Poświęcenie

Chociaż nawiedzający moje mieszkanie doręczyciele i wzywani do rozmaitych napraw specjaliści nierzadko dawali wyraz podszytemu nieufnością zdumieniu rozmiarami moich zbiorów, ciasno zapełniających ściany wszystkich korytarzy i pomieszczeń, z wyłączeniem, tylko zresztą warunkowym, kuchni i łazienki, nie myślałem o sobie nigdy jako o zbieraczu książek, a jedynie jako o ich skromnym czytelniku. Jeżeli nawet gromadziłem je z nie dość wielką powściągliwością, nie zawsze licząc się ze względami praktycznymi, nie chodziło mi o samo gromadzenie, ale o zapewnienie sobie wygodnego dostępu do wszystkich lektur, które w toku życia mogłyby mi okazać się przydatne. Nie przywiązywałem szczególnej wagi do materialnej wartości tomów ani też do ich bardziej ezoterycznych jakości, w jakich lubują się prawdziwi bibliofile. Nie licząc kilku dosłownie wyjątków, które trafiły do moich rąk wyłącznie przez przypadek, na moich regałach próżno by było szukać zdobionych opraw, cennych pierwszych wydań, numerowanych egzemplarzy, o tomach uświetnionych ekslibrisami czy autografami znanych osobistości nie wspominając.

Do wszelkiej maści wpisów w książkach odczuwam zresztą awersję, której początki wiążę ze zdarzeniem z dość wczesnej młodości. Moje miasto odwiedzić miał słynny pisarz zagraniczny, co było wydarzeniem tym znaczniejszym, że człowiek ten cieszył się opinią samotnika i odludka, stroniącego zwykle od wywiadów i spotkań z publicznością. Nieszczęśliwie tak się jednak złożyło, że w dzień jego wieczoru autorskiego miałem przebywać na wakacjach. Poprosiłem więc moją matkę, aby w moim imieniu udała się do księgarni i odebrała podpis wielkiego człowieka. Obiecała to zrobić; ale gdy powróciłem z wyjazdu i pobiegłem sprawdzić swój egzemplarz jego najważniejszej powieści – okazało się, że matka moja wcale nigdzie z nim nie poszła. Od tej pory nie próbowałem już nigdy zdobywać autografów; raz nie doczekawszy się przedmiotu swoich pragnień, postanowiłem go znienawidzić. Sądzę, że u źródła każdej niechęci odnaleźć można podobną historię.

Nie mam więc prawie żadnych książek z autografami autorów, ale też bardzo niewiele z odręcznymi dedykacjami upamiętniającymi wręczenie książki w nagrodę lub w prezencie, tak bardzo cenionymi wśród ludzi, którym skłonność do sentymentów zastępuje głębię życia wewnętrznego. Od kiedy tylko mogłem samodzielnie o sobie decydować, w miarę możliwości unikałem wszelkich celebracji, jubileuszy i rautów, i tak uchroniłem się przed książkami niechcianymi, których trudno jednak się pozbywać ze względu na tak zwaną wartość nostalgiczną. Wyłączając odziedziczone po różnych osobach z rodziny powieści popularne i młodzieżowe, składane w darze, jak głoszą wycyzelowane szkolnymi, okrągłymi literami wpisy, „sympatycznej koleżance N. na pamiątkę turnusu wypoczynkowego…“, świadom jestem posiadania zaledwie trzech książek komuś dedykowanych, i tylko w wypadku jednej z nich to ja jestem pierwotnym adresatem dedykacji.

Zacznę od niej właśnie. Jest to elegancko (na granicy ostentacji) wydany zbiór wschodniej poezji sakralnej w tłumaczeniu pewnego filologa orientalnego, którego poznałem kiedyś w przedziale kolejowym. Jak to często bywa u osobowości narcystycznych z delikatną skłonnością do manii, człowiek ten pomylił moją powściągliwą uprzejmość z podziwem dla jego osoby i z tej przyczyny przez krótki czas zaliczał mnie do grona swoich bliskich znajomych. Ponieważ sam nie kwapiłem się do spotkania z nim, owoc swojej wieloletniej pracy translatorskiej przekazał za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej. Na dedykację składa się cytat z wiersza wybitnego poety przepisany w oryginale, w języku, którego nigdy nie znałem. Do dzisiaj nie zadałem sobie trudu, aby sprawdzić jego znaczenie. Znajoma, która długo przetrzymywała ten tom u siebie, zaopatrzyła jego strony we własne żartobliwe dopiski, dostarczające miłej przeciwwagi dla pretensjonalności jego oprawy.

Druga książka to ilustrowany fotosami z planu scenariusz zapomnianego dziś chyba filmu o młodości i rewolcie. Odnalazłem ją kiedyś w największym w mieście antykwariacie i dopiero po zapłaceniu zdradziłem niczego nieświadomemu właścicielowi sklepu, że na pierwszej stronie widnieje serdeczna dedykacja autora filmu, światowej sławy reżysera, przeznaczona dla zmarłego niedawno zasłużonego krytyka filmowego. Z niemałą satysfakcją przypominam sobie minę człowieka, który za śmieszną cenę sprzedał mi tak łakomy kąsek. Gdybym to ja był wówczas na jego miejscu, natychmiast wydarłbym bezczelnemu klientowi cenną książkę z rąk i zwrócił za nią pieniądze, by samemu wystawić ją po wielokrotnie wyższej cenie w domu aukcyjnym – ale on był człowiekiem honorowym. Niedługo później jego antykwariat splajtował.

Z trzecią książką wiąże się historia dłuższa i bardziej osobliwa.

Chodzi o niepozorny, szczupły tom w szarej płóciennej oprawie, pozbawiony obwoluty. Na pierwszej stronie okładki znajduje się jedynie tłoczony ornament w postaci skomplikowanego zamkniętego splotu. Zawartość stanowi natomiast anonimowy traktat mistyczno-kontemplacyjny o nieustalonej dacie powstania, uzupełniony współczesnym komentarzem. Dzieło to ukazało się przed ponad czterdziestu laty nakładem wydawnictwa pewnego prowincjonalnego uniwersytetu i nie doczekało się od tej pory wznowienia. Rzecz bez wątpienia ciekawa dla koneserów tego rodzaju literatury, do których sam nieśmiało deklaruję przynależność. Nieporównanie ciekawsza wydaje mi się jednak króciutka notka skreślona wykwintną kursywą, każącą domyślać się doświadczenia w służbie dyplomatycznej, tuż nad miejscem i datą wydania:

„Beacie —

abyś nie utraciła z oczu, że i z najgłębszych mroków możliwy jest powrót ku światłości, zaś żadne poświęcenie nie zostanie pozostawione bez nagrody.

Artur Vessler, dnia…“.

Dedykacja ta, zawierająca niejasną sugestię kryjących się w tle fascynujących zdarzeń i powiązań, na kilka tygodni zawładnęła moją wyobraźnią i stała się przedmiotem obsesji, od której zdołałem się uwolnić tylko podejmując próbę wyjaśnienia tajemnicy u samego źródła. Rzecz wymaga jednak opowiedzenia po kolei.


Mistyczny traktat kupiłem jeszcze jako uczeń liceum u prywatnego sprzedawcy, który przez kilka miesięcy niestrudzenie anonsował na stronach prasy lokalnej LIKWIDACJĘ DUŻEGO KSIĘGOZBIORU. Nie przypominam już sobie dokładnej treści tych ogłoszeń, ale było w nich coś desperackiego, proszalnego, zaś wykupiona za specjalną dopłatą podwójna ramka tylko potęgowała to wrażenie. Jeszcze nim zadzwoniłem pod podany numer, aby umówić wizytę, było dla mnie jasne, że nie zamieszczał ich szukający łatwego zarobku cwaniak, niewdzięczny spadkobierca oczytanych rodziców, ale ktoś udręczony, kto za wszelką cenę pragnął uwolnić się od gniotącego go ciężaru. Jak się miało okazać, pomyliłem się w swojej ocenie najwyżej bardzo nieznacznie.

Człowiek ów łagodnym, ale dziwnie melancholijnym głosem powiadomił mnie, że można odwiedzić go po południu każdego dnia z wyłączeniem wtorków i czwartków, poprosił, abym nie zapomniał wziąć ze sobą solidnej torby lub plecaka, jeżeli interesował mnie zakup większej ilości książek, po czym podyktował mi swój adres.

