Rozkład odjazdów

Ostatni raz widziałem się z nim we śnie. Rozpoznałem go już z daleka na stacji metra. Stał blisko krawędzi peronu, z dużym plecakiem podróżnym na ramionach. Zapewne właśnie wrócił z jakiegoś wyjazdu i przyszedł tu prosto z dworca. Tłumaczyło to jego zobojętniały wyraz twarzy, właściwy komuś, kto nareszcie nie musi już niczego udawać, kto nie pełni już żadnej funkcji i pragnie tylko jak najszybciej znaleźć się w domu. Zamachałem do niego z oddali, przeciskając się przez tłum, ale zdawał się mnie nie poznawać. Kiedy byłem już na tyle blisko, że musiał jakoś odpowiedzieć na moje pozdrowienia, uśmiechnął się tylko cierpko i nie patrząc mi nawet w oczy powiedział: „Muszę cię przeprosić, ale jestem teraz bardzo zmęczony”, po czym odwrócił się, jakby nagle zaintrygowało go coś na peronie naprzeciwko. Zaraz potem przyjechało metro i wsiedliśmy do osobnych wagonów.

Przez kilka dni pozostawałem przygnębiony tym snem. Chociaż ta krótka scena nie przypominała wcale przebiegu naszego ostatniego spotkania na jawie, ani w ogóle żadnego zdarzenia z czasów naszej znajomości, odnalazłem w niej zwięzłe podsumowanie tego, jak przez całe lata czułem się przez niego traktowany. Chyba też dopiero za jej pośrednictwem zyskałem sposobność, aby do tych uczuć przed sobą się przyznać. Łatwo więc zrozumieć wzburzenie, z którego nie umiałem się otrząsnąć, ilekroć od nowa stawała mi przed oczami.

Jednak nawet te rany, w które sami ochoczo sypalibyśmy garściami sól, w końcu się zabliźniają; czasem wystarczy tylko na chwilę odwrócić od nich uwagę. Kiedy nabrałem dość dystansu, aby na chłodno rozważyć jego zachowanie w tym śnie, doszedłem do wniosku, że na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Gdybym śnił o tym, że to on podchodzi do mnie, prawdopodobnie wcale nie miałbym ani trochę większej ochoty nawiązywać z nim rozmowy; wszystko, co mogło między nami zostać wypowiedziane, zostało powiedziane już dawno. Zrozumiałem więc, że nie sprawiło mi wcale przykrości odrzucenie jako takie, a jedynie fakt, że to ja byłem tym odrzucanym.

Przyszło mi też do głowy, że nie pamiętam przecież wszystkich swoich snów; zwykle na dłużej pozostają ze mną tylko takie, które szczególnie mnie zabolą. Każdy chętnie rozpamiętuje wyrządzone mu krzywdy, natomiast z największą łatwością zapomina te, które sam zadaje. Jest więc bardzo możliwe, że był jakiś wcześniejszy sen, śniony przez któregoś z nas, w którym to ja sprawiłem jemu podobną przykrość. Może podobnych snów było nawet więcej, a może wręcz istniała cała seria takich snów, zaś nasza właściwa relacja sprowadza się właśnie do tego, że śnimy o sobie wzajem, na przemian, różne warianty tego samego snu, w którym jeden zawsze odrzuca drugiego.

Pocieszyła mnie ta myśl; zawierała się w niej bowiem jakaś wizja porządku i regularności.

Wcześniej natomiast był moment, kiedy całkiem na serio zastanawiałem się, czy nie powinienem się do niego odezwać, aby opowiedzieć mu swój sen. Wyobrażałem sobie, że mogłoby to zaprowadzić nas do jakiejś rozmowy, do jakiegoś porozumienia. Szybko jednak odgoniłem ten idiotyczny pomysł. Podobny melodramatyczny gest nie przydałby się do niczego żadnemu z nas. Jeżeli za jakiś czas wciąż będę uważał, że koniecznie muszę mu o czymś powiedzieć – uznałem – na pewno znajdzie się do tego dogodna okazja następnym razem, kiedy będę o nim śnił.