Płacz
Płacz z pokoju w głębi korytarza był zbyt cichy, aby to on mógł być powodem mojego przebudzenia. Krótkie, urywane odgłosy łkania usłyszałem dopiero, gdy na dobre odzyskałem przytomność, a i wtedy musiałem wstrzymać oddech, aby upewnić się co do ich natury. Był to więc czysty przypadek, że coś wyrwało mnie ze snu akurat wtedy, gdy w tamtym pokoju ktoś zaczął płakać. Przez płacz ten jednak nie potrafiłem już ponownie zasnąć. Nie przeszkadzały mi same dźwięki, które docierały do mnie stłumione i zniekształcone, ledwo wybijając się z nocnej ciszy; podnieciła mnie natomiast świadomość, że ktoś oprócz mnie w tej chwili nie śpi i na dodatek z jakiegoś powodu cierpi. Nasłuchiwałem z mocno bijącym sercem, próbując rozpoznać, czy płacze kobieta czy mężczyzna, dorosły czy dziecko; nie potrafiłem jednak tego ocenić, tym bardziej, że przy najdrobniejszym poruszeniu mojego ciała wszystko zagłuszał szelest pościeli czy skrzypienie materaca. Nie przyszło mi na myśl zaniepokoić się losem płaczącej osoby; byłem po prostu zaciekawiony. Miałem nadzieję, że do płaczu dołączy wkrótce drugi głos, może pocieszający, może szukający ugody, lub – na co liczyłem najbardziej – głos agresywny i gniewny. Ale niczego podobnego nie przyszło mi się doczekać.
Przypomniałem sobie, jak w podobny sposób zdarzało mi się podsłuchiwać kłócących się dorosłych w domach, w których spędziłem dzieciństwo. Pochodziłem z nieszczęśliwej, ale dobrej rodziny, więc dorośli czekali ze swoimi awanturami, aż położyli mnie do łóżka i uznali, że zasnąłem. Często jednak wcale nie spałem; już wtedy miałem widać problemy z zasypianiem, a może już wtedy rozmiłowałem się w rezygnacji ze snu, w swobodnym dryfowaniu w głębi nocy. Przykryty ciepłą, miękką kołdrą leżałem ze wzrokiem wbitym w sufit, po którym z rzadka prześlizgiwały się światła przejeżdżających za oknem samochodów i próbowałem zrozumieć wypowiadane podniesionymi głosami słowa. Odnajdywałem wówczas szczególną satysfakcję w myśli, że jestem świadkiem scen dla mnie nieprzeznaczonych, że odsłania się dla mnie kawałek świata, który miał przede mną pozostać zatajony. Przez całą moją wczesną młodość najbardziej w ogóle fascynowało mnie to wszystko, co ciemne, brudne i przykre, to, co najbardziej niestosowne dla dzieci. Nigdy chyba nie obchodziło mnie bycie dzieckiem i wszystkie właściwe dzieciństwu zajęcia; chciałem wyłącznie zaglądać tam, gdzie nie wolno, dotykać tego, co najbardziej śliskie. Rolę dziecka odgrywałem tylko po to, aby pozostawiono mnie w spokoju.
Tymczasem szlochanie z pokoju w głębi korytarza poczęło powoli łagodnieć, przerodziło się w głębokie, jękliwe westchnienia, aż wreszcie zupełnie umilkło. Na próżno wytężałem słuch; teraz potrafiłem wyłowić z ciszy tylko miarowe oddechy innych osób śpiących w moim pokoju. Byłem w absurdalnym pensjonacie w jakimś absurdalnym górskim miasteczku, na wakacjach, na które wcale nie miałem zamiaru pojechać, a na które tylko w chwili słabości pozwoliłem się zaciągnąć. Nadchodzącego dnia mieliśmy wstać wcześnie rano i wyruszyć na dłuższą wędrówkę. Byłem zły, że na pewno nie uda mi się teraz szybko zasnąć, że jutro przez cały dzień będę niewyspany i nie będzie mi starczyło sił na żadne zdobywanie szczytów. Zacząłem się zastanawiać, czy w moim położeniu nie byłoby lepiej w ogóle już nie zasypiać; przeczekawszy do rana czułbym się może rzeźwiej, niż gdybym miał zostać wybudzony przemocą z ledwie napoczętego snu.