Jak się okazało, mieszkał w jednej z owych odległych dzielnic, do których podróż zawsze wydaje się jednoznaczna z wykroczeniem poza granice obowiązywania ustalonych prawd, norm i zasad. Jadąc blisko godzinę trzęsącym się autobusem – była to jedna z ostatnich linii obsługiwanych starymi, ponuro skrzypiącymi przy najlżejszym zakręcie wrakami – miałem sposobność śledzić zza oklejonego brudem okna postępujący w przestrzeni powolny rozkład wszelkich form i treści. W drodze jeden po drugim znikały punkty zaczepienia, obiekty osadzone w szerszej sieci odniesień, miejsca mogące poszczycić się wytłumaczeniem czy uzasadnieniem w ramach dziejów postępu ducha ludzkiego. Stopniowo wypierały je zjawiska czcze i liche, ale brutalne w swoim bezczelnym ciążeniu, w swoim rozparciu: gabinety urody, salony meblowe, pawilony handlowe oraz nowoczesne, przerośnięte szkoły i przedszkola, tępe bryły na ślepo zrzucone na ziemię z przestrzeni kosmicznej; wreszcie – niekończące się anonimowe blokowiska, z których jedno obrał sobie za siedzibę ogłaszający się w gazecie likwidator dużego księgozbioru.

Z charakterystyczną, jak miałem się wkrótce przekonać, niezgrabnością nie zaprosił mnie od razu do środka, tylko przez nieprzyjemnie długą chwilę przyglądał mi się bez słowa, przystanąwszy w uchylonych drzwiach. Speszyło mnie to jakoś, tym bardziej, że dodatkowo zadziałała jeszcze różnica wieku między nami; miałem wówczas siedemnaście lat, on – około czterdziestu, choć z uwagi na subtelne, gładkie rysy mógłby uchodzić za znacznie młodszego, gdyby nie początki łysiny i wyraz zrezygnowania, manifestujący się nie tylko w mimice, ale postawie całego ciała. Wreszcie jakby przebudził się z otępienia i dał mi znak dłonią, abym podążył za nim. Ledwo przestąpiłem próg, poczułem intensywny zapach, jak gdyby gotowanej włoszczyzny, a może po prostu niewynoszonych śmieci, którym przesycone było całe to mieszkanie.

Rozglądałem się chciwie, w roztargnieniu odpowiadając na jego uprzejmości. Uwielbiałem zawsze wizyty w obcych domach, bo łączyła się w nich przyjemność zwiedzania wystawy zapełnionej intrygującymi eksponatami z poczuciem dozwolonego niby tylko przez przeoczenie podglądania, gwałcenia świętej intymności. Zorientowałem się prędko, że mieszkanie to było znacznie większe, niż początkowo przypuszczałem, i wcale nie ubogie, a jedynie niezwykle zaniedbane, jakby pod wpływem głębokiego zwątpienia we własną zasadność poddało się w walce z kurzem i nieporządkiem.

Ku mojemu zdziwieniu gospodarz poprowadził mnie nie do salonu, którego fragment ujrzałem przez półotwarte drzwi, ale do sporej sypialni, pełniącej też najwyraźniej funkcję biblioteki. Przysiadł na krawędzi okrytego frędzlastą narzutą łóżka, bezwładnie spuszczając ramiona między udami. Nie miałem już wątpliwości, że mam do czynienia z człowiekiem przegranym, żyjącym samą tylko mocą rozpędu czy przyzwyczajenia. Niedbałym gestem wskazał na stojące pod ścianami regały i oświadczył, że cała ich zawartość przeznaczona jest na sprzedaż.

Z miną znawcy przystąpiłem do przeglądania półek; wkrótce jednak opadło mnie onieśmielenie i zdenerwowanie, zdałem sobie bowiem sprawę, że systematyczne zapoznanie się ze wszystkimi pozycjami zajęłoby mi kilka godzin, podczas gdy siedzący na łóżku człowiek w milczeniu śledziłby każdy mój ruch. Poczułem się głupio z moją pantomimą przekrzywiania głowy to w jedną, to w drugą stronę przy odczytywaniu kolejnych napisów na grzbietach. Zacząłem więc przerzucać książki szybciej, chaotycznie przeskakując od jednej półki do drugiej, wciąż jednak starając się pozorować na użytek mojego widza stojące za każdym moim ruchem rozmyślne decyzje. Niewątpliwie przeoczyłem w ten sposób niejedną interesującą rzecz, nie wydaje mi się jednak, aby mogło ich być znowu tak wiele: regały były w znacznej mierze przetrzebione przez poprzednich kupujących. Najwyraźniej spóźniłem się na najbardziej atrakcyjne pozycje; to, co pozostało, dzieliło się mniej więcej po równo na ewidentne ramoty oraz na okazy wymagające wąskich zainteresowań bądź wyszukanych gustów. Liczyłem, że zdołam dla siebie dobrać coś z tej drugiej kategorii.

Nie należało do mojego zwyczaju samemu rozpoczynać rozmowę, ale panująca w pokoju cisza i uczucie cudzego wzroku na plecach stawały się nieznośne. Pode mną skrzypiała podłoga, pod nim sprężyny łóżka, i aż pociłem się od tego, tracąc potrzebne mi skupienie. Odwróciłem się kilka razy i wygłosiłem jakieś nieskładne komentarze na temat wyciągniętych z półek książek: to rzadkie wydanie, o tym słyszałem, to miałem, ale komuś pożyczyłem i już nie odzyskałem. Mężczyzna tylko kiwał na to głową albo uśmiechał się w sposób wymuszony, dałem więc temu spokój. W końcu jednak znowu nie wytrzymałem i dołożywszy jakiś żółty tomik wierszy na stertę książek, którymi byłem wstępnie zainteresowany, zapytałem go o powody wyprzedawania tak dużej kolekcji. Westchnął tak głęboko, że natychmiast zawstydziłem się swojej niedyskrecji. Wbijając oczy w sufit powiedział grobowym głosem, że po niedawnym rozstaniu z żoną stracił smak do dotychczasowego sposobu życia, i że planował teraz przeprowadzkę do swojego miasta rodzinnego, w którym to przedsięwzięciu jego liczne zbiory stanowiłyby jedynie przeszkodę. Dodał, chyba w charakterze pouczenia, że w pewnym wieku traci się przywiązanie do dobytku materialnego, w którym potrafi się rozpoznawać już tylko obciążający nadmiar. Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć; pokiwałem więc tylko głową w sposób, który miał sygnalizować dojrzałą wyrozumiałość, i obróciłem się z powrotem do regałów.

Z odłożonych kilkunastu książek udało mi się wreszcie dobrać cztery, które bez słowa podałem gospodarzowi. Znając siebie z owych czasów, przy wyborze kierowałem się zapewne chęcią zaimponowania mu swoim rozeznaniem; jeżeli jednak udało mi się uzyskać taki efekt, nie dał tego po sobie poznać. Z rzeczowym wyrazem twarzy przejrzał książki i wymienił cenę, raczej niską, ale nie przesadnie; musiał dobrze zdawać sobie sprawę z ich rynkowej wartości. Zapłaciłem mu, podziękowałem, spakowałem książki i przeszliśmy do przedpokoju. Zastanawiałem się, czy powinienem podać mu na pożegnanie rękę; wykonałem jakąś urywkową zapowiedź gestu, ale on tego nie zauważył, więc tylko się ukłoniłem.

Kiedy poprzednio zdarzało mi się opowiadać tę historię, mówiłem, że gdy mężczyzna przeglądając książki doszedł do szarego traktatu mistycznego, na ułamek sekundy skrzywił się boleśnie. Teraz jednak przychodzi mi do głowy, że nie jest to wcale część moich wspomnień, ale obraz, który już po faktach sam do nich dorobiłem. Tak czy inaczej, dedykację tajemniczego Artura Vesslera w owej książce odkryłem dopiero po powrocie do domu. Przez dłuższy czas nie potrafiłem oderwać wzroku od kształtnych, eleganckich liter wybijających się z bieli karty tytułowej na plan bliższy, bardziej bezpośredni; rozpoznałem w nich od razu jakąś prowokację, jakieś wezwanie… Powracałem do nich myślami w trakcie moich lektur, ale też podczas najrozmaitszych powszednich czynności: jedząc posiłki, jadąc do szkoły tramwajem, przesiadując na ostatnich, zbędnych lekcjach. Zamiast myśleć o swoich egzaminach i planach na przyszłość, zastanawiałem się: kim jest Artur Vessler i kim jego Beata? Jaki związek, jeżeli jakikolwiek, łączył ich oboje z człowiekiem, u którego kupiłem książki? Czy Beata mogła być jego byłą żoną? Począłem mimowolnie wyobrażać sobie ich twarze, wreszcie śnić o nich: widziałem wysokiego, nienagannie odzianego szatyna o pociągłych rysach, z zagadkowym uśmiechem błądzącym na ustach, i znacznie od niego młodszą filigranową brunetkę, zwykle w szlafrokach czy innych peniuarach, popalającą od niechcenia papierosy…

Snute przez mój rozogniony umysł spekulacje przyjmowały coraz bardziej fantastyczne i nieprawdopodobne formy, i widziałem tylko jeden sposób, aby się od nich wyzwolić. Chociaż jego ogłoszenia w prasie zamilkły, odnalazłem numer poprzedniego właściciela mistycznego traktatu i zawiadomiłem go, że w związku ze zdobyciem funduszy na zakup kilku pozycji, które wpadły mi w oko przy ostatniej wizycie, chciałbym odwiedzić go ponownie. Był zaskoczony, ale wciąż sympatyczny, kazał mi się tylko pośpieszyć: szykował się do opuszczenia miasta i umówił już datę przekazania wszystkich pozostałych mu książek pewnemu antykwariatowi. Zaproponowałem więc, że zgłoszę się już następnego dnia.

