki poczęły się goić, aż wreszcie nie pozostał po nich żaden ślad. Ja natomiast musiałem wkrótce skupić się na zupełnie innych sprawach, bo, jak powszechnie wiadomo, życie nie ustaje ani na moment w wynajdywaniu dla nas wciąż nowych atrakcji.

Czy mogę powiedzieć coś więcej o szczurze? Bywało, że do niego tęskniłem, ale bywało też, że w ogóle o nim nie myślałem. Czasem wspominałem go z rodzajem melancholii, czasem cieszyłem się, że zostałem od niego uwolniony, czasem nie miałem w jego kwestii absolutnie żadnej opinii i nie odczuwałem w związku z nim absolutnie żadnej emocji. Jeżeli miałbym zdobyć się na jakieś podsumowanie okresu jego przemieszkiwania u mnie, musiałbym orzec, że do niczego mi się to nie przydało, w niczym mi to nie zaszkodziło, ale też w niczym mi nie pomogło. Niczego się za pośrednictwem tego nie dowiedziałem, niczego nie zyskałem, niczego nie utraciłem, może z wyjątkiem łącznie kilku szklanek, lub, jak lubię to sobie z jakiegoś powodu wyobrażać, kilku słojów krwi, której chwilowy niedomiar mój organizm ostatecznie z powodzeniem uzupełnił. Ostatecznie wszystko jakoś się wyrównuje. Bardzo rzadko ma to cokolwiek wspólnego z ludzkim poczuciem sprawiedliwości czy choćby harmonii, ale ostatecznie wszystko jakoś tam się wyrównuje i ustala. I nawet jeśli w każdym poszczególnym momencie możemy odnajdywać wokół siebie wyłącznie różne formy zaburzenia i zamieszania, to z odpowiednio dużego dystansu widać jasno, że świat jednak nie znosi całego tego rozchwiania, rozklekotania, i konsekwentnie, nawet jeśli bardzo powoli, dąży do jego eliminacji. Prędzej czy później w każdej kwestii zapanuje spokój, chociaż bylibyśmy naiwni dostrzegając w tym jakieś przeznaczone dla nas pocieszenie.

