Finał partii Rudisa z Haratherem

W następstwie serii porażek i nieprzyjemności, o których po powrocie do kraju mówił nie inaczej niż jako o swoich osobistych tragediach, choć także przez wzgląd na narastające ponoć wokół niepokoje społeczne, pozbawione wprawdzie dostrzegalnych z jego pozycji symptomów, ale pozostające przedmiotem ożywionych dyskusji pośród uczonych z jego ośrodka badawczego, dyskusji niezupełnie dla niego zrozumiałych, ale wyczuwalnie przesyconych jakimś ogólnym nastrojem złowróżbności, Harather podjął decyzję, by porzucić swoje zagraniczne studia doktoranckie. Tym samym zrzekł się przyznanego mu w konkursie stypendium, czyli, jak nie zawahano się go powiadomić, zakpił sobie z tego stypendium, z szacownej kapituły konkursu oraz z innych jego uczestników, którym zwinął to stypendium sprzed nosa, choć zapewne potrafiliby zrobić z niego znacznie lepszy, niż on, Harather, użytek, a w każdym razie mieliby w sobie dość przyzwoitości, by potraktować je poważnie; a także przyniósł dotkliwy zawód, a pośrednio także i hańbę, wszystkim tym, którzy w niego, Harathera, jeszcze niedawno wierzyli i nie szczędzili mu wsparcia, również finansowego, czyli przede wszystkim całej swojej rodzinie, bliższej i dalszej. Mimo tego po przyjeździe zdołał jakoś, korzystając z wrodzonej zdolności do odgrywania odbierających wszelką godność scen rozpaczy, a także uciekając się do słabo zawoalowanych gróźb samobójczych, wybłagać u swojego ojca nisko płatną posadę biurową w należących do niego zakładach tłuszczowych. Uzyskane tą drogą skromne, ale stałe przychody pozwoliły mu wkrótce na wynajęcie jednopokojowego mieszkania w okrytej nie najlepszą sławą części miasta, a także na sprawienie sobie białego psa rasowego, który miał go wyleczyć z dręczących go po nocach przypływów poczucia samotności oraz odwrócić uwagę od dręczących go także za dnia, zupełnie w jego przypadku uzasadnionych, wyrzutów sumienia.

(Jak wkrótce wynikło, Harather wykazał się zresztą nadzwyczajnym wyczuciem opuszczając w porę dalekie państwo, do którego pojechał prowadzić badania; niedługo po jego rejteradzie doszło tam bowiem najpierw do przewrotu pałacowego, a potem do krwawej wojny domowej, która, wedle różnych rachunków, pochłonęła kilka do kilkunastu tysięcy istnień, w tym istnienie jednego byłego bliskiego współpracownika Harathera, za którym Harather nigdy jednakowoż nie przepadał. Z drugiej strony, gdyby Harather wytrzymał tam jeszcze trochę i uciekł dopiero po wybuchu wojny, miałby szansę powrócić do domu w roli ofiary, której wszyscy by żałowali, a może nawet przypisywali pewien rodzaj bohaterstwa, jak często dzieje się z osobami, którym po prostu udaje się ujść z życiem z czegoś okropnego; wszystko to oczywiście tylko o tyle, o ile nie zostałby wcześniej rozstrzelany na ulicy albo wzięty do niewoli jako prowokator nasłany przez obcy wywiad. Ponieważ jednak za jego histerycznym gestem stały przede wszystkim jego osobiste tragedie, do których nieszczęśliwie doszło akurat wtedy, kiedy doszło, a nie nieco później, wrócił okryty niesławą i nikt mu już nigdy nie przebaczył, nikomu nie przyszło do głowy ucieszyć się, kiedy wybuchła wojna, że jego, Harathera, tam już nie było, i nikt nie zechciał nawet wyrazić wdzięczności losowi za to, że Harather cudem się uchował, kiedy to Harather usilnie starał się zwrócić na ten fakt uwagę.)