W mieszkaniu jego zastałem jeszcze większy niż poprzednio nieporządek; pokoje i korytarze zastawione były niedomkniętymi tekturowymi pudłami, z których wyzierały najosobliwsze, poskładane jakby na chybił trafił przedmioty. Takie same pudła zapełniały podłogę sypialni. Wszystkie książki były już spakowane, ale uzyskałem zapewnienie, że mam prawo wyciągać je sobie i przekładać do woli, pod warunkiem, że na koniec po sobie posprzątam. Nie spodziewałem się tego i słabym głosem zacząłem pytać, czy książki zostały rozdzielone między pudła wedle jakiegoś klucza, ale zaraz przerwałem sobie i wyznałem wprost, że prawdziwy cel mojej wizyty był zupełnie inny. Gospodarz uniósł brwi; ja zaś sięgnąłem do torby po szary traktat i wręczyłem mu go otwarty na stronie z dedykacją. „Jeżeli miałby pan chwilę – jeżeli byłby pan tak dobry” – zająknąłem się – „byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zechciał mi pan powiedzieć coś więcej o tym wpisie, który wyjątkowo mnie zainteresował”. Zapatrzył się w podaną książkę i na krótką chwilę twarz jego przybrała wyraz niezwykłego napięcia, aż przemknęło mi przez myśl, że zaraz zostanę wyrzucony za drzwi. Odetchnął jednak tylko, na powrót zgarbił się i sposępniał, po czym bez słowa poprowadził mnie do kuchni.

Wskazał mi miejsce przy stole i zapytał, czy życzę sobie herbaty czy kawy, by zaraz dodać, że pozostała mu tylko herbata. W czasie, gdy gotowała się woda, przyglądałem się brzydkim brunatnym kafelkom i pootwieranym na oścież, w dużej mierze opróżnionym szafkom. Zauważyłem, że duży tykający zegar ścienny oraz wyświetlacze na piecyku i kuchence mikrofalowej pokazywały zupełnie różne godziny. Tymczasem woda zawrzała i gospodarz zalał torebki herbaty w obtłuczonych kubkach, tłumacząc, że lepsze naczynia zostały już spakowane. Usiadł naprzeciwko mnie i rozpoczął swoją opowieść.

Opowieść wyprzedającego księgozbiór

„Aby właściwie zrozumieć znaczenie owej dedykacji, powinien poznać pan historię mojego małżeństwa. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że jej opowiedzenie wydaje mi się pod wieloma względami niemożliwością. Ktoś, kto opowiada, siłą rzeczy rości sobie pretensje do znajomości przebiegu relacjonowanych zdarzeń, a tym bardziej osób, które w tych zdarzeniach biorą udział. Tymczasem, jak wkrótce się pan przekona, główny morał, jaki płynie z tej opowieści, jest taki, że nie znałem wcale swojej żony i miałem najwyżej bardzo nikłe pojęcie o tym, co się z nią działo. Z pewnego punktu widzenia jestem więc najmniej upoważnioną osobą, by mówić o tym, o czym będę mówił. Ponieważ w swoim opowiadaniu muszę ponieść klęskę, nie widzę powodu, aby starać się uczynić je szczególnie udanym. Nie zamierzam bawić pana barwnymi detalami, poruszającymi scenami ani celnymi obserwacjami. Chciałbym jedynie, aby zrozumiał pan charakter tej historii, rozpoznał, do jakiego należy ona gatunku. To będzie musiało nam obu wystarczyć.

Wiele podobnych historii – o ile rzeczywiście wolno mówić o historiach podobnych do mojej – zaczyna się zwykle kilkoma latami względnego szczęścia, względnego spokoju, po których dopiero następuje załamanie i ujawniają się pierwsze pęknięcia, od tej pory tylko ulegające pogłębieniu. Kiedy sprawy poczynają przybierać ponury obrót, z naiwnym zatroskaniem mówi się wtedy, że «nic przecież tego nie zapowiadało». Ja jednak jestem przekonany, że rozkład mojego małżeństwa postępował od samego początku, już od dnia naszego ślubu. Składając przysięgę, nabawiłem się jakby paskudnej choroby, która odtąd trawiła moje życie, rozprzestrzeniając się powoli na kolejne jego obszary… Obrusza się pan, bo wydaje się panu okropne, że mówię o sobie jako o jedynym poszkodowanym, że przypisuję sobie rolę bezbronnej ofiary. Proszę jednak postarać się mnie zrozumieć: możemy być pewni tylko naszej własnej krzywdy i niczego więcej; co takiego przeżywała i jak zapatrywała się na te same sprawy moja żona – do dzisiaj nie jestem pewien i wręcz lękałbym się czynić na ten temat przypuszczenia.

Nie chodzi o to, abyśmy byli do siebie niedopasowani. Z góry proszę, aby wybił pan sobie z głowy wszystkie tym podobne obiegowe tłumaczenia i nie przykładał do moich losów ich miary. Nie wierzę zresztą, aby jakiekolwiek dwie osoby mogły być do siebie dopasowane w istotnym tego słowa znaczeniu. Rzecz zawierała się raczej w tym, że moje wyobrażenia na temat mojej żony i tego, na czym miała polegać moja wobec niej relacja, od początku były zupełnie, dotkliwie błędne. Myślę, że brakowało mi po prostu pomysłu, że nie potrafiłem poradzić sobie z piętnem nienormalności, dziwaczności, jakim naznaczone było wszystko, co między nami istniało. Aby to panu wyjaśnić, powinienem wspomnieć właśnie o samym dniu ślubu. Chociaż wiele miałem powodów do szczęścia, był to ślub przykry, aberracyjny, upośledzony. Na ceremonię do urzędu przyszli prawie wyłącznie goście z mojej strony, moja własna rodzina i przyjaciele. Stało się tak dlatego, że żona moja całą młodość spędziła na łonie pewnej niewielkiej, zamkniętej gminy wyznaniowej, której członkami byli też niemal wszyscy jej krewni i znajomi. Już jej wyjazd na studia do dużego miasta został przyjęty w tamtym środowisku chłodno i z podejrzliwością; natomiast na wieść o zaręczynach ze mną, niewiernym, najbliżsi jej dotąd ludzie wyrzekli się jej, poddając ją najokrutniejszemu ostracyzmowi. Skończyło się więc tak, że jedynym jej gościem był pewien elegancki pan w średnim wieku, którego wziąłem wówczas za jakiegoś dalekiego jej wuja. To od niego właśnie pochodziła książka, z którą dziś pan do mnie przyszedł. Dziwny i głęboko niestosowny prezent ślubny, przyzna pan, wziąwszy pod uwagę, że dedykacja dotyczy tylko jednego z małżonków… Człowiek ten serdecznie wycałował pannę młodą, mnie zaś mocno uścisnął dłoń, spoglądając mi przy tym głęboko w oczy, z jakimś niby porozumiewawczym uśmieszkiem. Nie robiłem sobie wtedy z tego wiele… Ale nie o nim miałem mówić, na to przyjdzie jeszcze czas.

Proszę zatem wystawić sobie moją sytuację, czy raczej to, jak sam ową sytuację podówczas rozumiałem. Związałem się oto z osobą młodą, wrażliwą, która nagle, właśnie przez to, że się z nią związałem, nie miała na całym świecie nikogo innego; która, świadoma konsekwencji, zechciała dla mnie poświęcić wszystko, co nadawało kształt jej dotychczasowemu życiu, jedyne punkty oparcia i odniesienia, jakie dotąd znała. Kobietą wychowaną we względnej izolacji i w kulturze zupełnie odmiennej od mojej, która jednak, jak to sobie tłumaczyłem, dostrzegła w mojej osobie, w tym, jak żyłem i co sobą reprezentowałem, coś ponętnego, pożądanego, co była gotowa ze mną dzielić. Z jednej strony odnajdywałem w tym wielki dar, wielki zaszczyt; z drugiej zaś odczuwałem ciążącą na mnie odpowiedzialność. Założyłem naturalnie, że spoczywa na mnie obowiązek przyjęcia wobec niej roli opiekuna i nauczyciela; planując nasze wspólne życie, myślałem o tym, że powinienem przede wszystkim otwierać przed nią nieznane jej wcześniej drogi, troskliwie pokazywać, co można, co wolno, wynagradzając w ten sposób jej formalne osierocenie i wysiedlenie. Jak miało się bardzo prędko okazać, wyłącznie naraziłem się w ten sposób na śmieszność i skompromitowałem w jej oczach, już na wstępie przekreślając szanse na porozumienie oparte na wzajemnym szacunku.