Zachciało mi się sikać, ale przez chwilę leżałem jeszcze bez ruchu. Nie chciałem wygrzebywać się z pościeli, nie chciałem robić hałasu, nie miałem ochoty iść do chłodnej toalety na korytarzu. Od dziecka nie znosiłem publicznie dostępnych toalet i korzystałem z nich z największą niechęcią, o ile w ogóle udawało mi się z nich korzystać. Nie czułem się w nich bezpiecznie, obawiałem się o swoją prywatność, lękałem się, że mogę zostać tam podejrzany albo podsłuchany. Był to też sekretny powód, dla którego przez długi czas ze wszystkich sił unikałem wyjeżdżania z domu; niejedne wakacje spędziłem z boleśnie pełnym pęcherzem, którego nie potrafiłem opróżnić podczas wyznaczonych postojów, ponieważ onieśmielała mnie myśl, że mogą mnie usłyszeć inne osoby czekające w kolejce. Spuszczałem tylko wodę i wychodziłem z kwaśną miną, myśląc o kolejnych kilku godzinach, które będę musiał jeszcze wytrzymać.
Wreszcie podniosłem się z łóżka i na palcach wyszedłem z pokoju. Zamknąłem za sobą drzwi trochę za mocno; trzask mógł obudzić śpiących, ale nie zdążyłem się tym przejąć, bo co innego odwróciło moją uwagę. Na drugim końcu oświetlonego słabą żarówką korytarza stała nieruchomo może sześcioletnia dziewczynka w błękitnej piżamie w białe groszki. Była blada i szczuplutka. Spod równo przyciętej grzywki patrzyła na mnie dużymi, poważnymi oczami. Chociaż sam niemal podskoczyłem na jej widok, ona wydawała się zupełnie niewzruszona moją obecnością, jakby od dłuższego czasu mnie oczekiwała. Podeszła w moją stronę kilka kroków i znów zastygła.
Odchrząkąłem i spytałem półszeptem: „Czy coś się stało? Czy to ty płakałaś?”. Nie odpowiedziała nic, tylko dalej patrzyła na mnie w milczeniu; w spojrzeniu jej było coś z wyrzutu. „Co się stało? Gdzie są twoi rodzice?” – zapytałem, lekko uginając kolana, aby jakoś zbliżyć się do niej i zyskać jej zaufanie. Wciąż milczała; może zresztą wcale nie rozumiała, co mówię, może było to dziecko zagranicznych turystów, których wielu zatrzymywało się w tej miejscowości. Przez chwilę jeszcze przypatrywała mi się, jakby chciała mnie osądzić albo jakby coś próbowała w sobie przezwyciężyć, po czym powoli wyciągnęła do mnie rękę. Delikatnie ująłem jej drobną dłoń i pozwoliłem się poprowadzić do drzwi na samym końcu. Tuż pod nimi dziewczynka nagle wyrwała mi się, nacisnęła klamkę i wbiegła do środka. Wewnątrz było bardzo ciemno i zaraz straciłem ją z oczu.
Przestąpiłem próg i starałem się wymacać włącznik światła na ścianie; ponieważ nie udało mi się na niego natrafić, nie zamknąłem za sobą drzwi, aby wpuścić odrobinę światła z korytarza, i próbowałem rozpoznać kształty w pomieszczeniu. Zatrzymałem wzrok na zasłonie w oknie. Nadymała się i falowała, poruszana lekkim wiatrem.