Zakup białego psa rasowego okazał się niezbędny z uwagi na to, że żadna z osób, które w okresie poprzedzającym jego wyjazd za granicę Harather zaliczał do grona swoich znajomych, nie kwapiła się specjalnie do utrzymywania z nim kontaktów po jego powrocie. Trudno ocenić, co było tego główną przyczyną. Prawda, że po otrzymaniu wiadomości o wygranej w konkursie Harather zaczął zachowywać się cokolwiek napuszenie i wyniośle, nabrał tendencji do wywyższania się ponad swoich rozmówców i często nie potrafił powstrzymać się przez zanudzaniem ich opowieściami o ważkości i niezwykłym stopniu skomplikowania planowanych przez siebie prac badawczych; bywał jednak arogancki także i wcześniej, a mówiąc bez ogródek, był arogancki zawsze i od zawsze, i nie wydawało się, aby szczególnie przeszkadzało to tym nielicznym osobom, które mimo wszystko szukały wtedy jego towarzystwa. Zapewne niechęć, jaką teraz napotkał, miała wiele wspólnego z tym, że przez niecałe dwa lata spędzone w dalekim ośrodku naukowym nawet raz nie przyszło mu do głowy zapytać kogokolwiek w ojczyźnie o zdrowie czy choćby wysłać życzeń imieninowych; cóż, skoro wydawało mu się wówczas, że wszyscy ci znajomi należeli do życia na zawsze pozostawionego w tyle, do wstydliwego epizodu, do którego nie należało się teraz przyznawać, zaś pamięć o ich przeciętności zdawała się wręcz w jego odczuciu zagrażać powodzeniu jego wysiłków intelektualnych. Zdaje się jednak, że tym, co przede wszystkim przeszkodziło Haratherowi w odgrzaniu wystygłych relacji, była jego własna niezdolność pogodzenia się z faktem, jak wiele pod jego nieobecność się zmieniło. Zarówno koledzy, których pamiętał jako zalęknionych i pozbawionych planów życiowych, jak i koledzy, których pamiętał jako nieodpowiedzialnych i nacechowanych skłonnością do sybarytyzmu, okazali się nagle jednako dojrzali i ustatkowani. Mieli posady, nierzadko znacznie lepsze od obecnej posady Harathera, a niektórzy także rodziny, co Haratherowi zupełnie nie mieściło się już w głowie. Ktoś taki jak Harather był im zupełnie niepotrzebny do szczęścia i przerażał ich tak, jak przeraża pokutujący cień, którego miejsce od dawna jest w rejonach nieprzynależnych do tego świata; on zaś reagował na ich przerażenie wrogością, i zamiast szukać dróg dojścia, nowych podstaw porozumienia, teatralnie podkreślał swoją odrębność. Kończyło się to tak, że po pierwszym spotkaniu ludzie ci nie odzywali się do niego więcej i szukali wykrętów, nie dbając przy tym nawet o szczególną inwencję, gdy tylko Harather próbował odezwać się do nich ponownie.

Jedna tylko koleżanka, naprawdę stara koleżanka Harathera ze szkoły zdawała się szczerze uradowana z jego powrotu i jako jedyna to ona zwróciła się do niego pierwsza. Przez cały czas spotkania w małej kawiarence naprzeciwko gmachu sądu, w którym pracowała, odnosiła się do niego nadzwyczaj serdecznie. Jemu jednak wcale to jakoś nie odpowiadało i odmrukiwał jej tylko opryskliwie, starając się w miarę możliwości nie patrzeć na nią, ale w stronę okna. Koleżanka ta wydała mu się jakaś śmieszna, naiwna, w dziwny sposób skromna czy też uboga, tak to sobie na koniec nazwał, chociaż nie był pewien, co dokładnie miał na myśli, i przez cały czas nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że jej towarzystwo kompromituje go poniekąd w oczach pozostałych klientów i pracowników kawiarni. Poczuł ulgę, gdy minął czas jej przerwy obiadowej i wstali wreszcie od stolika; przez następne tygodnie sumiennie pilnował się, by nie odbierać od niej telefonów.