Jeżeli więc z epizodu ze szczurem miałaby płynąć jakaś nauka… – z czym można oczywiście dyskutować, to jest można dyskutować z założeniem, że z danego epizodu może płynąć większa lub lepsza nauka niż z któregokolwiek innego. Jakkolwiek bowiem szkodliwą przesadą byłoby twierdzić, że z żadnego epizodu nie płynie wcale żadna nauka i że nie ma w ogóle żadnej nauki, którą można by z takich czy innych epizodów wyciągać, to wydaje się wątpliwe, aby mogło być znowu tak wiele różnych odmian nauk możliwych do wyciągnięcia, i aby istniała konieczność poszukiwania epizodów bardzo szczególnego rodzaju, aby wyciągać z nich naukę naprawdę istotną. Doświadczenie uczy raczej, że to, co można z życia, czy jak też tam to nazwać, dowiedzieć się czy zrozumieć, ma stosunkowo prosty i ograniczony charakter, i że te same treści, te same lub w każdym razie bardzo zbliżone, odnajduje się na każdym kroku, niezależnie od szczegółowej natury akurat przeżywanego epizodu. W pewnym sensie jest tak, że wystarczy przeżyć cokolwiek, jedną, jedyną rzecz, choćby najbardziej byle jaką, pierwszą rzecz z brzegu, aby na jej podstawie zrozumieć już wszystko, dowiedzieć się już wszystkiego, co jest do dowiedzenia, a w każdym razie znacznej tego części, na tyle znacznej, że pozostała tego część nabiera rysów fanaberii, błahostki, czegoś przeznaczonego nie tyle nawet dla koneserów, co dla nieznośnych pedantów i obsesjonatów, którzy z zawodu lub z zamiłowania przyzwyczajeni są przeoczać całość na rzecz często najbardziej niedorzecznych detali, podczas gdy ogół społeczeństwa może w zupełności zadowolić się tą pierwszą częścią, częścią dostępną w każdej chwili, znajdującą się w każdej chwili pod ręką, a która i tak dla owej większości stanowi pewien niewygodny nadmiar. Jeżeli więc z epizodu ze szczurem miałaby płynąć jakaś nauka wyjątkowa, szczególna akurat dla tego epizodu, sformułowałbym ją następująco: wszystko zdaje się na to samo. Wszystko jest mniej więcej takie samo na każdym odcinku, a jeśli nie zupełnie takie samo, to poszczególne jego pasma są do siebie tak bardzo podobne, że w praktyce można wymieniać je jedne na drugie bez najmniejszego ryzyka straty. Czy jest szczur, czy nie ma szczura, wychodzi mniej więcej na jedno. Można oczywiście zauważać jakąś różnicę, można oczywiście mówić o różnicy, ale jest to różnica pomijalna, pomijalna w ostatecznym rozrachunku, który jako jedyny z tego wszystkiego powinien nas zajmować. Jeśli komuś się tak podoba, można rzecz jasna skupiać się na tego rodzaju różnicach, można całe życie strawić na zastanawianiu się, na czym konkretnie polega różnica między jakimiś dwoma stanami, na przykład między stanem ze szczurem i stanem bez szczura, i może nawet dojść na tej drodze do jakiegoś wniosku, na przykład do takiego, że jest to różnica w jakimś tam sensie istotna. Można następnie czepić się tego wniosku, wbić się w niego pazurami, i uczynić sobie z niego coś na kształt tarczy, tarczy albo parawanu, i dobywać go w każdej sytuacji zagrożenia, można też starać się na takim wniosku budować poczucie własnej wartości czy, dajmy na to, własnej niezależności lub, odwrotnie, przynależności, ale powiedzmy sobie szczerze, że są to wszystko dziecinne gry, bo kiedy przychodzi co do czego, i kiedy na przykład zyskuje się szczura albo, przeciwnie, traci się szczura, przekonanie, że lepiej jest szczura mieć lub, przeciwnie, lepiej jest szczura nie mieć, do niczego szczególnego się nie przydaje, bo szczura albo się ma, albo się nie ma, i niewiele można z tym zrobić, to jest, dla precyzji, czasem może nawet można coś z tym zrobić, ale znacznie mniej, niż na ogół się to wydaje, i trzeba raczej po prostu jakoś z tym żyć, i korzystniej już na tym właśnie się skupiać, na życiu, zamiast na zastanawianiu się, co byłoby lepsze lub też co byłoby gorsze.

W kilka miesięcy po opisywanych tu wydarzeniach w wyniku serii decyzji, które czasem oceniam jako lekkomyślne, a czasem jako zadziwiająco wręcz słuszne, utraciłem możliwość dalszego zajmowania się tym wszystkim, co dotąd tak bardzo mnie pochłaniało. Po kilku dniach euforycznego upojenia poczuciem wolności zdałem sobie sprawę, że nie za bardzo wiem, co robić z zyskanym czasem, i postanowiłem przeznaczyć go na większe porządki, pierwszy raz tak gruntowne, odkąd wprowadziłem się do tego mieszkania. W toku podjętych prac odsunąłem od ściany łóżko; nie wiedziałem jeszcze, czy będzie mi starczyło zapału, aby przejrzeć zawartość trzymanych pod nim koszy, toreb i pudeł, ale chciałem przynajmniej wymieść stamtąd nagromadzone przez lata kurze. Wtedy właśnie odkryłem wykopaną pod łóżkiem dziurę, ziejącą czarną dziurę, której dna nie było widać. Zaintrygowany, odstawiłem na bok szczotkę i zmiotkę, i przycupnąłem na krawędzi dziury, aby zajrzeć do środka. Można by było przypuszczać, że dziura wykopana w podłodze mieszkania w kamienicy będzie prowadziła do mieszkania na niższym piętrze, że zobaczę z góry mieszkanie mojego sąsiada, bezrobotnego i chyba cierpiącego na jakąś przypadłość natury psychicznej, a może sypialnię jego matki staruszki, jak on dziwnej w obejściu, jak on zawsze podejrzliwie łypiącej, ale nie, ta dziura, dziura niechybnie wykopana przez szczura, który przez pewien czas mieszkał pod moim łóżkiem, i przez którą być może opuścił na zawsze mój dom, prowadziła w nic, w każdym razie w nic konkretnego, prowadziła w ciemność, w otchłań, głęboko, niesłychanie głęboko, można pomyśleć, że do samego piekła, gdyby tylko istniało jakieś piekło.

Gdyby tylko istniało jakieś piekło.