Naraz zapaliło się światło, przeraźliwie jasne i chłodne, na moment zupełnie mnie oślepiając. Otworzywszy na powrót oczy, zorientowałem się, że włączyła je dziewczynka, która dotąd stała pod ścianą, na wyciągnięcie ręki ode mnie.
Od razu rozpoznałem ten pokój: szarą przetartą wykładzinę, grubo lakierowane meble, wymięte ubrania porozwieszane na oparciach krzeseł i reprodukcję obrazu z jakąś bukoliczną sceną. Wszystko było dokładnie jak w koszmarze, z którego wielkim wysiłkiem wybudziłem się przed może dwudziestoma minutami.
Ze zgrozą rozpoznałem też pochyloną kobiecą postać siedzącą na samym brzegu łóżka, z twarzą ukrytą w dłoniach. Jej długie, brudne włosy zwieszały się poklejonymi strąkami, sięgając niemal podłogi. Cierpiała na jakąś chorobę skóry, całe jej ręce pokryte były ciemnoróżowymi plamami. Oddychała głośno i głęboko, ale oprócz tego pozostawała znieruchomiała w pozie największej rozpaczy; w żaden sposób nie zaregowała na zapalenie tego nadprzyrodzenie ostrego światła. Wiedziałem, co się stanie, jeżeli odsłoni twarz i na mnie spojrzy, i na myśl o tym zrobiło mi się niedobrze.
Przeniosłem wzrok na dziewczynkę, jakby to dziecko było w stanie udzielić mi jakiegoś wsparcia; napotkałem tylko wyczekujące spojrzenie jej dużych, poważnych oczu. „Przepraszam” – wychrypiałem i z trudem przełknąłem ślinę – „bardzo przepraszam, ale nie mogę tu pomóc”. Kobieta drgnęła i bardzo powoli zaczęła podnosić głowę. Już wycofując się, dorzuciłem, lekko się zacinając: „Nie mogę nic dla pani zrobić. Może znajdzie się ktoś inny. Ja muszę już iść”. Gdy z impetem zamknąłem za sobą drzwi, usłyszałem, że znów zaczęła zanosić się płaczem, ale innym niż poprzednio, mniej gwałtownym, wyrażającym nie tyle ból, co rezygnację.
Wciąż miałem przed oczami zakończenie swojego snu, gdy wpadłem do swojego pokoju i błyskawicznie zacząłem się ubierać, zupełnie nie zważając na śpiących. Było tak przykre, tak nieprzyjemne, że całą siłą woli próbowałem zmusić się do przebudzenia, lecz po kilka razy budziłem się fałszywie, wciąż w tym samym śnie, i od nowa spotykało mnie w nim to samo. Ktoś obrócił się na boku i zamruczał coś tonem pretensji; ja jednak skończyłem właśnie wiązać buty i byłem już w drodze do drzwi. Zastanawiałem się, co zrobię, jeżeli będzie pod nimi stała dziewczynka w błękitnej piżamie; byłem gotów ją z całej siły odepchnąć i puścić się pędem po schodach – co takiego znowu mogło mnie z jej strony spotkać? Na korytarzu nie było jednak żywej duszy; byłem zbyt zaaferowany, aby zwrócić uwagę, czy wciąż niesie się po nim płacz, owa bezsilna skarga istoty nieskończenie zawiedzionej.
Gdy byłem już na parterze, przyszło mi na myśl, że powinienem był może ostrzec pozostawione w moim pokoju osoby. Pomyślałem jednak: dopóki śpią, są bezpieczni. Nic złego ich nie spotka.
Wybiegłem na podwórze pensjonatu i omiótł mnie chłód dogorywającej nocy. Może dopiero teraz na dobre otrzeźwiałem. Zdałem sobie sprawę, jak idiotyczna była cała ta historia. Skąd na przykład w tamtym pokoju mogły wziąć się lampy dające tak intensywne, czysto białe światło? Nie było dla tego innego wytłumaczenia niż to, że tak po prostu wcześniej sobie to wyśniłem. Obejrzałem się; we wszystkich oknach światło było zgaszone. Wszystko to nie miało większego sensu, co nie czyniło całego zdarzenia ani trochę mniej wstrętnym. Wyszedłem na drogę.