O kolegach Harathera z pracy nie warto nawet wspominać. Czuł się wśród nich obco, zaś oni nienawidzili go podwójnie. Po pierwsze wyobrażali sobie, że jako synek prezesa jest nietykalny i należy się z nim obchodzić jak z jajkiem; wyobrażenie to nie mogło oczywiście bardziej odbiegać od prawdy, gdyż ojciec Harathera w skrytości ducha życzył sobie, aby jego syn nieudacznik był jak najbardziej przez wszystkich gnębiony, i nieraz przyłapywał się na fantazjowaniu o tym, jak wzywa jednego z podwładnych do swego gabinetu i oferuje mu podwyżkę w zamian za wyrządzenie Haratherowi jakiegoś wyjątkowo wyrafinowanego świństwa. Po drugie kolegów Harathera z pracy śmieszyły i drażniły jego wyszukany język i maniery, które pozostały mu z przerwanej kariery akademickiej, i z ich powodu przezywali go za jego plecami „Profesorem”, co swoją drogą bardziej zdumiewało go niż wyrządzało mu przykrość, ponieważ dotąd trwał w przekonaniu, że podobne obyczaje mogą mieć miejsce wyłącznie w celach więziennych.

Pozostawał mu zatem pies. Pies witał go w progu, wesoło merdając ogonem, kiedy Harather wracał wykończony z drugiego końca miasta ze swojego biura przy zakładach tłuszczowych ojca, i widok tego psa od razu działał na Harathera rozpogadzająco. Karmił go specjalną drogą karmą nabłyszczającą sierść, dużo z nim rozmawiał, to jest właściwie przemawiał do niego, gdyż psy nie mówią, nie są do tego zdolne, i z ochotą wyprowadzał go na spacery. Ponieważ Harather cierpiał na problemy ze snem, których w swoim przekonaniu nabawił się przez tamte swoje tragedie, teraz tak szalenie już nieaktualne, szczególnie lubił chodzić na owe spacery po nocach, a w każdym razie późnymi wieczorami. Pies, zdaje się, też to lubił, psu w ogóle wszystko, co Harather robił, w najwyższym stopniu odpowiadało, a Harather właśnie za to darzył psa uczuciem zbliżonym do miłości. Nie rozumiał, bo nie chciał zrozumieć, że całe oddanie i sympatia ze strony psa wynikały wyłącznie z tego, że w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych istot, z którymi Harather się stykał, pies ten pozbawiony był dostatecznych wiadomości i narzędzi umysłowych, by poddać charakter Harathera właściwej ocenie i wyrobić sobie wyważoną opinię na temat całokształtu jego osoby. Nie potrafiąc wzbić się ponad narzuconą mu przez naturę błogą ignorancję, pies przykładał wagę wyłącznie do najbardziej powierzchownych aspektów bycia Harathera, zadowalając się w pełni tym, że Harather zachowywał wobec niego samo minimum przyzwoitości, czyli wywiązywał się ze swoich wobec niego obowiązków, i tylko stąd brała się cała jego, psa, tępa serdeczność wobec Harathera. Owe psie uczucia były więc najtańszym towarem, towarem zupełnie bezwartościowym, a jednak Harather przyjmował je z największą wdzięcznością i hołubił je, jakby chodziło o największe skarby.

Przez długi czas wychodzili tylko na tak zwany skwerek w pobliżu bloku Harathera, gdyż Harather czuł się cokolwiek nieswojo w swojej nowej dzielnicy, zwłaszcza po zmroku, zaś pies żadną miarą nie zaliczał się do psów obronnych. W końcu jednak Harather ośmielił się, a wręcz, można powiedzieć, rozzuchwalił, i tak oto wpierw odkrył, że bez żadnego szwanku może pozwolić sobie na chodzenie z psem dookoła swojego osiedla, później – że właściwie nie ma żadnego szczególnego ryzyka w wychodzeniu z psem poza granice tego osiedla, a wreszcie – że tak naprawdę całe wielkie miasto, kładące się do snu lub pogrążone we śnie, odmienione pod czarnym niebem i w zółtym świetle latarń, stoi przed nim i przed psem otworem, i że, o ile starczy im obu na to sił i ochoty, mogą pozwolić sobie na spacery do zupełnie dowolnych, nawet bardzo odległych dzielnic. Odkrycie to dało początek tradycji długich nocnych spacerów z psem, które stały się pierwszorzędną pasją Harathera, i o których gotów był rozentuzjazmowany opowiadać ludziom, na przykład swoim kolegom z pracy, jako o największej dostępnej atrakcji, a nawet jako o przeżyciu uwznioślającym duchowo, co słysząc, ludzie przeważnie spuszczali oczy i zmieniali temat, bo nie wiedzieli, jak mieliby się do czegoś podobnego ustosunkować.