Mówię tu, musi pan to zrozumieć, o bardzo małych sprawach, o aluzjach tak subtelnych, że niemal niezauważalnych, z pewnością niezauważalnych dla zewnętrznego obserwatora, gdyby tylko istniał jakiś zewnętrzny obserwator… o sygnałach często zawierających się tylko w najdrobniejszych gestach, jak leciutkie przekrzywienie głowy, czy w samych nawet spojrzeniach, spojrzeniach najbardziej urywkowych… Z początku czerpałem na przykład zadowolenie z przekonania, że uznała mnie za ciekawego człowieka; stopniowo jednak nabrałem pewności, że wręcz przeciwnie, wybrała mnie tylko dlatego, że byłem dla niej człowiekiem na wskroś nudnym, i przez to właśnie nadającym się na miejsce odpoczynku, bezpieczną przystań… Nie była wcale zainteresowana tym, aby coś ze mną przeżyć, a tylko chciała się przy mnie ustatkować. Tak więc już w pierwszych miesiącach naszego małżeństwa uświadomiłem sobie z rozpaczą, że nie byłem dla niej niczym więcej, niż podjętym z rezygnacją rozsądnym wyborem, co brzmi oczywiście zaskakująco, jeżeli, tak jak ja wtedy, wyobraził pan sobie religijny okres jej życia jako spędzony na posłuszeństwie surowym regulacjom i naznaczony ciągłymi wyrzeczeniami…

Widzi pan, pierwszy poważny wstrząs przeżyłem wtedy, gdy wyszło na jaw, że nie tylko nie byłem jej pierwszym partnerem seksualnym, ale że była wręcz w tych sprawach daleko bardziej ode mnie doświadczona; odnosiła się przez to do mnie z pewną nieuniknioną pobłażliwością, której nie potrafiła ukryć pod wszelkimi pozorami czułości i oddania… Ukłuło mnie odkrycie, że ani w tej, ani w niezliczonych innych sferach nie mam jej właściwie nic do zaofiarowania. Całkowicie wbrew moim mniemaniom wyrobionym w okresie narzeczeństwa, żona moja okazała się osobą nieporównanie bardziej kompletną, bardziej osobną niż byłem na to przygotowany. Była moją żoną, miałem na to dowody, gdyby ktoś chciał podać to w wątpliwość, ale mimo to wciąż nie była moja, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli. Czułem, że muszę dopiero uczynić ją moją, ale nie miałem pojęcia, jak tego dokonać. Podsuwałem jej rozmaite lektury… nie była nimi jednak szczególnie zainteresowana, przeglądała je z samej uprzejmości, a kiedy pytałem ją o wrażenia, skupiała się na zupełnie nieistotnych szczegółach, przeoczając to, co w tych książkach rzeczywiście było ciekawe… Nie dawałem niczego po sobie poznać, ze wszystkich sił starałem się utrzymać fasadę dobrej woli, ale w głębi ducha moje położenie doprowadzało mnie do pasji: wciąż nie wiedziałem, do czego właściwie miałbym się jej przydać, jaki miałby być ze mnie dla niej pożytek. Ale jak miał pokazać dalszy rozwój wypadków, wszystko to stanowiło tylko mało istotne preludium do zmartwień większych, poważniejszych.

Dla osoby w pana wieku może nie być to jeszcze zrozumiałe, ale od pewnego etapu najważniejszą wartością w życiu człowieka staje się poczucie stabilności, choćby nawet mające charakter wyhodowanej na własny użytek ułudy. Bez stale pielęgnowanego wrażenia, że wszystko jest mniej więcej ułożone, że istnieje pewien regularny rytm, pewien twardy grunt, zaczyna się dostrzegać rysy i ubytki we wszystkich otaczających konstrukcjach, drobne szczeliny, przez które, gdy przyłożyć do nich oko, prześwieca wyłącznie obrzydliwa naga pustka. Dlatego tak bardzo istotne jest organizowanie dla siebie rozmaitych zajęć, poświęcanie się obowiązkom, poddawanie się dyktatowi harmonogramów; nie dla ich własnej wartości – są to bowiem rzeczy, jak sam się pan w swoim czasie przekona, zupełnie wszelkiej wartości pozbawione – ale dlatego, że lepiej niż cokolwiek innego pozwalają one odpychać pełznące myśli o tym, że w całym tym zamieszaniu nie zawiera się żaden głębszy sens. Zapewniam pana, że przynajmniej od pewnego etapu poczucie stabilności staje się nieodzowne z punktu widzenia elementarnej higieny duchowej.

Wszelkie pozory stabilności w naszym wspólnym życiu runęły w zaledwie dwa lata po naszym wprowadzeniu się do tego mieszkania, kiedy to moja żona pewnego popołudnia, bez żadnej wcześniejszej zapowiedzi oświadczyła przy obiedzie, że otrzymała w swojej pracy wymówienie. Powiedziała o tym tonem zupełnie beznamiętnym, między jednym kęsem a drugim, i nie podniosła nawet oczu znad talerza, gdy próbowałem dać wyraz swojemu poruszeniu i współczuciu. Nie chciała wskazać powodu zwolnienia; w świetle późniejszych zdarzeń zacząłem jednak spekulować, że nawet jeśli sama bezpośrednio do niego nie doprowadziła, jej rola w tej sprawie nie mogła być całkowicie niewinna. Odmówiła moim propozycjom interwencji, pisania odwołań; pozostała niewzruszona czynionymi przeze mnie przez kilka następnych tygodni staraniami zagrzania jej, zmotywowania do znalezienia nowej posady. Pytana o plany na przyszłość, obruszała się i mówiła niejasno o przyjmowaniu zleceń domowych; jak rozumiałem, chodziło o drobne prace redakcyjne czy korektorskie, i istotnie przez pewien czas przychodziły do niej pocztą jakieś grube maszynopisy, nad którymi ślęczała nawet do późnego wieczora, ale dosyć szybko rozmyło się to, rozpełzło, jak zwykle z takimi rzeczami bywa…

Nie uderzyło to w znaczącym stopniu w nasz domowy budżet, nie chcę, aby źle mnie pan zrozumiał, moje własne zarobki zupełnie wystarczyły, aby wyżywić nas oboje. Chodzi raczej o to, że wraz z pracą żona moja utraciła, o ile wolno mi użyć takiego wyrażenia, formę, na pewno w moich oczach, ale też, jak podejrzewałem, w swoich własnych. Z osoby o wyraźnie zarysowanych konturach, o dających się wyróżnić funkcjach i właściwościach, nagle stała się czymś niejasnym i nieustalonym, a przez to podejrzanym. Zmiany te prędko znalazły odbicie w jej powierzchowności i zachowaniu. Porzuciła normalne ludzkie zajęcia, odmieniły się jej ruchy, zaczęła snuć się po domu, nie potrafię tego inaczej określić, w jakimś półsennym otępieniu. Coraz rzadziej widywałem ją w kompletnych strojach, nawet gdy wracałem do domu późnymi popołudniami; zrezygnowała z nich na rzecz wiotkich, powłóczystych koszul nocnych czy lekkich wschodnich szlafroków, które jakimiś drogami dla siebie pozyskiwała. Pomimo moich protestów zaczęła też palić na potęgę; aby uchronić moje książki przed dymem papierosowym, musiałem zrobić przemeblowanie i przenieść je do sypialni. Komunikacja między nami w znacznym stopniu zamarła. Z bierną frustracją obserwowałem, jak żona moja pogrąża się w jednej z owych nieuchwytnych i pozbawionych nazwy, ale wyniszczających chorób, powszechnych zwłaszcza wśród kobiet z rodzin inteligenckich, a wyrażających się w uogólnionej słabości i drażliwości, i jeszcze w jakimś zmętniałym oderwaniu, rozminięciu z dziedziną rzeczywistości…

Mówimy kochanym osobom, że jesteśmy gotowi zrobić dla nich wszystko, że w każdym problemie im pomożemy, i sami chcemy w to wierzyć, ale z biegiem czasu staje się i dla nich, i dla nas coraz bardziej jasne, że pomagać można tylko w małych kwestiach, kwestiach najmniejszych, natomiast skoro tylko pojawia się coś poważnego, prawdziwe nieszczęście, prawdziwa katastrofa, sytuacje, które właśnie najbardziej wymagałaby z naszej strony działania, okazuje się, że jesteśmy zupełnie bezsilni, że o żadnym działaniu, o żadnej pomocy z naszej strony nie może być mowy, że możemy tylko stać i się przyglądać. Jedynie osoba, która sama doznaje nieszczęścia, mogłaby sobie w tym nieszczęściu pomóc, najgłębsza istota jej nieszczęścia pozostaje bowiem niedostępna dla świata zewnętrznego; zwykle jednak tak się składa, że osoba taka zarazem nie potrafi i nie chce żadnej pomocy sobie udzielić, a w dodatku jeszcze obarcza winą za swoje nieszczęście wszystkich pozostałych, i żąda od nich zadośćuczynienia, albo, co gorsza, wyciąga do nich błagalnie ręce, skamląc o pomoc, i wpada w furię, kiedy takiej pomocy nie otrzymuje.

