Hotel
Wnętrze, w którym się znaleźliśmy, bo w końcu musieliśmy się w nim znaleźć, podobnie jak wcześniej musieliśmy się znaleźć w każdym poprzednim punkcie na naszej drodze, w naszej podróży, odkąd nadano nam początkowy pęd, jest dwuosobowym pokojem hotelowym w najtańszym dającym się pomyśleć rodzaju hotelu, przypominającym hotele przeznaczone dla robotników zamiejscowych czy dla kierowców ciężarówek, tylko znacznie podlejszym, nieporównanie bardziej obskurnym, hotelu, z którego usług muszą korzystać wyłącznie najgorsi degeneraci, zwyrodnialcy, ludzie upadli i plugawi, nie będący już prawie ludźmi, którzy jednak, jak można to sobie wyobrazić, jeżdżą dużo po kraju i potrzebują czasem skorzystać z oferowanego w rozsądnej cenie zakwaterowania.
Wiele zresztą wskazuje na to, że nie jest to nawet działający hotel. W naszym pokoju brakuje na przykład szyby w oknie, a na odkształconej od wilgoci podłodze z żółtawego wzorzystego linoleum leżą rozsypane odłamki szkła i drobne kawałki gruzu; nieobleczone materace na obu łóżkach sprawiają wrażenie na wskroś przegniłych, zaś sądząc po śladach sadzy na ścianie w kącie – ktoś próbował rozpalać tu ognisko. Jest to więc najpewniej opuszczony podrzędny hotel, paskudny podwójnie, sparszywiały do kwadratu, którego obecna ohyda jest wynikiem zohydzenia ohydy dawniejszej. Pleśń toczy tu pleśń, grzyb wyrasta na grzybie, robak przeżera się przez spiętrzone truchła robaków dawno padłych. I wszystko to, z naszą obecnością w tym miejscu na czele, wydaje się nad wyraz słuszne, zrozumiałe, adekwatne. Nie mogło być inaczej, tak właśnie musiało się to skończyć, do tego właśnie to zmierzało, od pierwszej chwili, od pierwszego ruchu, od samego początku.
Pamiętamy to miejsce; a może tylko ktoś nam o nim opowiadał; a może tylko pojawiło się jeden, jedyny raz w urywku śnionego przez nas przed laty snu. Ściany tutaj są cienkie, cienkie jak papier. Zatrzymujący się tu gość nawet bez przystawiania do nich uszu miał szansę zyskać zadowalająco pełne wyobrażenie o zwyczajach i zachowaniach swoich sąsiadów. Niczego nie dało się tu ukryć przed pozostałymi; jeżeli chciało się tu spać czy chować przed światłem dnia, trzeba było rozstać się ze wszystkimi swoimi sekretami, porzucić marzenia o intymności, jedyne pocieszenie znajdując w myśli, że wszyscy podsłuchujący na pewno usłyszeli już w życiu zbyt wiele, by jakieś nowe wstydliwe detale mogły jeszcze zrobić na nich wrażenie. Jest więc zastanawiające, że teraz nie dociera do nas zupełnie żaden dźwięk, za wyjątkiem skrzypienia poruszanego wiatrem okna na jakimś innym piętrze, przy silniejszych podmuchach z trzaskiem uderzającego o framugę.
A przecież wiemy dobrze, że w pokoju obok znajduje się istota pod każdym względem do nas podobna. Dobiegającą stamtąd ciszę da się wytłumaczyć tylko przy założeniu, że istota owa, tak samo, jak my, trwa w zupełnym bezruchu, może tak samo, jak my, oparta o drzwi szafy z płyty pilśniowej, z nogami dosyć szeroko rozstawionymi, rozprostowanymi w kolanach, z głową opuszczoną na pierś, z ramionami zupełnie rozluźnionymi, przypominająca więc, tak samo, jak my, porzuconego, zapomnianego pajacyka, którego sznurki się splątały, splątały nieodwracalnie. Może tak samo, jak my, nie jest pewna, czy tylko zbiera siły, wyczekując na coś w napięciu, gotowa do zerwania się w jednej chwili na nogi i podjęcia działań, gdy tylko pojawi się do tego odpowiedni sygnał, nastąpi pierwsza prowokacja, czy może powoli kona, całkowicie sparaliżowana lub po prostu bardzo niechętna do ruchu, gasnącą świadomością chwytając składające się na otoczenie kształty, wydobywane z mroku tylko przez blask księżyca, okryte dawno porzuconymi przez pająki pajęczynami, okryte gromadzącym się przed lata brudem i kurzem, i nie rozumie z nich nic, nic zupełnie, z wyjątkiem ich logicznie uzasadnionej nieuchronności, ich bezwzględnej spodziewaności.
Życie owej istoty od zawsze psuje nam humor, stanowi dla nas obrazę, jest cierniem tkwiącym w naszym boku. Samym swoim trwaniem zatruwa nam każde doświadczenie, burzy spokój, udaremnia szczęście. Tak długo, jak ona istnieje, nic w naszym życiu nie może być normalne: każdy moment jest z góry przeklęty, skażony, godny wyłącznie odrzucenia. Nie będzie przesadą powiedzieć, że istota ta jest właściwym źródłem wszystkich, bez wyjątku wszystkich naszych kłopotów i niepowodzeń. Jej życie sprzęgnięte jest z naszym w relacji pasożytniczej: tuczy się naszym smutkiem, naszym cierpieniem, podczas gdy my nie mamy z niej żadnego zupełnie pożytku.