Początkowo Harather zabierał psa w rejony, które dobrze pamiętał z okresu swojego życia poprzedzającego wyjazd na zagraniczne studia doktoranckie: okolice swojego dawnego wydziału, rozświetlone ulice modnych knajp, a także ukryte w bocznych uliczkach dziwne i urokliwe zakątki, które lubił niegdyś odwiedzać w towarzystwie swoich znajomych, do których lubił zabierać swoich znajomych, aby wydać się im interesującym człowiekiem. Szybko jednak przekonał się, że widok tych miejsc wyłącznie przepełniał go uczuciem goryczy i żałości. „Były to kiedyś moje miejsca” – myślał sobie, przyjmując w swojej głowie głos bohatera tragicznego – „teraz zaś zostały mi odebrane, odebrane bezpowrotnie, i nic tu już po mnie, nie mam tu już czego szukać”. Zaczął więc zabierać psa do dzielnic wcześniej sobie nieznanych, albo znanych tylko słabo, albo znanych w dalekiej przeszłości i od dawien dawna nieodwiedzanych. Psu, o ile oczywiście można w tej materii powiedzieć cokolwiek pewnego, było wszystko jedno.

Być może pod wpływem niedawnego spotkania z koleżanką prawniczką – istotą ubogą, ze wszech miar ubogą, myślał sobie o niej, skoro tylko sobie o niej przypomniał – pewnej nocy Haratherowi zebrało się na coś w rodzaju nostalgii i postanowił pójść z psem pod swoją pierwszą szkołę, czyli w okolice mieszkania, w którym się wychował, okolice, których jak dotąd w swoich spacerach z psem celowo się wystrzegał, bo za bardzo kojarzyły mu się z jego rodzicami, czyli kojarzyły mu się przykro, a to dlatego, że odczuwał wobec swoich rodziców palący wstyd. Było to dość daleko od jego bloku, Harather bowiem wychował się w bardzo dobrej dzielnicy, obecne mieszkał natomiast w złej, zaś zwykle dobre dzielnice są od złych oddalone w sposób znaczący; zdarzało się już jednak Haratherowi i psu pokonywać większe niż ten dystanse, więc i tym razem dali sobie radę.

Dziwnie było Haratherowi znów iść długą ulicą równiutkich i czystych kamienic, dziwnie było mu skręcić w mniejszą, zupełnie pustą i cichą o tej porze uliczkę, zieloną od drzew, żywopłotów i pnączy, którą przez tyle lat chodził i wracał ze szkoły, najpierw prowadzany przez mamę czy babcię, później sam albo z dziećmi sąsiadów, z którymi próbował się przyjaźnić. Nic nie mogło jednak równać się ze zdumieniem, jakie przeżył, gdy zobaczył, że wejście na teren jego dawnej szkoły ogrodzone było teraz blaszanymi panelami, zaś sam budynek okazał się do połowy zburzoną ruiną. Brakowało całej części z szatnią, salą gimnastyczną, świetlicą i stołówką; na jej miejscu wznosiła się wysoka kupa gruzu, pod nocnym niebem wyglądająca ponuro i niesamowicie, jak zwinięty w kłębek tułów śpiącego smoka o ostrych, nastroszonych łuskach. Ze szkoły Harathera pozostało tylko jedno skrzydło, w którym mieściła się większa część klas lekcyjnych, nadkruszone i obnażone, tak że widziało się z ulicy część korytarza, a nawet, przez otwarte drzwi, fragment wnętrza jednej z klas na piętrze. Przez okno w tej klasie świecił prosto na Harathera duży księżyc; Harather wzdrygnął się i pomyślał, że cała ta scena jest zupełnie nierealna, wyjęta ze snu albo z obrazu. Prace wyburzeniowe musiały zacząć się niedawno, przemknęło mu przez myśl, najwyżej przed kilkoma dniami, przed budynkiem stały bowiem koparka, spychacz i jeszcze jakaś maszyna, prawdopodobnie inny rodzaj koparki. Skoro Harather otrząsnął się z szoku, poczuł, że opada go ogromny żal, jakby spychacz ten przejechał po samym jego dzieciństwie, po resztkach pozostałych mu wspomnień o niewinności. Przykucnął i pogłaskał psa, chociaż to on, Harather, pragnął przez kogoś być pogłaskany, a jeszcze lepiej przytulony, mocno przytulony.