Robiłem, co w mojej mocy, ciągałem ją po rozmaitych poradniach i lekarzach, ale jak też ci wszyscy obcy ludzie mogli coś zmienić, jak mogli cokolwiek zrozumieć, skoro ja, najbliższy jej człowiek, jej człowiek jedyny, pozostawałem wobec niej całkowicie bezradny? Warunki stawały się coraz bardziej rozpaczliwe. Rosły we mnie wyrzuty sumienia, że nie potrafię nic dla niej zrobić, ale towarzyszyło im też przekonanie, że to ona powinna wziąć się za siebie, dające z kolei początek mojej złości na nią o to, że nie potrafi do tego się zmusić. Ponieważ samego mnie nękał żal i smutek, stałem się wobec niej chłodny i nieprzyjemny, począłem tracić w jej towarzystwie nerwy, nie potrafiłem powstrzymać się od zgryźliwych komentarzy; zaś ona reagowała na to tylko większym odrętwieniem i zobojętnieniem. Coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie i nie widziałem już dla nas nadziei. Rozwiązanie miało nadejść z najmniej spodziewanej przeze mnie strony”.

W tym miejscu przerwałem mu chrząknięciem i spuszczając oczy, zapytałem, gdzie jest ubikacja. Podążyłem za jego wskazówkami i na miejscu z odrazą skonstatowałem, że wnętrze muszli klozetowej było poważnie zabrudzone. Aby uniknąć podejrzeń, że to ja byłem winny tego zanieczyszczenia, próbowałem usunąć je skoncentrowanym strumieniem moczu, jednak na marne – materia była już nazbyt wyschnięta. Zapiąwszy rozporek, zabrałem się więc do usuwania jej przy pomocy mocno już zużytej szczotki toaletowej. Dumny z wyników, umyłem ręce i powróciłem do kuchni. Rzucił mi krótkie, podejrzliwe spojrzenie, jakby dziwił się, co zajęło mi tyle czasu, po czym podjął swoją opowieść na nowo.

Dalszy ciąg opowieści wyprzedającego księgozbiór

„Pewnego dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem obcy płaszcz i kapelusz wiszące w przedpokoju. Nie zdejmując nawet butów, przeszedłem do kuchni i zastałem ich przy stole, tym stole. Żona rozpogodzona i rozluźniona, jakiej dawno nie widziałem, wspierała brodę na dłoni, on zaś siedział z nogą założoną na nogę, epatując tym swoim wyrafinowaniem, jak jakiś zagraniczny hrabia, tylko laseczki ze zdobioną rączką mu brakowało. Na mój widok powstali, ona z miną niewinną, on – z ironicznym grymasem, którego wkrótce miałem nauczyć się nienawidzić. Został mi przedstawiony mi jako Artur Vessler, stary przyjaciel rodziny z jej małej miejscowości. «Miałem przecież przyjemność poznać pana na waszym ślubie» – powiedział, wyciągając w moją stronę bladą dłoń z połyskującym na niej sygnetem opatrzonym jakimś geometrycznym symbolem.

Nie byłem na to wszystko przygotowany, chciałem tylko zjeść coś i odpocząć po ciężkim dniu, ale dołączyłem do nich, otworzyłem butelkę wina i tłumiąc swoje zaskoczenie, usiłowałem dopełnić obowiązków gospodarza. Dowiedziałem się, że od dawna, od bardzo dawna pozostawali ponoć w kontakcie telefonicznym, choć ja dziwnym trafem przez cały ten czas nie miałem o tym pojęcia. Vessler, zaniepokojony wieściami o pogarszającym się stanie mojej żony, skoro tylko zdołał uregulować pewne swoje kluczowe zobowiązania, natychmiast pośpieszył do niej z odsieczą. Jak zostało mi wyjaśnione, był wykwalifikowanym terapeutą specjalizującym się między innymi w tego rodzaju przypadkach. Pod moją nieobecność zdążyli już uzgodnić program ćwiczeń duchowych i cielesnych, które miały postawić moją żonę na nogi i przywrócić ją światu. Charakter owych ćwiczeń wymagał intensywnego nadzoru ze strony Vesslera, dlatego też umówili się na jego regularne wizyty, przynajmniej do momentu stwierdzenia znaczącej poprawy. Jak sam pan widzi, zostałem postawiony wobec faktów dokonanych; jakkolwiek jednak przeszkadzała mi forma, w jakiej zostałem zawiadomiony o tym pomyśle, samą jego treść przyjąłem z zadowoleniem i wdzięcznością. Już sama obecność tego człowieka zdawała się oddziaływać na moją żonę pobudzająco; jeżeli zaś jego metody miały okazać się choćby w połowie tak skuteczne, jak sam to opisywał, oznaczałoby to zdjęcie z moich barków potężnego ciężaru. Przyklasnąłem więc wszystkim ich propozycjom; nie wspominam już, jak bardzo doceniłem fakt, że Vessler obiecał świadczyć wszystkie swoje usługi nieodpłatnie, z uwagi na, jak to się wyraził, łączące ich więzy starej przyjaźni.

Jak przystało na człowieka doskonale wychowanego, Vessler wypowiadał się, zwłaszcza na swój własny temat, w sposób tak powściągliwy i niebezpośredni, że zupełnie nieprzenikniony. Natura jego znajomości z moją żoną stanowiła dla mnie zagadkę; nie potrafiłem dociec, czy był członkiem jej dawnego kościoła – na co wskazywałby poziom zażyłości między nimi oraz aluzje, jakoby opiekował się jej zdrowiem jeszcze gdy była dzieckiem – a jeśli tak było, to dlaczego w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych pozwalał sobie na kontakt z nią, i to jeszcze tak serdeczny? Próbowałem o to wszystko ją wypytać, skoro tylko po wylewnych pożegnaniach nareszcie zamknąłem za nim drzwi. Udzieliła mi jednak odpowiedzi ze wszech miar wymijających, nadmieniając tylko, że w jej rodzinnych stronach człowiek ten cieszył się nieposzlakowaną opinią i autorytetem, i że darzyła go wielkim zaufaniem już od swoich najwcześniejszych lat. Na moje pytanie, czy przyniósł jakieś wieści o jej rodzicach i braciach, i czy ich stosunek do niej wciąż pozostawał tak samo bezwzględny, wzruszyła tylko ramionami.

Rozpoczęły się zatem regularne, niemal codzienne wizytacje Vesslera w naszym mieszkaniu, przypadające zwykle na czas mojego pobytu w instytucie. Jak rozumiałem, żona przyjmowała go około południa; przeważnie nie zastawałem go już po moim powrocie, choć od czasu do czasu natykałem się na niego w drzwiach albo na schodach. Z czystej kurtuazji próbowałem go wtedy nakłonić, aby zjadł z nami obiad, ale zawsze wymawiał się innymi zajęciami. Raz przy takiej okazji narzuciłem mu się wbrew jego wyraźnemu oporowi i odprowadziłem go na autobus, wypytując po drodze o jego szczerą opinię na temat kondycji mojej żony. Oznajmił mi wtedy, że wstępne jego rozpoznania rokują dobrze, ale wciąż daleki jest od oczekiwanego przełomu. «W tym trudnym okresie Beata potrzebuje z naszej strony przede wszystkim cierpliwości i wyrozumienia» – rzekł, familiarnie kładąc dłoń na moim ramieniu. «Powodzenie jej rekonwalescencji będzie zależało w dużej mierze także od tego, czy zdoła stworzyć pan w domu atmosferę przyjaźni i spokoju, uchronić ją od zbyt silnych wzruszeń, okazać zaangażowanie w proces odbudowy jej sił witalnych».

