Lalka
Podobne historie przydarzyły mi się kilka razy i to właśnie wydaje mi się teraz najdziwniejsze. Mieściłoby mi się jeszcze w głowie, że w wyniku niebywałego zbiegu okoliczności mogłem jako dziecko jakimś sposobem samodzielnie wyjść z mieszkania, w którym przez cały czas przebywałem pod okiem dorosłych, błąkać się przez chwilę po różnych piętrach, aby wreszcie zostać zaproszonym przez nieznanego sobie sąsiada, u którego dopiero po dłuższym czasie mieli odnaleźć mnie rozstrzęsieni opiekunowie. Jestem jednak przekonany, że ten sam schemat zdarzeń powtórzył się parokrotnie, i to w różnych domach, a więc i u rodziców, i u dziadków z obu stron. Nie wiem nawet, co bardziej mnie zdumiewa: czy że jako pięciolatek byłem w stanie niepostrzeżenie wychodzić na klatkę schodową i tam spacerować sobie w najlepsze, czy że znajdowali się wciąż nowi obcy ludzie gotowi podejmować u siebie takiego pięciolatka, bez najmniejszych złych intencji i z zachowaniem pełnego spokoju ducha, jakby zupełnie nie przeszło im przez myśl, że należałoby odprowadzić go do jego rodziny czy powiadomić odpowiednie służby.
Chyba do dziś mam gdzieś jeszcze obcojęzyczną ilustrowaną książeczkę, którą razem z kilkoma pisemkami dostałem w prezencie od dwóch młodych sąsiadek mojej babci, u których spędziłem pewnie z dobrą godzinę. Pamiętam, że znalazły mnie przy windach, roześmiane zabrały do swojego mieszkania, tam posadziły mnie na wersalce i dały do picia jakiegoś soku. Były mną rozbawione, a ja nimi – zupełnie oczarowany. Nie mam pojęcia, w jakim mogły być wieku; wiem tyle, że jako mały chłopiec fascynowałem się wszystkimi starszymi ode mnie dziewczynami i za wszelką cenę chciałem zdobywać ich względy. Kochałem się na przykład do szaleństwa w lekko pulchnej blondynce z długim warkoczem, która mogła być krewną którejś z pań wychowawczyń albo może, jak teraz to sobie wyobrażam, odbywającą praktyki studentką pedagogiki, i za żadne skarby nie potrafiłem zasnąć podczas leżakowania, ilekroć składała nam wizyty w przedszkolu. Chciałem, żeby zauważyła, że jestem bardziej dojrzały od pozostałych dzieci i poświęcała mi całą swoją uwagę; chciałem, aby odchodząc wzięła mnie ze sobą. Wydaje mi się, że od tamtych dwóch dziewczyn odebrała mnie mama; być może babcia, zorientowawszy się, że przepadłem, zadzwoniła po nią, a ona rzuciła wszystko i przyjechała mnie szukać?
Może zresztą zapamiętałem to wszystko źle. Może nie rozumiałem wtedy tych sytuacji i wymyślałem sobie dla nich własne niedorzeczne wytłumaczenia, które z czasem przerodziły się w moich wspomnieniach w fakty. Zastanawiam się, czy wszyscy ci sąsiedzi nie mogli być po prostu dobrymi znajomymi mojej rodziny, u których byłem pozostawiany, gdy moi opiekunowie musieli załatwić coś pilnego poza domem; może więc wcale nie uciekałem z domu, może nikt mnie nie uprowadzał. Jeżeli jednak tak właśnie było – co należałoby powiedzieć o mojej wizycie u pani z nożami?
Nie przypominam sobie, jak do niej trafiłem; pierwsza scena, jaką potrafię przywołać, ma miejsce w jej kuchni, którą pamiętam tylko jako niewielkie pomieszczenie w całości wypełnione barwą brązową. Siedzimy przy stole; dostałem kompot w szklance z metalowym uchwytem, ona pije z takiej samej szklanki herbatę. To niska kobieta raczej w wieku moich dziadków niż moich rodziców; ma krótkie siwiejące włosy i okulary w cienkich owalnych oprawkach. Trochę się jej boję; w jej serdeczności i słodyczy jest coś drętwego i sztucznego, jak u wszystkich osób przekonanych, że dzieci trzeba traktować w jakiś szczególny, wymyślny sposób. Zadaje mi różne pytania: czy chodzę do przedszkola, czy mam rodzeństwo, kim są moi rodzice; odpowiadam zdawkowo, z wzrokiem wbitym w opadły na dno szklanki wyblakły miąsz owoców. Wstydzę się jej tym bardziej, że wyczuwam, że i ona jest moją obecnością w pewien sposób zakłopotana.
Ożywiam się, gdy mówi: „pokażę ci coś ładnego, ale musisz obiecać, że nie będziesz dotykał”. Kiwam głową, ale ona każe mi jeszcze powtórzyć za sobą na głos: „obiecuję niczego nie dotykać”. Wstaje od stołu, schyla się i z jakiejś niskiej szuflady ostrożnie wyciąga pękate zawiniątko. Rozwiązuje je i z namaszczeniem rozkłada przede mną. W szarą chustę opakowane były noże, dziesiątki noży różnych kształtów i rozmiarów. Są tam noże do masła, noże do krojenia, noże myśliwskie, scyzoryki i jakieś bardziej specjalistyczne ostrza, których wcześniej nie widziałem. Sprawiają wrażenie zużytych i starych, jakby wyciągniętych ze śmietnika. Niektóre są pordzewiałe, wszystkie pokrywa warstwa brudu. „To noże, to właśnie moje noże” – mówi kobieta i patrzy na nie z dumą. „Kiedy będziesz dorosły, też będziesz mógł zbierać takie noże” – dodaje. „Podobają ci się?” – pyta; bez większego przekonania odpowiadam, że podobają mi się bardzo. Uśmiecha się z satysfakcją. „Który wydaje ci się najładniejszy?”. Wskazuję na mały rozkładany nożyk z ciemnozieloną rączką z tworzywa sztucznego, służący może do strugania drewna. Delikatnie odsuwa moją dłoń. „Pamiętaj, nie wolno ci ich dotykać. Są bardzo ostre”. Szczerze w to wątpię; wszystkie ostrza są tak zaniedbane i wyszczerbione, że zapewne z trudnością dałoby się którymkolwiek z nich przekroić choćby jabłko.