Postanowił obejść plac rozbiórki dookoła i sprawdzić, czy da się ocalałe skrzydło obejrzeć z bliska, od strony boiska. Pies nie chciał jakoś ruszyć się z miejsca, Harather musiał mocniej pociągnąć za smycz. Kilkanaście kroków za rogiem odkrył, że jeden z segmentów ogrodzenia był nie do końca dostawiony, zapraszająco uchylony, i Harather, niewiele myśląc, przeszedł przez tę wyrwę, ciągnąc opierającego się psa za sobą. Zaczął iść wzdłuż ściany ruiny, z zaciekawieniem oglądając ustawione pod nią przedmioty: wyrwane ze ścian kaloryfery, ławki i ustawione w stosy krzesełka oraz stare komputery o pożółkłych obudowach. Dotarł już dość daleko, prawie na sam środek tego placu rozbiórki, kiedy przyszło mu do głowy, czy nie było gdzieś tam może nocnego strażnika, i czy przypadkiem nie narażał siebie i psa na jakieś nieprzyjemności. W okolicy wejścia stała przyczepa kempingowa, pełniąca pewnie rolę stróżówki, ale w środku nie paliło się światło. Harather uznał, że nie może teraz się wycofać, nie zwiedziwszy wnętrza swojej szkoły czy też tego, co z niej pozostało. Podniósł psa jedną ręką, a drugą pomógł sobie wdrapać się na parapet okienny, z którego wszedł do wnętrza jednej z klas na parterze. Sala nie była jeszcze całkiem opróżniona: wyniesiono z niej ławki i krzesła, ale tablica wciąż wisiała na swoim miejscu, zaś wzdłuż ścian stały niskie półeczki. Harather odstawił psa na ziemię i wyszedł na korytarz. Pamiętał, że korytarz wyłożony był dużymi płytami linoleum w kolorze jasnooliwkowym, chociaż teraz, w ciemności, tego koloru nie było widać, i pamiętał wrzask, jaki panował na nim w trakcie przerw, i bieganie, chociaż nie wolno było biegać. Przyszło mu na myśl odwiedzać wszystkie klasy po kolei, także te, w których nigdy nie miał szansy być jako uczeń, i wszystkie pozostałe pomieszczenia też, z pokojem nauczycielskim na czele; odłożył to jednak na później, bo najbardziej ciągnęło go do jego dawnej klasy na pierwszym piętrze, tej, w której spędził najwięcej czasu. Powiedział więc coś niedorzecznego w treści, ale entuzjastycznego w brzmieniu do psa, który sprawiał wrażenie przestraszonego i węszył niespokojnie, i wszedł z nim po schodach na górę.