Cechuje ją nadto złośliwość i diabelska wprost przekora. Najlepszym tego przykładem jest choćby obecna sytuacja: chociaż oprócz nas i niej w tym opuszczonym, przeznaczonym do rozbiórki hotelu nie ma najprawdopodobniej żywej duszy, ona oczywiście musiała wybrać sobie osobny pokój, zapewne tak samo, jak nasz, dwuosobowy, tylko w tym celu, by zaznaczyć jakoś swą odrębność, podkreślić swój wypływający z czystej arogancji dystans. Nie potrafi zrobić niczego po prostu, po ludzku, szuka zawsze zwady i okazji do wydziwiania, uwielbia robić problemy tam, gdzie ich nie ma.
Już dawno doszliśmy do wniosku, że nie uwolnimy się od niej inaczej, niż pozbawiając ją życia. Przez wiele lat chcieliśmy zarąbać ją siekierą; każdej nocy przed snem pocieszaliśmy się wyobrażeniem ściskanej w dłoniach twardej rękojeści z gładkiego drewna, ciężaru osadzonego na niej stalowego ostrza, wreszcie obrazami samej sceny mordu, przeprowadzanego według niezliczonych, wciąż na nowo obmyślanych scenariuszy. W marzeniach tych wyskakiwaliśmy zza rogu i zadawaliśmy na oślep gwałtowne ciosy, odrąbując członki, obuchem gruchocząc kości, ciesząc się wyrazem bólu i bezbrzeżnego zdumienia na znienawidzonej twarzy; i znajdowaliśmy uspokojenie dopiero przedstawiając sobie, jak istota owa wyziewa ducha, jak przestaje być czymkolwiek więcej niż niegroźnym, nierozpoznawalnym, zakrwawionym tłumokiem. Dopiero nasyceni, ukojeni tym obrazem mogliśmy zapaść w głęboki sen, wolny od prześladujących nas za dnia strapień i niepokojów.
Z przyczyn, które dla nas samych pozostają nieoczywiste, nie zrealizowaliśmy nigdy naszych krwawych fantazji. Istota, która teraz, tak jak my, odpoczywa lub dogorywa w pokoju za ścianą, jeszcze długo za nami się wlokła, lub też my wlekliśmy się za nią, zawsze zachowując podobną odległość, odległość, która przez lata samorzutnie ustaliła się jako najbardziej wygodna dla obu stron. Być może przyzwalaliśmy na jej obecność z czystego tchórzostwa; być może chcieliśmy uniknąć zamieszania, zawracania głowy, z jakim musielibyśmy się mierzyć w wypadku wykrycia popełnionego przez nas zabójstwa. Dość, że wiernie towarzyszyła nam na każdej stacji, na każdym kolejnym etapie naszej tułaczki, aż do teraz, aż do etapu, który według licznych oznak może okazać się etapem ostatnim.
Nie oznacza to wcale, że nasz stosunek do niej złagodniał, że z biegiem czasu pogodziliśmy się z czynionym przez nią złem. Nawet tutaj, w rozsypującym się pomieszczeniu, które za sprawą jakichś odległych skojarzeń nazwaliśmy sobie pokojem w opuszczonym hotelu, bardziej niż własnym dobrobytem zaprzątnięci jesteśmy myśleniem o tym, jak chętnie zadusilibyśmy ją nawet i gołymi rękami, gdybyśmy tylko byli zdolni podnieść się, wytoczyć na korytarz i wtargnąć do sąsiedniego numeru. Brakuje nam na to oczywiście sił, trudno już, tak być musiało, właśnie tak i nie inaczej. Szkoda tylko, że nie mamy chociaż małego wiertła, aby w cienkiej ścianie na wprost wywiercić dziurkę, przez którą moglibyśmy na ową istotę popatrzeć, tak by mogła być może ostatnią rzeczą, którą zobaczymy. Chcielibyśmy upewnić się, czy jest jej tak samo źle, jak nam, czy tak samo, jak my, jest tym wszystkim zdziwiona, lecz pomimo tego zdziwienia także doskonale z tym pogodzona. Nie będzie nam to dane. Na ścianie, w której chcielibyśmy taką dziurkę wywiercić, jakimś cudem uchował się oprawiony obrazek przedstawiający misia koalę; nie jest to nawet reprodukcja obrazu, ale wycięte z kalendarza czy kolorowego czasopisma wyblakłe zdjęcie. To oczywiście niedorzeczne, niestosowne, ale i to zupełnie nam odpowiada: w trakcie naszych podróży nieraz mieliśmy okazję się przekonać, że tego rodzaju niedorzeczność stanowi element ogólnego porządku, niezaprzeczający powszechnej zasadności zdarzeń, a tylko ją dopełniający.