Starałem się zastosować do tych zaleceń na miarę swoich możliwości, chociaż niejednokrotnie czułem, że mi samemu przydałaby się odrobina wsparcia i pocieszenia. Owszem, dosyć prędko zauważyłem pewne zmiany w postawie mojej żony, niechybnie spowodowane wpływem Vesslera; nie potrafiłem jednak dopatrzyć się w nich żadnych jednoznacznych znamion poprawy ani powrotu do stanu sprzed choroby. Ujawniły się za to nieznane mi wcześniej aspekty jej charakteru, jakiś rys krnąbrności i złośliwości objawiający się w nagłym zamiłowaniu do przytyków i drobnych podłostek; zdarzało się na przykład, że bez wyraźnej prowokacji żona chowała przede mną ważne papiery, robiła nieporządek w książkach albo celowo dorzucała do serwowanych mi dań ostre przyprawy, od których krztusiłem się i oblewałem potem. Sama pytana o samopoczucie, oświadczała jednak niezmiennie, że miewa się coraz lepiej, nie szczędząc przy tym superlatyw pod adresem Vesslera i zapewnień o zbawiennym oddziaływaniu jego praktyk.

To właśnie pod wpływem tych jej pochwał i sugestii, jakoby udział Vesslera był zupełnie nieodzowny w procesie jej zdrowienia, wykazałem się miękkim sercem lub, mówiąc otwarcie, pożałowania godną nieroztropnością, kiedy to wypłynął wątek tak zwanych kłopotów mieszkaniowych Vesslera. Od słowa do słowa, nim zdążyłem na dobre zdać sobie sprawę, co czynię, wyraziłem zgodę, aby Vessler, na czas potrzebny mu do znalezienia innego lokum, zamieszkał u nas w pustym pokoju, który wedle naszych pierwotnych planów, teraz tak nieskończenie odległych, miał być przeznaczony dla naszego dziecka. Dobierając i montując meble, pomagając wnosić ciężkie walizki, powtarzałem sobie, że nie ma w takim rozwiązaniu ostatecznie nic szczególnie dziwnego, bowiem ludzie utrzymują przecież w podobny sposób gosposie albo nianie, albo też pielęgniarki do stałej opieki nad chorymi… Po cichu liczyłem również, że bliskość Vesslera, jego dostępność na każde zawołanie mojej żony, zdoła znacząco przyspieszyć jej kurację, a tym samym prędzej wyeliminuje jego coraz bardziej kłopotliwą obecność z naszego życia.

Dano mi do zrozumienia, że chodzi o kilka tygodni, najwyżej miesiąc. Nie będzie chyba dla pana zaskoczeniem, gdy powiem, że okres ten począł przeciągać się, aż wreszcie wydłużył się tak bardzo, że zamilkły wszelkie wzmianki o ewentualności wyprowadzki Vesslera. Zagnieździł się, rozpanoszył u nas na dobre, wplątał się swoimi czepliwymi, wypielęgnowanymi odnóżami w materię naszej prywatności… przez cały czas trzymając jednak pozory dystansu, kryjąc się przed moim wzrokiem, wycofując się w sferę niedomówień i podtekstów. Czy to z racji dobrych manier, czy z przebiegłości nie wchodził mi właściwie w paradę, na dobrą sprawę widywałem go bardzo rzadko, irytował mnie tylko czasem swoimi długimi kąpielami, do których rad dolewał sobie wonnych olejków… i ja musiałem po tym czyścić wannę, czy mieści się to panu w głowie? Posiłki sam sobie przyrządzał i jadał je zawsze u siebie, zamknięty na klucz, i przy tym się upierał. Nie wspomniałem, że zamontował w drzwiach swojego pokoju zamek i że zabroniono mi tam wchodzić pod groźbą obrócenia w niwecz wszystkich efektów jego dotychczasowej pracy. Do tej jego klitki przeniosły się bowiem wszystkie praktyki terapeutyczne, żona moja przesiadywała tam teraz całymi godzinami, ba, nierzadko całymi dniami, ale gdy stamtąd wychodziła, to zawsze świeża, rozpromieniona…

Niech mnie pan nie pyta, na czym konkretnie polegały te ich zabiegi. Trzymane to było przede mną w sekrecie, a z racji jakichś mglistych obaw sam wolałem się w to nie wgłębiać. Przez ścianę słyszałem czasem jakieś ciche śpiewy czy nucenia, czasem zaś rytmiczne postukiwania i brzęczenie dzwoneczków. Bywało, że gdy przechodziłem obok tamtych drzwi, wyczuwałem zapach palonych ziół albo kadzideł, i czegoś jeszcze, czegoś tłustego, ale starałem się o tym myśleć jak najmniej. Bałem się chyba, że gdybym dowiedział się, co też takiego się tam odprawia, moja zgoda na cały ten cyrk, moje tego cyrku tolerowanie, musiałyby mi się wydać jeszcze bardziej absurdalne, i jeszcze bardziej przez to musiałbym siebie samego znienawidzić… Nabrałem nawyku pozostawania w pracy po godzinach, zawsze znajdowały się tam dla mnie jakieś zajęcia, a kiedy wracałem stamtąd, natychmiast zamykałem się w sypialni z moimi książkami; w dni wolne chadzałem na długie spacery albo do kina. Oddałem mój dom i moją żonę we władanie obmierzłego intruza; ale nie chcąc dopuścić do siebie tej myśli, na poważnie się z tą myślą skonfrontować, powtarzałem sobie tylko, że wkrótce musi to wszystko ustać, że już zaraz wszystko to na pewno ustanie.

Próbowałem postawić mu się tylko raz, gdy jego działania nabrały w mojej ocenie charakteru szczególnie maniackiego i szkodliwego. Pod moją nieobecność zaczął znosić do domu jakieś długie gałęzie, bodaj brzozowe, i ponieważ brakowało mu na nie miejsca w jego zagraconym pokoiku, ustawiał je przewiązane sznurkami pod ścianą w przedpokoju, nie dbając o to, że utrudnia w ten sposób przejście i jeszcze śmieci naokoło obsypującą się suchą korą. Ośmielony słusznym wzburzeniem, zastukałem do niego i najbardziej stanowczym głosem, na jaki potrafiłem się zdobyć, zażądałem, aby natychmiast zniósł te wszystkie drągi na śmietnik. Drań kazał mi czekać, pewnie odliczał do dwudziestu, śmiejąc się w kułak, po czym stanął w drzwiach i patrząc mi prosto w oczy, chłodno wycedził, że owe gałęzie są mu niezbędne, absolutnie niezbędne do jego praktyk, i że jeżeli życzę sobie jeszcze zobaczyć swoją żonę zdrową, jest wskazane, abym nie mieszał się do nie swoich spraw. Po czym najspokojniej w świecie odwrócił się i zamknął mi drzwi przed nosem. Zaniemówiłem, jak każdemu mogłoby się to zdarzyć w obliczu podobnego bezwstydu. Przychodziły mi nawet do głowy jakieś repliki, argumenty, ale przepadł odpowiedni moment, aby ich użyć. Wrzeszcząc, robiąc sceny, tylko bardziej bym się wygłupił, obnażyłbym swoją bezsiłę, rozumie pan? Dałem więc tej sprawie spokój. Do dziś nie potrafię sobie zresztą wyobrazić, co on wyprawiał z tymi konarami. Czy pan uwierzy, jednego dnia wróciłem z pracy i nie było już po nich ani patyczka. Vessler i żona nawet się o tym nie zająknęli, ukradkiem rzucali mi tylko pogardliwe spojrzenia.