Z tej sali, z jego sali, nie wyniesiono żadnych sprzętów; może robotnicy nie zabrali się jeszcze w ogóle za piętro. W ławce na końcu, w rogu, siedział zaś nieruchomo, z dłońmi płasko położonymi na blacie, dawny przyjaciel Harathera, Rudis, co niemało zdumiało Harathera, ponieważ w czasach, gdy razem chodzili do klasy, zawsze siedzieli razem na samym przedzie, w pierwszej ławce, obaj byli bowiem klasowymi prymusami. Pies na widok Rudisa zmarszczył pysk i zaszczekał, ale Harather uspokoił go krótką komendą, po czym powolnym krokiem podszedł w stronę Rudisa. Rudis nie ruszył się z miejsca, obracał tylko bardzo powoli samą głową, śledząc ruchy Harathera. Harather przyjrzał mu się, na ile było to możliwe w świetle księżyca. Przez wszystkie te lata Rudis zmężniał, oczywiście, i trochę przytył, ale Harather z satysfakcją stwierdził, że nie zmienił się wcale jego wyraz twarzy i łagodne spojrzenie jego nieco zbyt wyłupiastych, rybio wilgotnych oczu. Nosił nawet prawie taką samą fryzurę jak w dzieciństwie, z przylizanymi włosami i przedziałkiem z boku. Było tylko może w jego rysach coś nieprzyjemnie miękkiego, bardziej miękkiego niż kiedyś; jakby narysowano go ołówkiem i zaczęto zmazywać gumką.

– Rudis, jakże miło cię widzieć! – zaczął Harather serdecznym tonem, ale przeraził się, jak głośno zabrzmiały jego słowa, i od tej pory mówił półgłosem: – Nie spodziewałem się zastać tu kogokolwiek z dawnej paczki, obawiałem się, że przyszedłem za późno.

– Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie – odparł Rudis, wciąż chyba leciuteńko świszcząc przez zęby czy sepleniąc, co niemało uradowało Harathera. – Byliśmy przecież umówieni, a ja zawsze dotrzymuję słowa.

Harather musiał się zastanowić.

– Umówieni? Naprawdę? Nie przypominam sobie…

– Ależ tak, ustaliliśmy, przysięgliśmy sobie, że spotkamy się w tej właśnie sali dokładnie po piętnastu latach, o samej północy. Tekst przysięgi obaj podpisaliśmy krwią utoczoną z opuszków naszych palców przebitych cyrklami…

– Rudis, zastanów się, co mówisz, to przecież niemożliwe. Przyszedłem tu dzisiaj przypadkiem i czystym przypadkiem jest też, że w ogóle możemy tu przebywać w środku nocy, to przecież tylko dlatego, że szkoła jest wyburzana, inaczej nigdy byśmy nie dostali się do środka. Nie mogliśmy umówić się o północy, to byłoby zupełnie bez sensu.

Rudis uśmiechnął się kącikiem ust, jakby chciał dać do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę, że Harather tylko się z niego naigrywa.

– Nie będziemy się teraz co do tego sprzeczać – oznajmił rzeczowo. – Czas wrócić do naszej rozgrywki – co powiedziawszy, odwrócił się na swoim siedzeniu, nie wstając z niego, i z niskiej półki stojącej pod ścianą sięgnął mocno przetarte tekturowe pudełko. Na pudełku widniała ilustracja i duży kolorowy napis, ale Harather nie widział ich wyraźnie w mroku.

– Jakiej to niby rozgrywki, poczekaj, Rudis, opowiedz no coś o sobie, tak dawno się nie widzieliśmy, ktoś mi mówił, ale to już kilka lat temu, że zajmujesz się ekonomią?

Rudis milczał, zdjął tylko ceremonialnym gestem pokrywkę z pudełka i zaczął kolejno wyjmować na ławkę jego zawartość: złożoną we czworo planszę, wysokie drewniane figury, podobne do bierek szachowych, dwie talie kart, jakieś pomarańczowe krążki z grubej tektury. Pudełko odłożył na ławkę obok, planszę pieczołowicie rozłożył i rozprostował na blacie, po czym z trzaskiem jął stawiać na niej figura za figurą.

– Rudis, co to ma znaczyć, ja nie znam tej gry, poza tym nic nie widzę w tej ciemności – oponował zmieszany Harather.

– Dziś jest noc perygeum syzygijnego, pełnia pełni – odpowiedział Rudis z jakąś niezrozumiałą pasją, aż w jego seplenieniu Harather wyczuł nagle coś złowieszczego. – Księżyc będzie ci musiał wystarczyć. Nie ma tu zresztą nic do oglądania, zasady znasz przecież doskonale.