Wysikałem się pod pierwszym napotkanym krzakiem i z poczuciem ogromnej ulgi począłem schodzić w dół, w stronę głównej ulicy miasteczka. Kilka razy oglądałem się za siebie; przez krótką chwilę w pewnym dystansie podążał za mną jakiś zdziczały kundel, ale wkrótce przeczołgał się pod ogrodzeniem mijanej posesji i więcej go nie widziałem.
Nieliczne, ledwo ćmiące latarnie na głównej ulicy sprawiły, że poczułem się mniej nieswojo. Aby zająć czymś umysł, przyglądałem się witrynom sklepów, obok których przechodziłem. Prawie cała prowadzona tu działalność obliczona była na wyciąganie pieniędzy od turystów; ucieszyła mnie jednak obecność kilku cudem uchowanych pracowni rzemieślniczych reklamowanych staromodnymi szyldami, jakich od dawna nie widuje się już w dużych miastach.
Zmęczony drogą przebytą półbiegiem, przysiadłem na schodkach prowadzących na taras jednej z kilku tutejszych restauracji niejasno stylizowanych na tradycyjne tawerny czy gospody. Przedwczoraj byliśmy tu na obiedzie; popełniłem wtedy pewne głupstwo wobec kelnerki i przez resztę dnia nie dawał mi spokoju wstyd. Oparłem łokcie na kolanach i złapałem się za głowę, próbując zebrać myśli.
Co za ohyda, powiedziałem sobie, co za paskudztwo. Za jakieś pół godziny zacznie wstawać słońce. Za godzinę czy półtorej powinien być pierwszy pociąg. Potem jeszcze jakieś pięć godzin i będę w domu. Zadepeszuję do znajomych i poproszę, aby spakowali i przywieźli mój bagaż, gdy sami będą już wracać; nie miałem tam nic ważnego. Co za zupełna obrzydliwość.
Nagle odniosłem wrażenie, że słyszę nadchodzące kroki i uniosłem wzrok. Ulica była pusta. Ohydne drewniane figurki w oknie kiosku z suwenirami naprzeciwko spoglądąły na mnie szyderczo. Podniosłem się, pełen zażenowania i jakiegoś zupełnie nowego rodzaju niepokoju. Zdążyłem zmarznąć na tych schodkach; zapiąłem suwak bluzy aż pod samą szyję.
W drodze na dworzec zastanawiałem się, czy tamtejsza poczekalnia podzieliła los niezliczonych innych poczekalni dworcowych w ostatnich latach i została zamieniona na kawiarnię lub po prostu zamknięta na cztery spusty. Mówiłem też sobie, że chociaż w pewnym sensie byłem wolny, że chociaż w pewnym sensie udało mi się ujść z życiem, to jednak wciąż za mało, to zdecydowanie za mało. W taki sposób na dłuższą metę nie da się żyć, tak można tylko się rozbijać, rozkraczać, wciąż na nowo brnąć w to samo i topić się w tym samym. Tylko dwa wyjścia mogłyby mnie naprawdę zadowolić, powiedziałem sobie z największą stanowczością i aż od tego przystanąłem: zasnąć, ale już na zawsze, zasnąć raz, a dobrze, nie ryzykując już wyrwania poza ten sen, albo obudzić się, ale gdzieś jeszcze dalej, jeszcze wyżej, poza to wszystko, obudzić się do czegoś innego. To dopiero, albo jedno, albo drugie, to dopiero byłaby gwarancja prawdziwej wolności, dopiero na tym można byłoby coś budować, dopiero wtedy można by było coś na poważnie zacząć; dopóki zaś się tego nie osiągnie, powiedziałem sobie i ruszyłem znowu, każde inne rozwiązanie będzie musiało pozostawać rozwiązaniem połowicznym.