A żona właśnie, co z żoną, zapyta pan… Pojona likworami z jego różnokolorowych flaszeczek (a tak, obejrzałem je sobie, gdy pewnego razu zdarzyło mu się nieopatrznie pozostawić swoją rozkładaną szkatułkę na stole w salonie), namaszczana jego smarowidłami o gryzącym, egzotycznym zapachu, wyginająca się w takt jego uderzeń w bębenek czy tamburino, przez te kilka feralnych miesięcy zdołała wydobrzeć, powiedziałbym nawet – wypięknieć, ale nie cieszyło mnie to wcale, mnie to już wyłącznie przerażało… Rozkwitła, zgoda, ale zmrużywszy oczy widziałem, że z korony tego kwiatu wystawiał swe czułki obrzydliwy czarny robak. Vessler tak ją ustawił, tak dostroił, tak wyregulował, że nie potrafiłem już w niej rozpoznać osoby, którą pokochałem i poślubiłem. Zamiast niej z przestrachem patrzyłem na postać obcą, dziwną, niepokojącą, z którą nie chciałem mieć już więcej nic wspólnego, na którą nie potrafiłem wyrazić zgody, przeciwko której buntowała się cała moja wrażliwość. Była to teraz kobieta dojrzała, uważa pan, zupełnie dojrzała, przez co rozumiem: doskonale cyniczna. Unikałem jej, kryłem się przed nią po kątach, przed nimi obojgiem…

Nie powinno więc pana dziwić, że gdy jednego październikowego wieczora wygnany z instytutu przez ekipę sprzątającą powróciłem do domu i nie zastałem śladu po nich – jego pokój do cna wyczyszczony (wziął sobie nawet te meble, które mu poskręcałem, aż dziw mnie brał, że nie powyrywał jeszcze ze ścian gniazdek elektrycznych), jej zwiewne szaty i kartony papierosów, zwykle poniewierające się po wszystkich zakątkach mieszkania, skrzętnie pozabierane – nie potrafiłem poczuć nic poza ulgą. Wyszedłem wtedy na balkon, na chłód, i patrząc w gwiazdy pomyślałem, że jestem gotów przystać na ten stan rzeczy jako na lepsze rozwiązanie moich strapień niż cokolwiek, co sam byłem dotąd zdolny obmyślić. Robiąc później porządki, stwierdziłem, że pozostawili po sobie jedną tylko pamiątkę w postaci owej nieszczęsnej szarej książki. Gdybym miał tu piec czy kominek, zapewne cisnąłbym ją od razu w ogień, i może potem z zapamiętaniem rozrzucił jeszcze popiół pogrzebaczem. Nowe budownictwo nie sprzyja jednak podobnym dramatycznym gestom, hamuje nasze popędy, wymusza pewien rodzaj mdłej stateczności i zachowawczości… Książka powędrowała zatem po prostu na półkę, a stamtąd – do rąk pańskich.

Czułem się zatem zaskakująco dobrze, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu było mi prawdziwie lekko i na swój sposób starałem się celebrować to wrażenie. Czułem się, mam chyba prawo tak powiedzieć, uleczony. Jeżeli taka reakcja budzi pańskie zastrzeżenia, proszę wziąć pod uwagę, że nie miałem za kim tęsknić. Jedyna osoba, której mogła dotyczyć moja tęsknota, nie istniała już bowiem od dawna; jej odejście nie było zaś nagłym zerwaniem, ale długim procesem, któremu przyglądałem się z boku, z którym mogłem się stopniowo oswajać. A jednak, a jednak… Uznałem na koniec, że mimo wszystko powinienem podjąć próbę odzyskania mojej żony – nie z nakazu serca, ale czystej dumy, nagle na nowo we mnie wybujałej. Dla zasady, rozumie pan, zapragnąłem wykazać temu wychuchanemu elegancikowi, temu z bożej łaski uzdrowicielowi, że nie może sobie ze mną poczynać, jak zechce. Wkrótce podjąłem więc stosowne działania.

Pociągnąłem za sznurki, skorzystałem z powiązań dających mi dostęp do rozmaitych poufnych danych, nająłem prywatną agencję detektywistyczną, i tak, po nitce do kłębka, wyśledziłem wreszcie Beatę i Vesslera. Nie przyszło im nawet do głowy opuścić miasta, co pan na to powie, tak pewni byli swojego nade mną zwycięstwa. Wedle moich ustaleń, Vessler pod przybranym nazwiskiem wynajął dla nich jakiś rozpadający się domek w dzielnicy przycmentarnej. Docierały do mnie stamtąd najbardziej zatrważające i niewiarygodne relacje na temat ich poczynań. Vessler miał ponoć prowadzać po okolicy moją żonę na smyczy, zmuszać ją do sprzedawania w centrum miasta kwiatów podebranych z nagrobków… Włos mi się jeżył od tych historii, mógłbym opowiedzieć ich panu więcej, ale chodziło o sprawy tak odrażające, tak brudne, że wolę już pozostawić je pańskim domysłom…

Pojechałem tam. Zabrało mi chwilę, zanim się na to zdobyłem, ale pojechałem. Ta dzielnica to było podłe miejsce, czy rozumie pan, co mam na myśli, gdy mówię podłe miejsce, mam na myśli miejsce upadku, nieludzkie miejsce, miejsce nieludzkiego upadku, nie widziałem nigdy wcześniej czegoś podobnego. Żadnych prawie latarni, wszędzie błoto, jakieś ruiny, jakieś niemalże szałasy, z wyglądającymi z wnętrz twarzami durnymi a złowrogimi. Nie uległem, nie dałem się zastraszyć, zmyliłem kilka razy drogę, ale w końcu odnalazłem dom poświadczony przez moje źródła jako dom Vesslera. U drzwi, czy da pan wiarę, kołatka w pysku jakiegoś maszkarona. Pukam, cisza, pukam znowu, donośniej, przez chwilę nic, wreszcie skrzypienie, w drzwiach stoi Vessler. Wystrojony oczywiście, jakby właśnie wybierał się na bal do ambasadora. Szczerzy się, całkowicie nieporuszony moim widokiem, i ma jeszcze czelność mówić, że sprawiam mu zaszczyt swoją wizytą. Ignoruję jego przywitanie i kategorycznie żądam widzenia się z żoną. Odmawia wyniośle, ja jednak nastaję, dając mu do zrozumienia, że nie pozbędzie się mnie tak łatwo. Marszczy brwi, kręci głową, ale pod moim naporem poddaje się, spuszcza z tonu, daje mi znak ręką, abym podążył za nim. Wiedzie mnie długim ciemnym korytarzem, ani jednej żarówki, do samego końca, tam uchyla jakichś drzwi. Wchodzę. Pokój skromny, pusty jak cela więzienna, na krześle pod oknem drobna, kobieca sylwetka w białej firankowatej sukience. Zbliżam się, wyciągam dłonie – nagle przystaję, ogłupiały. To żadna kobieta, ale miękka lalka ulepiona jakby z masy mącznej czy ziemniaczanej, z oczami, nosem i ustami z grudek węgla zatopionych pośrodku jajowatej głowy. Zachłystuję się, krzyczę, pan też by krzyknął na moim miejscu. Wtedy z tyłu podbiega do mnie Vessler, wpija mi w ramiona swoje spiczaste palce i wrzeszczy głosem odmienionym, zwierzęcym: «Oto ma pan swoją żonę! Oto i pana żona! Podoba się panu? Co, podoba się? Po to pan tu przyszedł?».

Wybiegłem, kryjąc twarz w dłoniach, i długo biegłem jeszcze, na oślep, nim zdałem sobie sprawę, że jestem pośród granitowych krzyży, w wąskiej cmentarnej alejce… Długo tam błądziłem, zanim natknąłem się na pijanego stróża, który wskazał mi drogę powrotną.

Dlaczego nie zwróciłem się do czynników oficjalnych, zapyta pan, bo to przecież wydawałoby się najrozsądniejszym krokiem w moim położeniu. Otóż zwróciłem się, ale tylko napytałem sobie tym większej biedy. Następnego dnia po powrocie z tamtych cmentarnych rejonów wybrałem się na komisariat i złożyłem oficjalne zawiadomienie o uprowadzeniu mojej małżonki. Z oczywistych względów nie wszystko mogłem powiedzieć mundurowym wprost, tak jak panu teraz to mówię, pewne niewygodne fakty musiałem pominąć, aby od progu nie uznali mnie za krętacza… Ale też, jak sam zdaje pan sobie teraz sprawę, nie istnieje sposób opowiedzenia tej historii zdolny całkowicie uchronić ją przed zarzutami niedorzeczności… Moje wzruszenie i desperacja były jednak autentyczne, i to one musiały ostatecznie przekonać policjantów, by wysłać do tamtego domu dwóch funkcjonariuszy i chyba jeszcze kogoś z opieki społecznej w celu przeprowadzenia wywiadu. Nie wiem, jakich scen byli oni świadkami, do jakich wybiegów uciekł się przed nimi Vessler, ale po kilku dniach otrzymałem sądowe pismo zakazujące mi zbliżania się do żony i zawiadamiające, że wszystkie moje dalsze próby nawiązania z nią kontaktu czy nasyłania na nią detektywów będą ścigane jako nękanie…

