Restauracja

Takich miejsc już się nie widuje, chyba że właśnie na prowincji: podłużny parterowy budynek z płaskim dachem, od frontu wielkie dwudzielne okna z biegnącym przez całą szerokość białym pasem, za oknami cienkie firanki. Na dachu stelaż z ozdobnymi żółtymi literami układającymi się w napis: RESTAURACJA. To właśnie ten napis, tak szczery i bezpretensjonalny, każe podejrzewać, że albo to my równolegle z podróżą w przestrzeni cofnęliśmy się do jakiejś wcześniejszej, bardziej niewinnej epoki, albo skutkiem niedocieczonych zaburzeń w ciągłości świata przedostał się tu z niej cały ten pawilon. Przynajmniej w dużych miastach, takich jak to, z którego przybywamy, nie sposób już trafić na lokale gastronomiczne działające pod szyldami wprost nazywającymi charakter świadczonych przez nie usług; współczesne wielkomiejskie jadłodajnie i kawiarnie co do jednej noszą wymyślne, wymuszone nazwy, na pierwszy rzut oka wykoncypowane w największych bólach, w śmiertelnych zmaganiach z językiem, nazwy, które wiele mają sugerować, ale zupełnie nic nie znaczą. Unika się tych miejsc, jada się i pija wyłącznie w domu, unika się tych miejsc, bo już od progu obwieszczają, że będzie się w nich karmionym wyłącznie kłamstwami i złudzeniami.

Co innego ta RESTAURACJA, tylko i po prostu RESTAURACJA. „Przestąp nasze drzwi, strudzony wędrowcze” – zdaje się mówić jej stateczna, solidna konstrukcja – „tu o ciebie zadbamy, tu potraktujemy cię jak człowieka”. Nie możemy sobie odmówić zajrzenia do środka, tym bardziej, że podczas naszego krótkiego spaceru po tym miasteczku, niegdyś popularnym ośrodku uzdrowiskowym, teraz cokolwiek podupadłym, zdążyliśmy już nieco zgłodnieć.

Już w szatni, przyozdobionej wielką, choć lekko chyba przyschniętą palmą w żółtej donicy, wpadamy w zachwyt na widok brunatnej sklejki na ścianach i wyczuwamy unoszącą się w powietrzu zapowiedź smakowitego, choć nieuchwytnego zapachu, uogólnionego zapachu strawy sycącej i nieskomplikowanej. Za ladą nie ma nikogo; z konsternacją zauważamy jednak, że na haczykach wisi kilka szarych płaszczy, a nawet jedno futro, prawdopodobnie sztuczne. A jest przecież środek lata! Czy owe okrycia zostały porzucone w minionych sezonach w akcie spontanicznej beztroski przez gości, którzy, posiliwszy się, wybiegli w tanecznym korowodzie, z piosenką na ustach prosto na ulicę, nie zważając zupełnie na zimno ani na to, że ZA RZECZY POZOSTAWIONE W SZATNI SZATNIARZ NIE ODPOWIADA, i nigdy, nigdy już nie powrócili, aby się po nie zgłosić? Na ladzie leży samotny numerek, srebrna blaszka z wybitymi cyframi 11. Podnosimy go i obracamy w zamyśleniu w dłoni. Metal wydaje się jakby wilgotny. Czy ktoś zapomniał wziąć go ze sobą po tym, gdy pozostawił swoje rzeczy do przechowania, czy może coś odciągnęło go od lady w momencie, gdy właśnie chciał te rzeczy odebrać? Na odpowiadającym numerkowi wieszaku odnajdujemy wzrokiem krótką kurtkę koloru piaskowego z barankowym kołnierzem. Mieliśmy chyba kiedyś podobną kurtkę, w innych czasach, w naszym dawnym życiu, należącym jakby do obcej osoby… Teraz jednak jest środek lata, nie ma nic, co moglibyśmy chcieć tu pozostawić, odkładamy więc z brzękiem numerek na ladę i przechodzimy do głównej sali.

Tu zapach jest wyrazistszy, ale wcale nie bardziej konkretny; rozpoznajemy w nim dominującą nutę smażonego tłuszczu. „Tak właśnie powinno być. O to właśnie powinno chodzić” – myślimy z uśmiechem satysfakcji, obrzucając spojrzeniem okrągłe kryształowe klosze na suficie, kilkanaście kwadratowych stolików, każdy przykryty białym obrusem i brązową serwetą, bufet z przeszkloną lodówką i stojącą za nim skromnie zaopatrzoną półkę z trunkami. Panują tu zupełne pustki, co nie bardzo nas dziwi, nie jest to bowiem jeszcze pora przerwy obiadowej. Nie widać nawet nikogo z obsługi. Z brzegu lady bufetowej, tuż obok skrytego za beżową zasłoną wejścia do kuchni, bierzemy oprawioną w miękką imitację skóry kartę dań i kierujemy się z nią do jednego ze stojących pod oknem stolików.