– Nigdy w życiu nie widziałem tej gry. Nigdy nie graliśmy w taką grę, Rudis – Harather zaczynał czuć się nieswojo i mimowolnie cofnął się o krok od ławki Rudisa.

– Nie opowiadaj bzdur, Harather, graliśmy w tę grę zawsze, zawsze, to była nasza gra, jak możesz teraz próbować się wykręcać? Umówiliśmy się, że właśnie tutaj, właśnie dzisiaj, dokończymy naszą partię. Ja wtedy musiałem pójść do szpitala, i nie wróciłem już do tej szkoły, pamiętasz?

– Tak, Rudis, to pamiętam, bardzo mi ciebie brakowało, chciałem cię tam odwiedzać, tam, gdzie wyjechałeś, ale rodzice mi nie pozwalali, mówili, że to byłoby nieodpowiednie – Harather pomyślał, że Rudis musiał po latach wciąż chować do niego urazę, i zrobiło mu się przez to nad wyraz głupio.

– Teraz to już nieistotne, uznajmy, że dawno już ci to wybaczyłem. Ale mamy do dokończenia naszą grę, naszą partię, która została brutalnie przerwana moją chorobą. Wszystko jest już gotowe, przetasowałem obie talie, musisz tylko przełożyć. No dalej, siadaj.

Harather niepewnie przysunął krzesło do ławki i siadł naprzeciwko Rudisa. Śmiesznie się czuł na siedzeniu przeznaczonym dla dużo mniejszej osoby.

– Rudis, to przecież idiotyczne bawić się tutaj w jakieś gry po nocach, możemy przecież umówić się na to później. Powiedz lepiej, utrzymujesz jeszcze kontakty z kimś z klasy? Mieszkasz w ogóle tu gdzieś w okolicy? Ja niedawno spotkałem się z Hanną Lehman, nie uwierzysz, to teraz taka uboga osoba, nie poznałbyś jej…

Rudis załypał na niego z jawną wrogością i Harather poczuł, że całe jego ciało sztywnieje. Pokornie przełożył talię, a Rudis błyskawicznymi ruchami wytrawnego krupiera rozdał każdemu po siedem kart. Pies tymczasem odszedł gdzieś za plecy Harathera i klapnął na podłogę. Harather słyszał jego głośne sapanie, ale poczuł, że nie może się odwrócić. Nie widział już nawet Rudisa, brakło mu sił, by podnieść na niego oczy. Cała jego uwaga skupiona była teraz na ilustrowanych jakimiś alegorycznymi obrazami kartach, które podniósł ze stołu, oraz na planszy.

Plansza, podzielona siatką nie na kwadraty, ale na skomplikowany układ różnorodnych form geometrycznych – Haratherowi wydawało się, że niektóre z nich do siebie nie pasowały, że nie powinny stykać się bokami, ale gdy zaczynał się temu przypatrywać, przestawał widzieć wyraźnie i czuł ucisk w skroniach – wyobrażała stylizowany plan średniowiecznego zamku o niezliczonych komnatach. Drewniane figury, wszystkie w tym samym kolorze, żadna z nich nie była bowiem przypisana konkretnemu graczowi, reprezentowały dostojników państwowych i kościelnych, a także tak zwane „postaci dramatu”, czyli na przykład Księcia, Strażnika, Astrologa, Wiedźmę i Muzykantkę. Zagrywając karty sprawiało się, że figury przemieszczały się między komnatami – nie samodzielnie, to byłoby nieprawdopodobne, po zagraniu karty przesuwali je oczywiście gracze – albo wchodziły między sobą w alianse, lub też dopuszczały się zdrad i skrytobójczych morderstw.