Może odnosi pan wrażenie, że rozdrapuję przed panem jakieś rany, że wciąż wszystko to przetrawiam, przeżywam… Zapewniam pana jednak, że jestem z tą historią całkowicie pogodzony – przynajmniej tak długo, dopóki myślę o niej w tych samych kategoriach, w jakich zwykle myśli się o historiach składających się na życie: jako o sekwencji zdarzeń rządzonej tylko prawami chaosu, jako o wypadkowej splotu okoliczności, które nie podlegały niczyjej kontroli i których nikt nie mógł z góry przewidzieć. Jedna tylko ewentualność nie daje mi spokoju, ewentualność tak szalona, że nie można jej nawet długo rozważać na poważnie: a co jeśli wszystko to było z góry ukartowane? Jeśli Beata i Vessler pozostawali w zmowie znacznie starszej niż nasze małżeństwo? Nie mam na to naturalnie żadnych dowodów, jedynie pewne poszlaki i domysły, o których pośrednio starałem się panu dać do zrozumienia. Snuje mi się czasem po głowie, gdy po nieprzespanej nocy patrzę przez półotwarte powieki na rozjaśniające się niebo za oknem: może Beata ani na moment nie opuściła swej gminy, może cały jej związek ze mną miał charakter przedsięwzięcia w służbie owej gminie? I nie idzie mi przy tym o działalność misyjną, nikt nie podejmował przecież próby nawrócenia mnie. Myślę raczej o tym, że byłem dla niej i dla Vesslera, bo ja wiem, rodzajem naczynia, instrumentu, częścią jakiegoś obrzędu, którego istota na zawsze pozostanie dla mnie nieodgadniona. Jak zwierzę ofiarne tuczy się i stroi przed zaszlachtowaniem, tak mnie najpierw łudzono, kuszono iluzją ciepła i spokoju… by potem z nagła wszystko mi odebrać? I odebrać co właściwie? Powie pan: straciłem żonę, straciłem też, nazywać to można rozmaicie, młodość, naiwność, złudzenia. Ale wydaje mi się, że oni odebrali mi też coś jeszcze, coś mniej uchwytnego, i zabrali to ze sobą, i później, teraz wchodzę już w obszar spekulacji, pożarli to i nakarmili tym swoich współwierców? Nie wiem, czy wyrażam się dostatecznie jasno, ale chciałbym, aby rozważył pan tę jedną możliwość: ani przez moment nie byłem dla żadnego z nich człowiekiem, traktowali mnie jak jedną z tych kukieł, wokół których się tańczy, które się spala albo wrzuca do wody, by tym sposobem coś dla siebie uzyskać… Nasze małżeństwo było dla nich tylko rusztowaniem, wokół którego zbudowali swoją własną ceremonię, swój własny sakrament… Nie wiem, czy pan za tym wszystkim podąża, czy wydaje się to panu choć trochę prawdopodobne?“.

Nim przebrzmiały jego ostatnie słowa, nie miałem już wątpliwości, że mam do czynienia z egocentrykiem i fantastą, czyli, krótko mówiąc, z człowiekiem obrzydliwym. Kiedy więc na dobytym skądś skrawku brązowego papieru pakowego pośpiesznie zanotował adres Vesslera i podsunął mi go z gorącą prośbą, abym udał się tam na przeszpiegi, może pod przykrywką prowadzenia prac naukowych albo dziennikarskich, i powiadomił go, co tam zastanę, szorstko odmówiłem. Przyjąwszy ton desperacji, próbował przekonać mnie, że przysługa taka należała mu się w zamian za to, że otworzył przede mną serce i wyjawił swoje najskrytsze sekrety. Powtarzał, że wkrótce już wyjeżdża, że zaraz definitywnie pozostawi to wszystko za sobą, ale chciałby spróbować ostatni raz, chciałby ostatni raz się upewnić… Gdy nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, zaczął proponować, że ofiaruje mi jakieś niezwykle wartościowe białe kruki ze swojej kolekcji, jedyne książki, które zamierzał sobie pozostawić, niechbym tylko zgodził się mu pomóc. „Jestem tylko skromnym czytelnikiem, a nie zbieraczem książek” – odparłem na to chłodno, wstałem od stołu i skłoniwszy się lekko poszedłem w stronę przedpokoju, lawirując między tekturowymi pudłami. Sam musiałem otworzyć sobie drzwi, gdyż on pozostał w kuchni, szlochając.

Jeżeli młodość strawiona na lekturze zakurzonych szpargałów czegoś mnie nauczyła, to przede wszystkim tego, że ludzie opowiadający historie sami rozumieją z nich na ogół bardzo niewiele. Nieświadomi tego, o co właściwie im chodzi, nieodpowiednio rozkładają akcenty, plączą się w najbardziej niedorzecznych detalach, przemilczają zdarzenia istotne, ale niewygodne z przyczyn kompozycyjnych. To na czytelniku lub, jak miało to miejsce w mojej obecnej sytuacji, słuchaczu, spoczywa obowiązek poskładania w całość rozrzuconych kawałków, rozwikłania splecionych wątków, ujawnienia ewentualnych niedociągnięć i nieprawdopodobieństw. Takie właśnie przekonania przyświecały mi, gdy w tydzień po swoim ostatnim egzaminie wybrałem się pod adres zapisany na skrawku brązowego papieru. Robiłem to wyłącznie dla zaspokojenia własnej ciekawości, nie miałem bowiem najmniejszej ochoty kiedykolwiek więcej porozumiewać się ze sprzedawcą szarego traktatu. Spostrzeżenia poczynione w ramach mojego krótkiego rekonesansu dowiodły, że prawidłowo oceniłem zarówno jego charakter, jak i uzdolnienia narracyjne.

Już samo wyrażenie „dzielnica przycmentarna” wymaga komentarza. W ramach opowieści brzmi ono, owszem, efektownie, bo złowrogo. Ale jeśli rozważy się, czym są faktycznie dzielnice przycmentarne, zaraz pryska złudzenie taniej grozy. Wszystkie dzielnice z natury swojej muszą z czymś graniczyć: mogą to być tory, mogą parki, mogą wreszcie cmentarze. Rozplanowanie miast narzuca pewne sąsiedztwa, pewne nieuniknione powinowactwa, w których błędem byłoby jednak doszukiwać się czegoś znaczącego. Prawda, w dzielnicach przycmentarnych można spotkać pewien nieobecny gdzie indziej folklor; mam tu na myśli przede wszystkim obfitość sklepów z wieńcami i zniczami oraz warsztatów kamieniarskich, których podwórka zapełniają sztuczne groby wyimaginowanych zmarłych, próbne egzemplarze dostępnych materiałów i zdobień. Podczas mojego spaceru dostrzegłem też i inną osobliwość w postaci wszechobecnych starych, kruszejących kamieni nagrobnych, wkomponowanych w najbardziej zdumiewające fragmenty krajobrazu: opartych o ściany budynków, wgniecionych w ziemię rozjeżdżonej drogi, rozrzuconych bezładnie po jakichś bezpańskich trawnikach. Przechadzając się, czytałem zatarte napisy na tych wywleczonych poza przynależny im kontekst nagrobkach i wzruszałem się szczerze, zwłaszcza gdy dotyczyły przez nikogo już nie pamiętanych dzieci, nazywanych zawsze imionami zdrobniałymi, których krótki czas życia na ziemi podawany był bez wyjątku poprzedzony słówkiem „zaledwie”.

Bez większego trudu odnalazłem niepozorną, pozbawioną chodnika uliczkę biegnącą wzdłuż samych murów cmentarnych. Kudłaty, brudny pies wynurzył się z jakichś zarośli, obwąchał moje nogawki, po czym podreptał w przeciwnym kierunku. Minąłem kilka starych budynków wyglądających na opuszczone lub w stanie rozbiórki. Przed jednym z nich stał zaparkowany granatowy samochód. Ktoś siedzący po stronie pasażera obrzucił mnie wrogim spojrzeniem, ale nie przyśpieszyłem kroku. Wreszcie dotarłem pod dom wybijający się z otoczenia swoją okazałością i zadbaniem.

Była to piękna, doskonale utrzymana willa ze ścianami obrośniętymi bluszczem i dużym kwietnym ogrodem po obu stronach wąskiej ścieżki prowadzącej do drzwi. Zatrzymałem się przed ogrodzeniem i zawiesiłem wzrok na parze prowadzącej żywą, przerywaną śmiechami rozmowę przy stole na tarasie. Sześćdziesięcioletni może mężczyzna w doskonale skrojonym letnim garniturze gestykulował dłońmi o długich palcach, opowiadając o czymś z aktorską emfazą. Przysłuchująca mu się z rozbawieniem brunetka w bladoniebieskiej podomce co jakiś czas przerywała mu krótkimi komentarzami, za każdym razem wypuszczając przy tym z ust strużkę dymu papierosowego. W pewnym momencie zauważyła mnie kątem oka i wskazała na mnie skinieniem. Zamilkli i zaciekawieni obrócili się w moją stronę. Uniosłem dłoń i zamachałem do nich; oni zaś odwzajemnili ten gest, serdecznie, jak pozdrawia się dawno niewidzianego znajomego.