Z rozbawieniem przejeżdżamy opuszkami palców po porcelanowym serwetniku i wyboistej powierzchni okrągłej kryształowej popielniczki. Popielniczki! Któż by pomyślał. Rozkładamy kartę dań i zagapiamy się na zapisane przez kalkę na maszynie kartki kremowego, niezupełnie przyjemnego w dotyku papieru. „Do tego właśnie wszystko będzie teraz zmierzać” – mówimy sobie w rozmarzeniu. „Cała owa tak zwana współczesność – to było tylko chwilowe zaburzenie, nikomu niepotrzebne zamieszanie, które teraz z wolna zacznie przycichać”. Przez kilka sekund nie możemy odczytać tekstu, jakbyśmy mieli do czynienia nie z maszynopisem, ale z jego imitacją, co przypomina nam o serii podobnych nieprzyjemnych doświadczeń z przeszłości i sprowadza na nas krótki atak paniki – ale oto nasz oddech uspokaja się, bo litery przed naszymi oczami nieznacznie zmieniają położenie i odzyskują ostrość. Omijamy ZAKĄSKI, z ZUP dobieramy sobie „Pieczarkową z makaronem 450 ml”; DANIA MIĘSNE I PÓŁMIĘSNE, RYBNE, jak również DANIA MĄCZNE I Z JAJ studiujemy z samej tylko ciekawości, bo interesują nas tak naprawdę wyłącznie DANIA JARSKIE, spośród których naszą uwagę przyciągają „Pieczarki smażone, ziemniaki, z tłuszczem”.

Ale cóż nam po tym, skoro nie przychodzi nikt, aby odebrać nasze zamówienie. Czekamy przez kilka minut, bębniąc palcami w blat, zabawiając się rogiem serwety, gapiąc się na nieruchomy obraz ulicy za szybą. Próby obwieszczenia naszej obecności pochrząkiwaniem i pokasływaniem nie przynoszą rezultatu. Wreszcie nasza cierpliwość się wyczerpuje. Wstajemy, przez niezdarność wyjątkowo głośno szurając przy tym nogami krzesła o podłogę, i podchodzimy do drzwi z beżową zasłoną obok bufetu. „Halo” – mówimy dosyć donośnie. „Halo, dzień dobry” – dodajemy po chwili i lekko stukamy we framugę. Nikt nie odpowiada, z pomieszczeń po drugiej stronie nie dobiegają żadne w ogóle dźwięki.

Wszystko się wyjaśnia, kiedy decydujemy się odgarnąć zasłonę. Nie ma tam wcale żadnej kuchni, żadnego zaplecza; tylko duża, całkowicie pusta przestrzeń z szarymi nagimi ścianami i podłogą z popękanych czarnych i białych kafli ułożonych w szachownicę. W kącie stoi pochlapana farbą stara drewniana drabina z granatową szmatą przewieszoną przez jeden ze szczebli. Bierzemy się pod boki, kiwamy powoli głową. Jak mogliśmy tak się łudzić? Cała ta restauracja nie była niczym więcej niż pośpiesznie sporządzoną fasadą; nikomu nie chciało się jej porządnie wykończyć w miejscach niewidocznych na pierwszy rzut oka. Znamy dobrze tego rodzaju zjawiska; w trakcie naszych podróży po kraju natknęliśmy się na niejedno takie miejsce. Wiemy więc dobrze, czego się spodziewać, kiedy otwieramy drzwi na wprost nas i po okrytych pyłem schodach zstępujemy do piwnicy.

Duchota i smród stęchlizny są tu wprost odurzające. Całego oświetlenia dostarcza zwisająca z sufitu pojedyncza żarówka, tak słaba, że wydaje się, że bez niej byłoby tu wcale nie bardziej ciemno. Przed nami jeszcze jedne drzwi, pokryte ohydną żółtawą farbą i oznaczone nieznanym nam, wymalowanym przez szablon symbolem. Przyciskamy klamkę, ale nie ustępuje. Nie mamy ze sobą klucza i raczej go tu nie odnajdziemy, ale jesteśmy niemal pewni, co znajduje się po drugiej stronie: wypełniający swoim cielskiem całe pomieszczenie, nadprzyrodzenie rozrośnięty żółty grzyb o pofałdowanej strukturze z siecią graniastych zagłębień, podobny trochę do ogromnego i nieforemnego smardza. Nasz odwieczny wróg, nasz wielki nieprzyjaciel. Kolejny raz nabrał nas, zastawił na nas pułapkę, nie po to, by nam zaszkodzić, wie bowiem dobrze, że sami sobie jesteśmy najgorszymi oprawcami, a wyłącznie po to, aby z nas zakpić. Nie ma więc żadnych dróg odwrotu, na końcu wszystkiego istnieje wyłącznie rzeczywistość grzyba. „Wygrałeś” – krzyczymy i w bezsilnej złości uderzamy pięścią o drzwi. Odpowiada nam zza nich głuchy pomruk. Wściekli i zdegustowani powracamy na górę, mieląc pod nosem przekleństwa. W drodze do wyjścia wychylamy się jeszcze przez ladę w szatni, aby sięgnąć po naszą starą kurtkę z barankowym kołnierzem. Bardzo słusznie; na zewnątrz ochłodziło się i zerwał się porywisty wiatr.