Harather dość szybko przyswoił sobie główną ideę gry, chociaż wciąż nie był pewien niektórych subtelności zasad. Grając w tę grę po raz pierwszy, i to nie od początku, ale od środka partii, nie mógł mieć wielkiego pojęcia o strategii, jaką powinien obrać. Wykonywał więc jakieś nieśmiałe ruchy, aby przetestować, do czego doprowadzą, i z przestrachem obserwował, z jak wielką zaciekłością odpowiadał na nie Rudis. Rudisowi sprawiało widoczną przyjemność walenie z całej siły przesuwanymi figurami o planszę, aż podskakiwały pozostałe figury i pomarańczowe krążki, których przeznaczenie wciąż było dla Harathera zagadką. Z jeszcze większą zapamiętałością ciskał o stół figurami zbitymi, czyli tymi, które padały ofiarą intryg pozostałych figur. Harather z początku próbował prosić Rudisa o wyjaśnienia, zależało mu przede wszystkim na właściwym zrozumieniu układu sił na planszy, odczytaniu ogólnej pozycji, ale szybko się przekonał, że ze strony Rudisa może liczyć wyłącznie na kąśliwe uwagi pod swoim adresem.

Grał więc najlepiej, jak potrafił, w oparciu o to, czego sam zdołał się domyślić. Coraz bardziej stawało się jednak dla niego jasne, że nie miał szans wygrać z takim ustawieniem figur, jakie przygotował na początku Rudis, i wkrótce zepchnięty został do rozpaczliwej defensywy, a potem mógł już tylko śledzić zgubne dla niego wydarzenia w zamku, nie mogąc w nie nawet w żaden istotny sposób zaingerować. Gdy w końcu Książę zginął w bibliotece w wyniku knowań Wiedźmy i Astrologa, Harathera opadło ogromne zmęczenie. Osunął się na krześle jak porzucony pajacyk.

Rudis zaś porwał się natychmiast z miejsca, upojony, rozogniony swoim tryumfem. Obszedł ławkę i nachyliwszy się nad Haratherem, nakrzyczał mu prosto w twarz:

– Całe twoje dotychczasowe życie zależało ściśle od układu, w jakim pozostały figury w naszej partii w momencie jej przerwania. Już wtedy stałeś na straconej pozycji, dlatego zawsze brakowało ci sił, dlatego tak mało byłeś obrotny, pozbawiony drygu, smykałki; dlatego właśnie twoje sukcesy były tylko atrapami sukcesów, dlatego wciąż wikłałeś się w te swoje osobiste tragedie; ja natomiast – uśmiechnął się Rudis jakimś gadzim uśmiechem – ja natomiast radziłem sobie znakomicie.

Harather miał teraz poważne wątpliwości, czy był to rzeczywiście Rudis, jego kolega z ławy szkolnej Rudis. Nie widzieli się przecież od tylu lat i Harather mógł paść ofiarą mocy autosugestii. Zgadzały się niby te rybie, wyłupiaste oczy i przylizana fryzura; ale rysy tego człowieka były tak miękkie, tak rozmazane, że równie dobrze mógł to być ktoś inny, ktokolwiek inny.

– Nasza gra zawsze wyznaczała zależność pomiędzy moim życiem a twoim, teraz zaś ty to swoje życie definitywnie przegrałeś. I ja to życie teraz tobie zabieram – wysyczał Rudis do samego ucha Harathera, po czym wyjął mu z kieszeni spodni portfel i przełożył go sobie do wewnętrznej kieszeni marynarki. Harather nie był w stanie wykonać nawet najmniejszego ruchu.

Słyszał jeszcze, że Rudis zagwizdał na psa, a ten zerwał się z podłogi i posłusznie podreptał za nim, ciągnąc za sobą smycz po ziemi. Chwilę później Harather był już w klasie, swojej klasie, zupełnie sam, bez sił, ociężały, niezdolny, by choćby drgnąć czy zajęczeć.

„Przejdzie mi” – myślał sobie – „muszę tylko odpocząć, posiedzę tu sobie, spróbuję się przespać, i wrócą mi siły, niech tylko trochę się zdrzemnę”. Istotnie, wkrótce zamknęły mu się oczy, a jego oddech uspokoił się, niemal zupełnie zanikając.

O świcie stojące na dziedzińcu maszyny zbudziły się i ruszyły do pracy.