Rozmawiamy jeszcze jakiś czas o nożach. Kobieta, nagle odmieniona i promieniejąca szczęściem, delikatnie unosi każdy nóż i prezentuje mi go ze wszystkich stron, opisując jego zastosowanie i historię. Jest to dla mnie zbyt skomplikowane, zbyt szczegółowe; nudzę się, zaczynam rozglądać się na boki. Kobieta to zauważa i jakby zażenowana swoim niedawnym entuzjazmem odkłada poobijaną harcerską finkę. „Dość o tym. Chciałbyś może poznać teraz mojego synka?” – pyta z ledwo wyczuwalną melancholią w głosie. Ochoczo przytakuję; wyobrażam sobie chłopca w moim wieku, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić i który pokazałby mi swoje zabawki. Wychodzimy z kuchni.
Kobieta delikatnie uchyla drzwi do malutkiego czerwonego pokoju, właściwie rodzaju schowka, którego całą niemal powierzchnię wypełnia wąski dziecinny tapczanik. Robię wielkie oczy na widok spoczywającego na nim kształtu. Nie jest to chory chłopiec, jak w pierwszej chwili pomyślałem, w całości owinięty bandażami, ale nieporadnie uformowana z masy papierowej duża lalka, pozbawiona nawet wyraźnie zaznaczonej twarzy. Z jakąś karykaturalną troskliwością kobieta odkrywa z niej kocyk i lekko ją unosi, opierając częściowo o ścianę. Dopiero wtedy zauważam wystające z członków i kadłuba lalki rękojeści powbijanych na chybił trafił noży i nożyków, a także szpecące jej powierzchnię głębokie dziury po wcześniejszych ugodzeniach. Kobieta, przysiadłszy na tapczaniku, czule kładzie dłoń na głowie kukły i powoli odwraca się w moją stronę z szerokim uśmiechem, obnażającym drobne pożółkłe zęby. Jej spojrzenie jest zupełnie puste; to spojrzenie wypchanej sowy, która stała kiedyś na regale u moich dziadków, dopóki nie zjadły jej mole.
Nikt z mojej rodziny nie potrafił przypomnieć sobie takiej sąsiadki, gdy później o nią pytałem. Co więcej, podobno wcale nie opowiadałem o tym zdarzeniu, kiedy byłem mały. Kiedy byłem mały, miałem bujną wyobraźnię i wymyślałem najrozmaitsze przygody i osoby, o których opowieściami lubiłem zasypywać wszystkich z mojego otoczenia. Opowieści te mieszałem z relacjami z mojego codziennego życia z tak dużym przekonaniem, że sam nierzadko traciłem rozeznanie, co z tego jest fantazją, a co prawdą. Jak mnie jednak zapewniono, nie opowiadałem nigdy żadnej historii o pani z nożami. Wszyscy usłyszeli o niej po raz pierwszy dopiero kiedy miałem szesnaście lat i postanowiłem raz na zawsze wyjaśnić dla siebie to doświadczenie, z którym nie potrafiłem się pogodzić i które nękało mnie jak boleśnie doskwierająca, ale wstydliwie przemilczana choroba.
W wieku szesnastu lat chciałem definitywnie przebić się do dorosłości i uwolnić się od ciągnącego się za mną upokarzającego łańcucha lęków i niepokojów, które zdążyły poprzyczepiać się do mnie po drodze. Byłem więc szalenie sfrustrowany, że nigdzie nie potrafię znaleźć dla siebie pomocy ani zrozumienia i że nie istnieje instancja, do której mógłbym się zgłosić ze swoimi żalami. Miałem tylko to wspomnienie, kłopotliwe wspomnienie, w które nikt nie chciał mi uwierzyć. Czułem się zdradzony i zawiedziony; koniec końców pomogło mi to jednak zrozumieć, że w kwestiach najistotniejszych nigdy nie będę mógł liczyć na wsparcie bliskich mi osób. W tamtym okresie po raz pierwszy zacząłem też zadawać sobie pytanie, zrodzone bardziej z przekory niż z desperacji, nad którym do dziś zdarza mi się zastanawiać: czy to nie ja jestem może ową podziurawioną mumią, kukiełką do wbijania noży, która tylko wyobraziła sobie, że żyje życiem tamtego kędzierzawego chłopca o okrągłej buzi, którego zobaczyła jeden, jedyny raz, gdy przyprowadziła go do niej mamusia? Leżę więc może wciąż tam, w tym pokoju z czerwoną tapetą na ścianach, i od tamtych odwiedzin nie upłynęło więcej niż kilka dni; zaś wszystko, o czym myślałem, że się dotąd wydarzyło, to tylko fantazja owej kukiełki o tym, jak cudownie byłoby być tamtym chłopcem, zamiast znosić wszystkie swoje niemożliwe do zagojenia rany wykłute bezlitosnymi ostrzami, które wciąż pozostają głęboko zatopione w jej ciele.